Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sami Swoi ruszyli na podbój świata z Dolnego Śląska

Małgorzata Matuszewska
Sami Swoi - to właśnie z Wrocławia ruszyli na podbój całego świata
Sami Swoi - to właśnie z Wrocławia ruszyli na podbój całego świata Archiwum prywatne
Już 40 lat grają na scenach całego świata. Z wrocławskim zespołem Sami Swoi śpiewali Andrzej Rosiewicz, Hanna Banaszak, a nawet Helena Vondrackova.

Był rok 1967, kiedy młody trębacz Julian Kurzawa postanowił założyć własny zespół. Grał już w innych grupach, chodził do wrocławskiej średniej szkoły muzycznej przy Podwalu. Mnóstwo słuchał.
- Cały czas towarzyszył mi Louis Armstrong - mówi dziś. - Podobały mi się duże formy, urzekało "brzmienie Chicago". Założyłem zespół większy niż przewidywały ówczesne polskie normy, z szóstką "dęciaków", razem grało nas nawet dziesięć osób - wspomina dziś.

Przywiązanie do Armstronga zaowocowało już w 1972 roku, krążkiem "Tribute to Armstrong".
Chłopaki na próby zbierali się we wrocławskim Pałacyku, ówczesnym centrum młodzieżowego życia. Słynnego filmu Sylwestra Chęcińskiego jeszcze nie znali, ale kiedy przyszli na próbę do Sali Lustrzanej, saksofonista Antoni Bilewicz rozejrzał się i mówi: "O, sami swoi".

Pałacyk stał się ich domem. Kurzawa miał blisko z Komuny Paryskiej, gdzie wówczas mieszkał. To ważne, bo próby - zawsze wieczorne i bardzo wesołe - przeciągały się. Muzycy studiowali, uczyli się w średniej szkole muzycznej. Żeby sobie dorobić, grali do tańca w knajpkach. Julian Kurzawa uczył się warsztatu i reakcji publiczności w Obywatelskiej przy ulicy Nowowiejskiej, Bachusie w Rynku, KDM-ie przy placu Kościuszki. I słynnej Piwnicy Świdnickiej.
- Lepszej szkoły nie było - śmieje się.

Na początku w grupie nie było wokalistów. Tylko czysta gra. Pierwszym wokalistą został Marek Tarnowski, związany także z Rhythm and Bluesem i Czerwono-Czarnymi.
- Podobało mu się u nas, bo chciał śpiewać bluesa - twierdzi Julian Kurzawa. I śpiewał dobrze, choć, jak mówi założyciel grupy - "miał słabość do gorzałki".

Po pierwsze "Summertime"
W Samych Swoich stawiały jedne z pierwszych kroków dzisiejsze gwiazdy. Helena Vondrackova, czeska piosenkarka, z Samymi Swoimi śpiewała już w połowie lat 70. Przyjechała do Wrocławia, gdzie wystąpiła w telewizyjnym programie. Potem, już w latach 80. zeszłego stulecia, muzycy pojechali z nią w tygodniową trasę na Dolny Śląsk i do Wielkopolski.
Hanna Banaszak trafiła do Samych Swoich jako szesnastolatka. Julian Kurzawa:
- Spotkaliśmy się w Katowicach, śpiewała "Summertime", a my jej akompaniowaliśmy w Variete Centrum. Urzekła mnie głosem i talentem. Wtedy jeszcze nie znała języka angielskiego, a zaśpiewała z takim akcentem, że słuchający jej Amerykanie nie mogli się nadziwić pięknu jej śpiewu. Usłyszeli "Piętnaście centów".

Jarosław Zawartko, pochodzący z Ostrzeszowa, rodzinnego miasta Kurzawy, nie mógł kupić płyty Samych Swoich. W małych miastach jazz nie był bardzo znany. W końcu dorwał "Ach, jak przyjemnie". Na koncercie poprosił o autografy. Hanna Banaszak nie chciała się podpisać na płycie, na której jeszcze nie było jej głosu. Uległa prośbom i napisała "Szanownemu panu Jarosławowi Hanna Banaszak i zespół". Jarosław Zawartko sam potem występował w Samych Swoich. Płytę ma do dziś.

Hanna Banaszak zasłynęła też innymi zdolnościami: pracowita, na scenie artystka, w życiu kumpelka. Nigdy na nic nie narzekała. A Julian Kurzawa krótko trzymał zespół. Wyjechał do Szwecji, do pracy, w 1982 roku. Ale wciąż jest honorowym artystycznym szefem grupy.

"Nie ma szczęścia bez miłości", "Tylko z tobą i dla ciebie" - przekonywał słuchaczy Andrzej Rosiewicz na płycie "Ach, jak przyjemnie" wydanej przez Muzę w 1976 roku. Rosiewicz też śpiewał z Samymi Swoimi. I Iza Zając, świetna jazzowa wokalistka. Dziś wspomina:
- To była grupa nie tylko świetnych muzyków, ale świetnych ludzi. Iza Zając śpiewała z nimi za kierownictwa Zbigniewa Czwojdy, który odszedł z zespołu po konflikcie w 1990 roku i założył własną grupę The New Sami Swoi Orchestra.

Za granicą Polski grali m.in. z: Waynem Bartlettem, Betty Dorsey ("nie było czasu na próbę, każdy przeczytał nuty, ubierając się na koncert, wyszło świetnie"), Billem Ramseyem, Andrew Thomasem, Sweet Substitute.
Z koncertami zjeździli kawał świata. Pierwszy raz pojechali do Hiszpanii w 1975 roku, rok wcześniej mieli przedsmak Zachodu w Finlandii. Potem była Szwajcaria, RFN, Holandia. Kraje bloku wschodniego były ich chlebem powszednim.
W połowie lat 70. byli w Niemczech. Impresario, organizujący ich podróż, miał wyłączność na prezentację europejskich grup w amerykańskich bazach wojskowych. Polskie władze nie wiedziały, że zagrali w amerykańskiej bazie lotniczej Ramstein. To było naprawdę coś. Julian Kurzawa:
- Amerykanie przyjmowali nas bardzo ciepło, lepiej niż rockowe grupy, bo przypominaliśmy im dom. Graliśmy muzykę Duke'a Ellingtona, Counta Basiego, na której się wychowali. Byli ciekawi życia za żelazną kurtyną, rozmawiali z nami i pytali, jak się nam wiedzie.

Błagali o papierosy
Zorganizowana przez oficerów kolacja zmieniła się w wielki koncert. Czarnoskóra kucharka zapytała muzyków, czy nie mogliby jej akompaniować. Pianista Janusz Szprot, dziś rektor jazzowej szkoły w Istambule, zaczął grać. Śpiewała, a reszta muzyków po kolei dołączała do koncertu. Amerykanie uznali, że nie ma drugiego tak świetnego zespołu w Europie.

Polityka w tamtych czasach łączyła się z życiem każdego człowieka, chciał czy nie, więc rozmowy i spotkania ze słuchaczami były wpisane w żywot muzyków.
W ZSRR byli w 1970 roku i 10 lat później. Grali m.in. w Moskwie, Ufie i w Uljanowsku, gdzie urodził się Lenin. Lenin nie palił, więc w mieście był zakaz palenia. Rosjanie przychodzili do nich i błagali, żeby muzycy kupili im papierosy w hotelowym sklepie dla cudzoziemców.
- Byliśmy dla nich powiewem Zachodu. Mimo zmęczenia po koncercie nie odmawialiśmy, kiedy chcieli z nami jamować - opowiada Jan Młynarczyk, dzisiejszy lider grupy i puzonista.

Dyrektor jednej z radzieckich filharmonii stracił pracę przez niewinny żart. Zaprosił muzyków na kieliszek czegoś mocniejszego, odwrócił figurkę Lenina z komentarzem "nie musi nas widzieć, jak pijemy". Lenin nie pił, żart usłyszał ktoś niepowołany i dyrektor wyleciał z pracy. Julian Kurzawa opowiada, jak w "zamkniętych miastach", do których trzeba było mieć osobne wizy, ludzie pytali, czy to prawda, że na Zachodzie w sklepach jest wszystko, bo ludzie nie mają pieniędzy, żeby to kupić. Do Zaporoża ich nie wpuścili, do dziś nie wiedzą, czemu.

Pod koniec lat 70. Sami Swoi stali się orkiestrą. Grali różne style, nie zamykali się na nowości i nie szufladkowali w jazzie tradycyjnym. W swoim repertuarze mają kawałki orkiestr swingowych: Glenn Miller, Tommy Dorsey, Benny Goldman, Duke Ellington, Count Basie, Woody Herman, utwory późniejszych stylów: be-bop, cool, mainstream, funk, jazz-rock.

Willis Conover z Voice of America, miłośnik jazzu i autor słynnej nocnej audycji radiowej z czasów zimnej wojny, był w 1980 roku w klubie Akwarium na Jazz Jamboree. Wszedł na scenę i powiedział, że nigdy nie słyszał tak znakomitego brzmienia pochodzącego z małego zespołu.
- Powiedział, że jesteśmy najlepsi na świecie, mam to zapisane na taśmie - uśmiecha się Julian Kurzawa.
Jan Młynarczyk:
- Bardzo nas to zmotywowało. Otworzyły się furtki na największe festiwale jazzowe.

Jako pierwszy zespół z Polski, Sami Swoi grali na słynnym North Sea Den Haag. Zdobywali nagrody i uznanie, a w tym roku na festiwalu Old Jazz Meeting dostali Honorową Złotą Tarkę za wkład w propagowanie muzyki jazzowej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska