Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Profesjonalistki. Rządzą na sali operacyjnej we Wrocławiu

Katarzyna Kaczorowska
Tomasz Hołod
Nie lubią, kiedy mówi się na nie „siostry”. Pielęgniarki operacyjne. Instrumentariuszki. Gospodynie sal operacyjnych. Elita zawodu dumna z siebie i pełna pasji.

Najpierw trzeba wejść do śluzy. Tam buty trafiają pod ławkę, a na szafki, w worku ubranie – w worku, bo wszystkie szafki są zajęte. Zielone kroksy, jednorazowe spodnie, bluza i czepek, pod który trzeba schować wiszące kolczyki. Jeszcze tylko kilka metrów korytarzem i jest nieduża sala, gdzie przy czterech stanowiskach wiszą kartki A4 przypominające reguły mycia rąk do zabiegów chirurgicznych. W środku kilku lekarzy przygotowuje się do operacji. Jeden z nich nagle odwraca się i mówi z poważną miną: - Chirurg i anestezjolog myją się do zabiegu. Chirurg myje ręce, ale ze zdumieniem patrzy, jak anestezjolog zaczyna myć głowę. „Panie?! Coś pan zwariował?! Co pan robisz?!”. A ten niezrażony mu odpowiada: „Każdy myje to, czym będzie pracował, więc pan myje ręce, a ja głowę”.

Wbrew pozorom Krzysztof Jedwabny nie jest anestezjologiem, ale chirurgiem i za chwilę będzie uczestniczył w operacji urologicznej – usunięcia nowotworu prostaty.

Kiedy otwierają się drzwi do „naszej” sali operacyjnej, pielęgniarka odchodzi od stołu i staje w progu.
– Jeszcze państwo nie mogą wejść. Musimy obłożyć pole operacyjne - tłumaczy, a my odwracamy wzrok, by uszanować intymność człowieka leżącego na stole operacyjnym.

Pięć minut później, już z maseczkami na twarzach, możemy wejść na salę na bloku operacyjnego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu. Jej gospodynią jest Izabela Szwed, położna, która wybrała zawód instrumentariuszki 18 lat temu i nie żałowała tej decyzji ani przez minutę.

Siedemdziesięcioletnia pacjentka ma mieć usunięty guz nerki. Przy stole operacyjnym stoi dr Roman Czarnecki, ordynator oddziału urologii klinicznej. Obok stażystka Joanna Banyś i rezydent Paweł Win-ter. Zielononiebieskie chusty ułożone są wokół sporego, kwadratowego fragmentu nagiego ciała. Za chwilę zostaną przecięte powłoki skórne i lekarze dostaną się do prawej nerki. Plan jest jeden – usunąć guza nowotworowego tak, by oszczędzić narząd. Żeby ten plan się powiódł potrzebne są nie tylko sprawne ręce chirurga i głowa anestezjologa. Potrzebne są też ręce i głowa pielęgniarki operacyjnej, czyli instrumentariuszki.

Pielęgniarki nie kryją, że w szpitalnym świecie są tylko dwa miejsca, gdzie mogą być partnerami lekarzy – blok operacyjny i intensywna terapia. Tutaj wymagania są wyśrubowane jak nigdzie indziej. Trze-ba umieć pracować w sytuacjach niosących ze sobą stres. Trzeba umieć na ten stres reagować. A jednocześnie trzeba być opanowanym i pilnować procedur, które porządkują ten skomplikowany świat.

– I trzeba się uczyć. W szkole miałam dwa tygodnie praktyk na bloku operacyjnym. Niewiele. W dodatku mogłyśmy tylko patrzeć. Z drugiej strony te dwa tygodnie wystarczyły, żeby sprawdzić swoje własne predyspozycje, reakcję na widok otwartej jamy brzusznej czy czaszki. Ja po tej krótkiej praktyce wiedziałam, że blok to jest właśnie to miejsce i żadne inne – mówi Małgorzata Maczuga z Dolnośląskiego Centrum Serca Medinet, która przy stole operacyjnym stoi już 30 lat. I od 30 lat nieustannie się szkoli, bo w tym zawodzie technologie medyczne jak nigdzie indziej wciąż przynoszą nowe rozwiązania. Wysoko specjalistyczna aparatura, udoskonalane narzędzia, robotyka, endoskopia, lasery, noże harmoniczne, diatermia, zestawy operacyjne, które nie rzadko mają wartość dobrego samochodu – pielęgniarka operacyjna musi mieć w sobie coś z mechanika, informatyka i konstruktora. Musi znać sprzęt, jakiego używa się na sali podczas operacji. Po każdej kolejnej musi go sprawdzić. Jeśli w planie jest rozpisanych kilka zabiegów, to zostawia go, jak mówią, na stand-by. Po ostatniej trzeba go wyłączyć. I znów sprawdzić następnego dnia rano, kiedy zaczyna się nowa runda i trzeba przygotować salę operacyjną dla pacjenta i zespołu, który będzie walczył o jego zdrowie. Koagulacja, ssanie, laparoskop są taką samą codziennością, jak kiedyś skalpel i haki, a dr Jakub Turek, kierownik bloku operacyjnego, przez który dziennie przewija się nawet 120 osób, przyznaje, że lekarze nie muszą znać każdego urządzenia, które stoi na sali, każdego sprzętu, który może zostać wykorzystany w czasie operacji. Zna go pielęgniarka operacyjna. Każda, która pracuje na bloku.

Małgorzata Maczuga naukę i pracę zaczynała od bloku wieloprofilowego – na takim bloku operuje się wszystko i wszystkich. Izabela Szwed najpierw została położną. Do Wrocławia przyjechała na staż podyplomowy – trafiła na blok, ale do pionu ginekologiczno-położniczego.

– A po stażu zaproponowano mi pracę na bloku operacyjnym, już w całym jego spektrum. I do dzisiaj pamiętam moją pierwszą operację - to było usunięcia pęcherza moczowego z powodu guza nowotworowego i wytworzenie nowego z jelita – opowiada Izabela Szwed.

Iwona Zawisza wiedziała, że zwykły oddział nie jest dla niej. Że musi czuć to specyficzne napięcie, szybki efekt swojej pracy. Pod maseczką chirurgiczną nie widać uśmiechu, śmieją się tylko oczy, kiedy mówi, że na bloku operacyjnym nie ma przypadkowych ludzi, że tutaj pracuje się razem, w zespole, w którym jeden może liczyc na drugiego. Więc kiedy Izabela Szwed podaje kolejny kocher prosty z maczakami, czyli jałowymi gazikami zwiniętymi w mały rulon, a w międzyczasie kolejne gaziki tnie na połówki, z których szybko zrobi gazowe kulki, czyli małe tupferki, Iwona Zawisza siedzi nad kartką papieru, na której opisze cały zabieg usunięcia guza nerki. Precyzyjniej: wymieni z imienia i nazwiska cały zespół i wyliczy, ile zużyto do tej operacji chust, rękawiczek, igieł, nici, gazików, opatrunków, drenów, strzykawek, jakie podano znieczulenie, ile i jakie płyny.

Dopiero nad tą kartką papieru można zrozumieć, że operacja to przedsięwzięcie logistyczne, w którym procedura ma zminimalizować ryzyko. Tu nie ma miejsca na improwizację, choć zawsze jest miejsce na geniusz człowieka.

Dr Jakub Turek pytany, kto wybiera takie miejsce pracy, bez wahania odpowiada: – Tylko ludzie świadomi i zdeterminowani, gotowi pracować pod presją czasu, nierzadko w stresie. Tutaj nie przychodzą ludzie przypadkowi. Drugim niezbędnym elementem jest umiejętność pracy w zespole. Ekipa na sali operacyjnej jest jak jeden organizm. Wszyscy muszą mieć do siebie zaufanie.

Stojąc na korytarzu bloku operacyjnego nie sposób nie zapytać doktora Turka, jak udaje się zarządzać ponad setką ludzi, którzy tutaj pracują. Nie wszyscy przecież muszą się lubić.

– I na tym polega zarządzanie, żeby tak ustawiać zespoły operacyjne, by unikać potencjalnych konfliktów, bo one siłą rzeczy mogą się przełożyć na pracę – uśmiecha się szef bloku i przyznaje, że w szpitalu przy Kamieńskiego naprawdę udało się stworzyć wyjątkowy zespół ludzi. Bo choć mówi się, że chirurgów czasem dotyka syndrom boga, to tutaj bóg szybko przekona się, że jest tylko częścią całości.

– Zaufanie i pokora. Stażyści i rezydenci wiedzą, że bardzo dużo mogą się nauczyć od pielęgniarek operacyjnych. One wiedzą, że są partnerami lekarzy na sali i nierzadko potrafią coś zasugerować, czy podpowiedzieć, jakiego sprzętu użyć w jakimś momencie operacji. Mają ogromne doświadczenie, szkolą się i grzechem byłoby tego doświadczenia i wiedzy nie wykorzystać – nie kryje dr Jakub Turek, ale po chwili przyznaje, że instrumentariuszki potrafią nie tylko uczyć, ale też i dać lekcje. - Kiedy trafiali do nas rezydenci z innych placówek, gdzie panowały inne zwyczaje, i próbowali te zwyczaje przenosić tutaj, to szybko przekonywali się, że u nas nie ma króla i świty, która stoi na baczność. Tutaj każdy ma swoje zadanie i w tym zadaniu jest równy wobec wszystkich pozostałych osób na sali operacyjnej – tłumaczy dr Turek i prowadzi do sali hybrydowej, dumy bloku, gdzie chirurdzy mają do dyspozycji angiograf. I jest jak na filmie – na sali na stole leży operowany pacjent, w pokoju obok na monitorze komputera widać przebieg operacji jak na ruchomym zdjęciu rentgenowskim.

Na tej sali stoi pielęgniarka oddziałowa bloku Beata Kosińska. W zawodzie od 25 lat i tylko pół roku poza blokiem.

– Zaraz po szkole poszłam do pracy do szpitala neuropsychiatrycznego w Krośnicach. Ale miałam umowę na sześć miesięcy. Po pół roku były redukcje, zwolniono mnie i tak znalazłam się na bloku we Wrocławiu – opowiada Beata Kosińska, która oddziałową została rok temu i awans traktuje jak wielkie zobowiązanie i odpowiedzialność za zespół, którym kieruje.

Na korytarzu obok sali hybrydowej, w specjalnym fartuchu chroniącym przed promieniowaniem RTG, Beata Kosiń-ska przyznaje, że większość jej koleżanek od pierwszego dnia pracy na bloku operacyjnym wiedziała, że to jest właśnie to miejsce.

– Ja tej pewności nie miałam. Bałam się, że sobie nie poradzę z nauką wszystkich procedur, parę razy skończyło się to łzami. A dzisiaj wiem, że pielęgniarka operacyjna uczy się całe życie. Nie ma takiego momentu, że może powiedzieć, że już wszystko wie. Nie może, bo cały czas są wprowadzane nowe techniki operacyjne z wykorzystaniem nowego sprzętu. To zresztą ma ogromny plus, który docenia się z perspektywy czasu – w tym zawodzie nie można się nudzić – mówi Beata Kosińska i dodaje, że do dzisiaj pamięta swoją pierwszą operację – duży zabieg chirurgiczny wszczepienia protezy Y, czyli wymiana aorty brzusznej i tętnic udowych. I wciąż pamięta stres, jaki towarzyszył pierwszym operacjom z wykorzystaniem robota da Vinci.

– Przyjechał zespół lekarzy z Włoch, były media, ogromna ciekawość z jednej strony i ogromna odpowiedzialność z drugiej – nie kryje pielęgniarka oddziałowa na bloku operacyjnym.

Po powrocie do „naszej” sali operacyjnej okazuje się, że zabieg jest na finiszu. Guz został usunięty, włożony do sterylnego pudełka. Trafi do specjalistów, którzy go zbadają. Dr Czarnecki i Joanna Banyś zszywają ranę. Starannie, tak, by blizna była równa, jak z żurnala. Ktoś żartuje, żeby nie patrzeć im na ręce, bo tylko wszyscy młodą lekarkę stresują, a przecież ręka nie może jej zadrżeć.

Kiedy anestezjolog Agata Bronkowska i pielęgniarka anestezjologiczna Renata Cywińska-Dyko (które jak każdy na sali, za nic nie chciałyby pracować w innym miejscu) zaczną wybudzać pacjentkę, wszystko pójdzie jak z płatka.

Zespół żegna się z pacjentką, która i tak tego pożegnania pamiętać nie będzie, a Izabela Szwed zabiera się za liczenie zużytych chust, gazików, narzędzi. Wszystko musi się zgadzać. Kochery, nożyczki, haki torakochirurgiczne i zwykłe trafiają do specjalnego pojemnika z pokrywką. Izabela Szwed przewiezie ten pojemnik na wózku do sali, gdzie trafi on do głębokiego zlewu do wstępnej dezynfekcji. Na ścianie powiesi kartki, wypełnione przez Iwonę Zawiszę i dopisze godzinę, do której narzędzia z operacji będą się moczyć. Po wypłukaniu pod bieżącą wodą trafią do kolejnego pojemnika. A potem do sterylizatorni. Wrócą na salę operacyjną zapakowane i z numerem – bo każdy rodzaj operacji ma swój zestaw narzędzi z konkretnym, przypisanym mu numerem.

– Organizacja pracy. Bez niej nic by się nie udało – uśmiecha się Izabela Szwed. Przed nią kolejna operacja. „Naszą” salę myją panie salowe. Kiedy podłoga wyschnie, wejdą do niej pielęgniarki operacyjne i anestezjologiczna i zaczną przygotowywać ją na przyjęcie nowego pacjenta. To zajmie jakieś 20-30 minut. Kiedy skończą, chirurdzy będą już gotowi do kolejnej planowej operacji.

– Najtrudniejszy moment dla mnie? – zastanawia się Iwona Zawisza. – Pracowałam wtedy na chirurgii dziecięcej. To była 15-letnia dziewczynka, ofiara wypadku. Druga dziewczynka miała nowotwór żuchwy. Robiliśmy jej przeszczep z biodra. Obie zmarły, a ja do dzisiaj pamiętam ich nazwiska. Może dlatego, że sama miałam wtedy dzieci w ich wieku.

– Wypadek helikoptera Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w 2009 roku. Lataliśmy z kolegami do różnych szpitali, by pomóc tamtym zespołom, kiedy się coś działo. Jak ten helikopter się rozbił, przeryczałam całą noc. Znałam i pilota, i ratownika, którzy zginęli. I nie mogłam się pozbyć myśli, że mogłam lecieć wtedy razem z nimi – mówi Izabela Szwed.

– Młody chłopak, motocyklista, przywieziony prosto z wypadku. Dosłownie wbiegliśmy na salę razem z nim. Niestety, nie udało się go uratować – mówi Beata Kosińska.

– Praca w zespołach transplantacyjnych. Kiedy pobiera się narządy od dawcy do przeszczepów, na sali jest tłok. Dosłownie. Ktoś bierze serce, inny nerki, jeszcze inny wątrobę, śledzionę, kończyny, rogówki. Dawca to najczęściej młody człowiek, ofiara wypadku komunikacyjnego. I choć zawsze wiedziałam, że umarł, to i tak moment wyjęcia serca z klatki piersiowej był dla mnie chyba najtrudniejszy – przyznaje Małgorzata Maczuga, ale po chwili dodaje, że dzięki transplantologii przeżyła też wyjątkowe chwile. Jak wtedy, kiedy przeszczepiali nerkę pacjentce, która operację miała w dniu swoich urodzin. – Cały zespół na sali zaśpiewał jej sto lat. Złożyliśmy jej życzenia, choć pewnie tego nie pamięta, bo to było tuż po wybudzeniu. Ale to było wyjątkowe przeżycie i dla nas, i dla niej – ta kobieta urodziła się drugi raz.

A Izabela Szwed uśmiecha się i mówi: – To chyba najpiękniejsza, poza narodzinami dziecka, chwila jaką można przeżyć na bloku operacyjnym. Kiedy zdejmuje się zaciski z naczyń, do przeszczepionej nerki zaczyna dochodzić krew i szarej zaczyna się robić różowa. W takich chwilach każda z nas wie, że ma pracę, jakiej nie zamieniłaby na żadną inną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska