Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Znak drogowy - za dwa miesiące, wpis do księgi - za sześć. Czyli jak stracić zgodnie z procedurą

Grzegorz Chmielowski
Grzegorz Chmielowski, redaktor
Grzegorz Chmielowski, redaktor Paweł Relikowski
Nie lubię płacić mandatów i zdaje się, że jestem w tej kwestii wyrazicielem opinii większości. Zwłaszcza nie lubię płacić za przewinienia w takich miejscach i sytuacjach, gdzie można podyskutować o sensowności przepisu. W tym punkcie jestem sercem za cyklistami, którzy dojeżdżają chodnikiem - zamiast prowadzić rower - do wypożyczalni tych jednośladów przed Pasażem Grunwaldzkim. Bo ruch samochodowy w okolicy jest taki, że korzystanie z jezdni grozi tam rowerzyście śmiercią albo kalectwem.

Dobrze się więc stało, że wrocławski ratusz postanowił dopuścić tam jazdę po chodniku. W zdziwienie wprawiła mnie natomiast informacja, że postawienie stosownego znaku drogowego będzie trwało około dwóch miesięcy. Bo ratusz musi uzgodnić to z Zarządem Dróg i Utrzymania Miasta. Na chłopski rozum wydaje się, że sprawę można załatwić nie w dwa miesiące, lecz w dwa dni, bo decyzja już zapadła. Pewnie w tym przypadku pies, a raczej znak drogowy pogrzebany jest w procedurach. Bo decyzje muszą się uprawomocnić. Ale czy musi to trwać aż tak długo, skoro sprawa jest prosta i jasna? A może pora te procedury przewietrzyć? To nie wszystko.

Najważniejsi politycy i władze - wszyscy chcą młodym ułatwiać życie. Żeby po studiach nie uciekali do Wielkiej Brytanii, Niemiec czy innych krajów, a żyli, pracowali, i przede wszystkim płacili podatki u nas. No więc pewien młody głogowianin, który uwierzył w dobre intencje władzy i postanowił zostać, znalazł pracę, a po dwóch latach kupił sobie mieszkanie. Oczywiście kawalerkę - z pomocą rodziców, dziadków itd. Za taką patriotyczną postawę od razu dostał po kieszeni. I to nie ze swojej winy. Wiadomo, że po zakupie nieruchomości należy zrobić wpis o nowym właścicielu do księgi wieczystej. A na taki akt sędziowski czeka się we Wrocławiu, jak się okazało, pół roku. Mógłby cierpliwie czekać i czekać, spoglądając z okna nowego M na mijające pory roku, gdyby nie to, że bank, który udzielił kredytu, dopisuje mu do raty co miesiąc ponad sto złotych więcej. I będzie tak czynił aż do chwili, gdy zobaczy odpowiedni kwit z sądu o wpisie do księgi wieczystej. Głogowianin jest zdziwiony, bo w jego rodzinnym mieście trwałoby to najwyżej trzy tygodnie. Prawda, Głogów jest dziesięć razy mniejszy, ale Wrocław ma pewnie dziesięć razy więcej sędziów... kalkuluje chłopak, który czuje się co miesiąc skubany z gotówki. Inna historia to pazerność banku. Ale to jeszcze nie wszystko.

Stoi w centrum Legnicy budynek, w którym było kino Ognisko. Pionierskie, pierwsze po wojnie uruchomione na Dolnym Śląsku (5 maja 1945 r.). Z powodu otwarcia po sąsiedzku multipleksu kino padło. Ale miasto planuje zmodernizować budynek i urządzić w nim salę koncertową. Problem w tym, że uwłaszczyć się chce na biurowej części tego budynku legnicka spółdzielnia Społem, która uważa, że kawałek ten jej się należy. Dlaczego? Bo dostała go jeszcze w użytkowanie w latach 50. minionego wieku. Miasto, choć jest formalnie właścicielem całości, z remontem nie rusza, bo dopóki trwają procesy, trudno wydawać publiczne pieniądze na dokumentację, czy tym bardziej konkretne roboty. No i mamy typowy pat. Sądy zastanawiają się nad problemem prawnym już od ponad czterech lat i końca nie widać. A dawne kino z miesiąca na miesiąc popada w ruinę. Z zachowaniem wszelkich procedur i terminów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska