Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z archiwum: Wrocławskie restauracje sprzed lat (ZDJĘCIA)

Marcin Torz
JELCZ LASKOWICE 06.1984.STOŁÓWKA ZAKŁADACH JELCZA.
JELCZ LASKOWICE 06.1984.STOŁÓWKA ZAKŁADACH JELCZA. TADEUSZ SZWED / GAZETA WROCŁAWSKA
Choć w latach 50. we Wrocławiu było ponuro, a na patronów ulic wybierano takie persony jak Józef Stalin, to mieszkańcy mogli na chwilę zapomnieć o rzeczywistości i zabawić się na dancingu albo najeść się do syta w barach mlecznych. O gastronomii z tamtych czasów pisze Marcin Torz.

Grzeczną i uprzejmą obsługę oraz pełny asortyment potraw mlecznych zapewniają następujące placówki barów mlecznych we Wrocławiu: bar "Wzorcowy" (ul. Świerczewskiego), "Studencki" (Curie-Skłodowskiej), "Ratuszowy" (Rynek), "Mewa" (Stalina) , "Róg Obfitości" (Malarska) oraz (czynny całą dobę) "Turysta" (Gwarna)". To jedno z wielu ogłoszeń gastronomicznych z przewodnika po Wrocławiu wydanego w latach 50. ubiegłego wieku. Z wymienionych lokali jeszcze kilka lat temu działał "Wzorcowy" i "Turysta". Ostała się tylko "Mewa". Ale ulica nie ma już patrona w postaci generalis-simusa Stalina. Teraz jest to ulica Drobnera.

- "Mewa"? Oczywiście, że znam. Kto by tu nie znał tego miejsca? - mówi Maria Kwaśna, która mieszka przy ul. Poniatowskiego. - Pamiętam nawet ulicę Stalina. Wtedy cała Jedności Narodowej się tak nazywała. Ulica była dłuższa niż obecnie (w latach 70. wydzielono fragment jezdni i nazwano ją ul. Drobnera. Sama Stalina od 56. roku nazywała się właśnie Jedności Narodowej - przyp. red.).

Pierogi, aż ślinka ciekła
Pani Kwaśna opowiada, że do "Mewy" ustawiały się kolejki. - Bo było tanio. A do tego jako taki wybór. Nie to, co wtedy w sklepach. A pierogi ruskie serwowali takie, że aż ślinka ciekła na samą myśl.

Dziś "Mewa" nadal nieco przypomina bar z czasów komuny. Choć obsługa jest przemiła, jedzenie pyszne (i tanie jak barszcz!), to wciąż można usłyszeć, że noża klient nie dostanie, bo zamówił mielonego, a do mielonego nie przysługuje i kropka.

Jeszcze kilka lat temu działał bar "Wzorcowy" (obecnie "Magia Smaków").
- 25 lat prowadziłam loka - wspomina Zofia Taraziewicz, szefowa lokalu. - Wtedy to był prawdziwy bar mleczny. Nie można było podawać mięsa, nie to, co teraz.
Pani Zofia mówi, że tak samo jak prawdziwych Cyganów już nie ma, tak i barów mlecznych. - Bo trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś rezygnował ze sprzedaży schabowego. Właścicielom się to nie kalkuluje.

Zofia Taraziewicz jest wręcz dyplomowaną specjalistką od barów mlecznych (praca dyplomowa na ten temat na Uniwersytecie Ekonomicznym), więc wie, co mówi. A wracając do czasów robotniczego raju, to Zofia Taraziewicz pamięta, że klienci najchętniej zamawiali pierogi, naleśniki i kopytka. A jaka była klientela? - Przychodzili różni ludzie. Dużo ze wsi, bo obok był przecież dworzec PKS.

W latach 50. przed kelnerem czuło się respekt

Restauracja II kategorii, ale sandacz najlepszy
"WZG Zachód przyjmuje wszelkie zamówienia na wyżywienie uczestników wycieczek zbiorowych". W ten sposób zachęcano w przewodniku turystów do odwiedzenia kilku lokali gastronomicznych. M.in. "Robotniczej" (ul. Ruska 11), "Staropolanki"(Nowotki, czyli Krupnicza) czy też "Baru Rybnego II kategorii" (Rynek). W tym miejscu działa teraz elegancka restauracja Dwór Polski.

- Ale choć "Rybny" to była kategoria II, to wrocławianie, jak i turyści, walili tu drzwiami i oknami - wspomina Konrad Ratajczak, wrocławianin, który pamięta jeszcze lokal z lat 50. - Tu serwowali najlepsze rybki w całym Wrocławiu. W mieście bieda aż piszczała, a w "Rybnym" było co zjeść, a kucharz znał się na swoim fachu. Pamiętam, że zwłaszcza sandacz to była po prostu pycha.
Swoich fanów miała również restauracja "Ratuszowa". Dziś jest tam minibrowar Spiż. Z pracującej obsługi nikt nie był zatrudniony w "Ratuszowej". Zmieniły się czasy, szyld, no i kelnerzy.
Dawniej zresztą zawód ten był bardziej szanowany niż obecnie. Przed kelnerem czuło się wręcz respekt. Bo od jego humoru często zależało, czy dostaniemy lepszą porcję jedzenia, czy choćby muchę w zupie. Bywało i tak, że w tym drugim przypadku zwrócenie uwagi obsłudze kończyło się tym, że kelner wyciągał palcami owada i z uśmiechem mówił: - Teraz zadowolony?

Dancingi do białego rana w "Syrenie"
Tak jak już mie ma prawdziwych barów mlecznych, tak samo ze świecą szukać klasycznych dancingów. A w latach 50. - przynajmniej według przewodnika - zabawić się można było w kilku miejscach. W jednym z popularniejszych lokali "Syrena" (pl. Engelsa, czyli dziś św. Macieja) "przygrywa zespół jazzowy Bulandy codziennie od godz. 20 do 1 w nocy. Kuchnia wydaje wykwintne dania od godz. 11 do 1 w nocy" - można przeczytać w przewodniku.
Takie miejsca pozwalały na oddech. Wrocławianie tańcząc w rytm amerykańskiej muzyki, zapominali o codziennej szarości lat 50.

- Przynajmniej kilka godzin w ciągu tygodnia można było zapomnieć o Stalinie, Bierucie i całym tym komunistycznym tałatajstwie - wspomina Wincenty Grzegorczyk, który na dancingach bawił się jako nastolatek. - Czasami udało mi się wejść za dodatkową opłatą, bo raczej młokosów nie wpuszczano - śmieje się pan Wincenty.

Stali bywalcy wspominają, że w takich lokalach można było "dostać w mordę", ale "szybka i uprzejma obsługa" pilnowała, aby do burd nie dochodziło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska