MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wszyscy robimy błędy

Aleksander Malak
Najczęściej językowe. W drugiej kolejności rzeczowe. Ale to jeszcze nie powód, żeby obnosić się z tym publicznie. Każdy błąd w sferze publicznej to podważenie wiarygodności błądzącego. I wcale nie myślę tu o politykach, dla których wiarygodność to słowo pochodzące z nieznanego im słownika. Mam raczej na myśli tzw. kolegów po fachu, także pisarzy i na końcu reklamiarzy.

Słyszę oto w TVN24, że prezydent Komorowski podarował prezydentowi Gauckowi oryginalny plakat z wyborów 1989 roku. Plakat, na którym "John Wayne" zachęca do głosowania. Słyszę i od razu wiem, że tylko idiota mógł coś takiego wymyślić. Bo na plakacie jest nie kto inny, jak Gary Cooper w słynnej scenie z filmu "W samo południe". Ktoś mi powie, że nie jest trudno pomylić Wayne'a z Cooperem. Można. U cioci na imieninach. Nigdy na antenie, ponieważ właśnie w taki sposób traci się zaufanie i przede wszystkim wiarygodność. Jeżeli oni mylą te postaci, to co mam myśleć o innych "wiadomościach"? Co w nich pomylili?

Czytam gazetę, w niej coś o "kościele Katolickim" i zastanawiam się, do jakiej szkoły chodził mądry dziennikarz. Bo nawet wierzyć mi się nie chce, że do katolickiej. Albo otwieram książkę i takie zdanie rzuca mi się w oczy: "W pełni lata podziwiam w jej ogrodzie kwitnące rododendrony i pierwiosnki". I zastanawiam się - rododendrony czy androny. W końcu macham ręką. Czytam przecież kryminał, dla intrygi którego pierwiosnki akurat nie są istotne. Ale wiarygodność autora spada do zera.

W reklamy nie wierzę z zasady, ale to nie znaczy, że moja irytacja w momencie, w którym mnie atakują, nie rośnie dramatycznie. Jakiś palant (bo nie znajduję innego łagodniejszego określenia) każe mi najpierw zamienić nazwę jakichś wafelków z "Horalky" na "Góralki", a potem "dalej kontynuować". To jasne, że do ust nie wezmę ani "Horalek", ani "Góralek", bo są mi równie podejrzane, jak ów dupek, który z moim językiem rozmija się o lata świetlne.

Nie tknę wafelków, podobnie jak nigdy nie udam się do banku reklamowanego przez skądinąd znakomitą Juliette Binoche. Ktoś, kto mnie nieustająco napastuje z ekranu, banerów i plakatów kredytem z ordynarnym, "prostoliczonym" błędem ortograficznym, nie ma żadnych szans. Już nie mówię o widocznym rusycyzmie, nie wspominam, że to nie kredyt jest liczony zwyczajnie, tylko koszty, które należy ponieść przy jego obsłudze (kredyt jest, albo go nie ma; jeżeli jest, to wiadomo ile, więc co tu liczyć), mówię o niepojętym dla mnie zlepieniu słów "prosto" i "liczony", których żadną miarą w moim języku zlepiać nie wolno. Jeżeli już się złamię i przyjdę do tego banku, to wpłacę na konto raz 30 zł i drugi raz 10 zł, a potem zażądam, żeby mi to zlepili. Nie dodali, tylko zlepili. I wyjdzie 3010 (słownie trzy tysiące dziesięć) zł. Chyba prosto liczę, nieprawdaż?

Proszę mi nie tłumaczyć, nie wyjaśniać, że bank zamówił swoją reklamę w jakiejś agencji reklamowej, w której język ojczysty uważany jest za szkodliwy dodatek do ładnej buzi z wachlarzem stuzłotówek, z czego ów bank nie zdawał sobie sprawy. Może i tak było, ale to bank zgodził się przecież na to, by ten językowy potworek na każdym kroku szydził z moich cenzurek wystawionych mi jeszcze w szkole podstawowej i obrażał poczucie nawet nie dobrego, jakiegokolwiek przyzwoitego smaku. Wiarygodność banku? Dla mnie - mniej niż zero. Liczone jak najbardziej prosto.

I to by było…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska