Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocławskie słoiki. Kim są, czy w ogóle istnieją?

Jerzy Wójcik
Fot. Tomasz Hołod/Polskapresse
Jesteś wrocławskim słoikiem, czyli przyjezdnym z prowincji, który podbija wielkie miasto? We Wrocławiu to niemal pewne, bo dotyczy ogromnej większości mieszkańców. I nawet jeśli nie przywozisz gołąbków i bigosu w szczelnie zamkniętym weku, miano słoika można w stolicy Dolnego Śląska przypisać właściwie każdemu, na czele z jego pierwszym powojennym prezydentem – Bolesławem Drobnerem.

„Najechali na Warszawę niczym horda Czyngis Chana. Na furmankach, w dobrych autach ciągną od samego rana. Zakręcone w szklanych słojach mają całe swoje życie: Bigos, grzyby, kompot z jabłek - I tak podbić chcą stolicę" – wykrzykuje popularny lider zespołu Big Cyc – Krzysztof Skiba. Przez ponad rok od wydania piosenki, określenie słoik zrobiło zawrotną karierę w całym kraju. Tylko Wrocław i wrocławianie jakby nie w temacie. W stolicy Dolnego Śląska ciężko kogoś obrazić tym określeniem. Ciężko tu znaleźć kogoś nieprzyjezdnego.

Żeby zrozumieć wrocławski fenomen, warto sięgnąć do lat powojennych. Według oficjalnych danych w 1949 roku we Wrocławiu żyło dokładnie 2769 rdzennych mieszkańców miasta. – Znaczna część prawie nie mówiła po polsku – zauważa Gregor Thum w książce „Obce miasta. Wrocław 1945 i potem”. – Językiem polskim płynnie władało tylko 1029 autochtonów – precyzuje Thum.

Właściwie to Ci ludzie, a dziś ich potomkowie mogliby się oburzyć na określenie słoik. Jednym z pierwszych wrocławskich słoików bez wątpienia zostałby Bolesław Drobner. Zanim został pierwszym powojennym prezydentem miasta, przyjechał do Wrocławia z Krakowa. Ciężarówka z zatkniętym polskim sztandarem i prowiantem na kilka pierwszych dni (kto wie czy nie w słoikach) – wjechała do Wrocławia od strony osiedla Gaj.

Przyjezdnych przybywało we Wrocławiu lawinowo. W 1950 roku miasto liczyło ponad 315 tys. mieszkańców, pod koniec lat 60-tych XX wieku już ponad pół miliona, by w latach 90-tych przekroczyć rekordowe 660 tys. Dziś na skutek migracji z miasta Wrocław nieznacznie przekracza granicę 630 tysięcy.

Czy właśnie ze względu na specyficzne dzieje naszego miasta, używanie określenia „wrocławski słoik” nie ma tak naprawdę sensu? Powodów jest znacznie więcej. – Wrocław jest miastem ludzi przyjezdnych w pierwszym lub drugim pokoleniu – zauważa dr Jacek Pluta, socjolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, autor wielu badań i opracowań dotyczących stereotypów i zachowań mieszkańców stolicy Dolnego Śląska. Wyniki jednego z nich potwierdzają wrocławską klęskę słoików.

Na pytanie – Co szczególnie powoduje, że jest się wrocławianinem, co jest najważniejsze? – niemal połowa respondentów odpowiedziała: Wystarczy czuć się wrocławianinem, by nim być. Kolejne 25 proc. stwierdziło, że wystarczy długotrwałe zamieszkiwanie, a dopiero na trzecim miejscu odpowiadający umieścili fakt urodzenia we Wrocławiu.

To czyni Wrocław miastem wyjątkowym w skali kraju. Miastem w którym słoik brzmi niemal dumnie. Potwierdzenie tego faktu odnajdujemy w innych badaniach dr Jacka Pluty, który tym razem poszukiwał cech wspólnych wrocławian. Aż 66 proc. stwierdziło, że jest to otwartość. Dodatkowo ankietowani byli zgodni, że to zdecydowanie odróżnia mieszkańców naszego miasta od Warszawy, Krakowa oraz Poznania.

WROCŁAWSKIE SŁOIKI MAJĄ NOKIE I CHODZĄ Z REKLAMÓWKAMI? - CZYTAJ NA KOLEJNEJ STRONIE
Oczywiście fakty nie przeszkadzają w tworzeniu mitów i opinii tak skrajnych jak znaleziona na jednym z internetowych forów charakterystyka wrocławskiego słoika. Po czym ich poznać – pyta internauta i wylicza: chodzą całymi rodzinami tarasując wszystkie ciągi dla pieszych, są spaleni na solarium (ci z lepszych wiosek), są ubrani jak gwiazdy reality show, wszyscy mają Nokię, uwielbiają chodzić z reklamówkami, Wrocław to dla nich Galeria Dominikańska (oszałamiający parking)… Przypadkowość i absurdalność doboru rzekomych cech wrocławskiego słoika pozwala wierzyć w ustalenia naukowców, prowadzące do wniosku o naszej wyjątkowości i otwartości.

Inna sprawa, że lawinowy wzrost liczby aut poruszających się w ciągu ostatnich lat po Wrocławiu, spowodował, że korki w piątkowe popołudnia to wrocławski standard. - Kiedy stoisz w Jankach w korku – czasem trudno w to uwierzyć, słoikowcy w noc piątkową powracają do macierzy, macierzy… - śpiewa frontman Big Cyca. Właściwie podwarszawskie Janki bez kłopotu możemy zastąpić Bielanami Wrocławskimi czy Długołęką, bo jest niemal pewne, że w późne piątkowe popołudnie utkniemy tam na dłużej.

Tylko wciąż nieliczni rzucą pod nosem: wrocławskie słoiki. Bo wrocławianie, ci „prawdziwi”, ale też nieco farbowani, negatywne emocje w korku rozładowują chętnie przy pomocy samochodowych rejestracji. I tak w nieoficjalnym antyrankingu kierowców ściągających do stołecznego Wrocławia, za całe zło odpowiedzialni są tzw. "deteery” i „dewuery”. Właściciele pojazdów z rejestracjami DTR (powiat trzebnicki) i DWR (powiat wrocławski) są bohaterami niewybrednych komentarzy i docinek, choć trudno jednoznacznie udowodnić, że to oni generują korki czy jak chce część kierowców – są sprawcami większości kolizji i wypadków.

Do „klasycznych słoików” też im daleko, bo wiele tych osób dojeżdża do Wrocławia do pracy dzień w dzień i trudno tutaj mówić o przywożeniu zapasów cebuli, ziemniaków i weków do Wrocławia na cały tydzień – jak chce popkulturowy klasyk. Do tego ostatnie badania GUS pokazały, że rotacja przy dojazdach do pracy działa w obie strony. Najwięcej ludzi dojeżdża do Wrocławia do pracy z gminy Oleśnica – ponad 2200 osób, ale niemal ta sama liczba wrocławian przemierza co rano trasę z miasta do podwrocławskich Kobierzyc, by „podbić kartę”.

Jeśli już szukać we Wrocławiu słoików na poważnie – można spróbować szczęścia na Dworcu Głównym. To tutaj po każdych świętach i dłuższych przerwach w nauce słychać dźwięk tłuczonego szkła. Słoik z bigosem uderzać może o ten z gołąbkami aż w 70 tysiącach plecaków, tyle - według danych urzędu statystycznego we Wrocławiu – mamy studentów przyjezdnych. Ale słoiki z zapasem żywności wiozą przecież nie tylko ci, którzy zdecydowali się tutaj przyjechać z Częstochowy, Opola czy Wałbrzycha. Bo jak potraktować studenta, który mieszkając we Wrocławiu, decyduje się żyć na własny rachunek, a raz w tygodniu pojawia się u rodziców na wymianę słoików – z pustych na pełne?

SŁOIK WALCZY ZE STEREOTYPEM POLAKA PRZYWIĄZANEGO DO ZIEMI - CZYTAJ NA KOLEJNEJ STRONIE
A może lepiej słoika docenić, a nazywając go w ten sposób mieć pewność, że będzie to zabawne i niekłopotliwe dla obu stron dialogu. Na problem od nieco innej strony proponuje spojrzeć prof. Tadeusz Bartoś, filozof i publicysta z Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora. - Popularność hasła słoik odsłania też drugą stronę medalu, podświadomie płynące we krwi Polaka przywiązanie do ziemi, bycia stąd, które staje się wartością tak wysoko postawioną, że zachowania przełamujące ten schemat ocenia on z politowaniem – twierdzi naukowiec.

Jego zdaniem w tym rozumieniu słoikami będą ci, którzy jednak postanowili się wyrwać z otoczenia, zmienić coś w swoim życiu, pójść na studia itp. W tym sensie słoiki walczą ze stereotypem Polaka, który kojarzony jest z niską mobilnością społeczną, który nie ma odwagi wyjechać za pracą, zaryzykować.

Może dlatego w Krakowie znanym z multikulturowości wprowadzono już alternatywną nazwę – ptaki. - A z ptaka może wyrosnąć orzeł – zauważa znany krakowski publicysta Leszek Mazan. - Lubimy przybyszów z całej Polski, całego świata. Przyjezdnymi w Krakowie byli Wisława Szymborska, Czesław Miłosz, a nawet Wit Stwosz. Nie muszę mówić co nam zostawili – dodaje Mazan.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska