Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiesława Drojecka. Ziemia się trzęsła, gdy śpiewała (ROZMOWA)

Robert Migdał
Na I Festiwalu Piosenki w Sopocie zdobyła większość nagród. Nad jej talentem rozpływał się sam Mieczysław Fogg, a Rosjanie obsypywali ją po koncertach kwiatami. Niedawno, za zasługi dla kultury polskiej, dostała medal "Gloria Artis". Z Wiesławą Drojecką, wrocławianką, piosenkarką, której przebój "Trochę wiosny jesienią" w latach 60. XX wieku nuciła cała Polska, rozmawia Robert Migdał

Podśpiewuje sobie Pani coś od czasu do czasu, pod nosem?
– Gdzie tam. Gardło nie to, głos nie ten. I nie maluję się już, tak jak kiedyś. Choć muszę się panu przyznać, że wcześniej też nie wychodziłam na scenę jakaś bardzo "zrobiona". Tylko rzęsy sztuczne doklejałam i usta lekko czerwienią malowałam.

To wszystko?
- Inaczej wyglądałam. Okularów nie nosiłam. Teraz muszę. Wzrok nie ten - słabo widzę. Na stadionie "Łużniki" w Moskwie go sobie zepsułam, jak mi reflektorami ostrymi prosto w oczy świecili, a potem kazali schodzić pod scenę, gdzie było ciemno. Po chwili znów - na górę, reflektorami po oczach i z powrotem do ciemności. Prawie oślepłam. Ale scena była zjawiskowa - obrotowa, tysiące ludzi mieściły się na trybunach. Ci, co dalej siedzieli, musieli przez lornetki patrzeć. Śpiewałam wtedy z orkiestrą rosyjską telewizji moskiewskiej pod batutą Wadima Ludwikowskiego. Świetna była, po całym świecie koncertowali.
Nie koncertuje już Pani ponad 20 lat. Nie brakuje Pani sceny? Tego wielkiego świata? Teraz już nie. Niech pan popatrzy, co się teraz dzieje w muzyce - dziewczynki nie mają głosu, słuchu, zero naturalności. Nadrabiają wyginaniem ciała. To mi się nie podoba.

W latach 60. było inaczej.
- Zupełnie. Jak ktoś miał talent, to go ludzie kochali.

Panią w gazetach nazywano "ulubienica publiczności".
- Czułam tę miłość. Jakby mogli, to by mnie na rękach nosili. Zwłaszcza w Rosji, bo ja po rosyjsku najwięcej śpiewałam.

Skąd Pani tak dobrze znała ten język?
- W czasie II wojny światowej byłam wywieziona na Syberię. Miałam 9 lat.

Ciężkie dzieciństwo.
- Pan, młody człowiek, nie może sobie nawet tego wyobrazić. Mała byłam, daleko od domu, bez rodziców. W sierocińcu.

Czemu w sierocińcu?
- Kiedy wybuchła wojna, byłam akurat na Wileńszczyźnie, nad jeziorem - w nagrodę dla "atlecznicy" - najlepszej uczennicy. Stamtąd zapakowano nas wszystkie dzieci w pociąg i wywieziono na wschód. Tato był już wtedy w wojsku. Mamę też wywieźli, na Sybir, ale w inne miejsce. Nie przeżyła.

Dużo Pani pamięta z tych czasów.

- Skrawki. Zimą była nauka, latem - odpoczynek. Pamiętam, że rosły tam smaczne dzikie truskawki - całe pola. Najadałam się nimi do syta, a potem rwałam i niosłam w sukience starszym, którzy we wsi zostali. Ludzie byli cudowni. Nie zamykali domów - nie bali się kradzieży. Jak się chciało pić, to się wchodziło do najbliższego domu, do kuchni i piło. Syberia to nie tylko mrozy, ale i gorąc. Przez dwa miesiące wynosiliśmy sienniki i spaliśmy na dworze - z jednej strony był las, z drugiej las. Jedenaście dziewczynek nas było. I z tej jedenastki tylko pięcioro po wojnie odnalazło rodziców.

Pani też?
- Tak, tatę. Czekał na mnie w Grodnie. W domu. Wracałam do niego trzy miesiące pociągiem. Gdy mnie wziął w ramiona, to była najcudowniejsza chwila w moim życiu. Nieopisana radość.

W domu dziecka na Syberii miała Pani swój pierwszy publiczny występ.
- Oj, tak. Bo wie Pan, ja od dziecka śpiewałam, cały czas. I jednego dnia przyjechali do nas z frontu oficerowie lotnictwa. To było wydarzenie - nie tylko dlatego, że mieliśmy dla nich śpiewać i tańczyć, ale głównie dlatego, że... przynieśli duże torby po brzegi wypełnione słodyczami, o których nawet nie marzyliśmy. Bo my na co dzień piłyśmy tylko wrzącą wodę - herbaty nie było - a chleb dostawaliśmy okropny, taki z łuskami w środku.

I zaśpiewała im Pani.
- Najpierw tańczyłam taniec gruziński, w którym się rękami i nogami robiło jednocześnie wyrzuty na bok. Potem śpiewałam piosenkę "Ogoniok" - byli zachwyceni. Brawo bili. Jedna z dziewczynek nie chciała zatańczyć - więc ja za nią wystąpiłam - i dostałam za to drugą torbę słodyczy: pierniczki tam były, cukierki w papierkach i orzechy laskowe. Raj.

Od młodości zapowiadała się Pani na gwiazdę, ale nie wybrała Pani drogi artystycznej. Na studia poszła Pani na.. stomatologię.
- I medycynę też studiowałam. W Poznaniu. To były takie czasy, że śpiewanie traktowało się hobbistycznie, nie myślało o nim poważnie, a ja chciałam mieć fach w ręku, dobry, konkretny zawód.

Jednak z czasem miłość do muzyki zwyciężyła.
- Bo serce mówiło co innego (uśmiech). Cały czas sobie podśpiewywałam. W Domu Akademickim śpiewałam: koleżanki urządzały wieczorki, na których mnie stawiano na środku i mówiono: "Wiesia, zaśpiewaj, zaśpiewaj...". Pewnie dlatego na trzecim roku studiów wzięłam udział w konkursie wokalnym. To był rok 1959 rok - zajęłam pierwsze miejsce w konkursie zorganizowanym przez Polskie Radio w Poznaniu. Śpiewałam Juliana Tuwima (Pani Wiesława zaczyna nucić) "Mój Boże byłeś tak srogi, bo serce mdleje z trwogi" i jeszcze "Marżoleno, dziewczyno ma...". To był przełom...

Wtedy Pani postanowiła, że piosenka i tylko piosenka?
- Zwłaszcza, że w jury zasiadał Mieczysław Fogg. Mistrz. Powiedział mi: "Ładnie Pani zaśpiewała, bardzo ładnie". To mi dodało skrzydeł. Podbudowało.

Studiów Pani nie skończyła.

- Piosenka pochłonęła mnie całkowicie. Później zdałam egzamin na artystę estradowego: pięć piosenek musiałam zaśpiewać. W komisji były między innymi Hanka Bielicka, Irena Kwiatkowska, a przewodniczącym był Kazimierz Rudzki, ten co grał ojca w "Wojnie domowej". No i jeszcze Tadeusz Olsza, też aktor. Straszny człowiek.

Czemu straszny?
- Babiarz. Niemoralne propozycje mi, młodej dziewczynie, składał. A że je stanowczo odrzuciłam, to mnie na egzaminie gnębił. Czepiał się.

Jakie to były niemoralne propozycje?
- Aż wstyd mi wspominać. Samochodem podjeżdżał, sam nie prowadził, bo miał kierowcę - i mówił wprost: "Zapraszam Panią do hotelu na kolację, nocleg i śniadanie...". Taki był bezczelny.

Ale nie zaszkodził Pani. Egzamin Pani zdała i przez wiele lat śpiewała Pani z orkiestrą Poznańskiej Piętnastki Radiowej, z którą nagrała ponad 200 piosenek. Chwilę później wystąpiła Pani na I Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie.
- W 1961 roku dostałam na tym festiwalu nagrodę prasy zagranicznej i Ekspresu Wieczornego, choć wcale on nie był w Sopocie. Wtedy, ten pierwszy festiwal, odbywał się w hali stoczni gdańskiej. Dopiero potem go przenieśli do Opery Leśnej.

Po Sopocie ruszyła Pani w trasy koncertowe po Europie i Azji: głównie po republikach Związku Radzieckiego.

- A i w Berlinie śpiewałam, Jugosławii, ale rzeczywiście najwięcej w Rosji. Pagart - polska agencja artystyczna - wysyłała mnie na Wschód aż na trzy trasy koncertowe. Poza występami co chwila nagrywałam jakąś płytę w Moskwie - ile tego było, to już do dzisiaj nie pamiętam. Dawno to było.

Ma Pani tylko garstkę zdjęć z tamtego okresu, parę płyt.
- Albumów ze zdjęciami nie prowadziłam, nie lubiłam też kolekcjonowania podziękowań, nagród. Tak miałam. Błędem było, że nie dbałam o swoje interesy, nie miałam swojego impresaria. Inne śpiewające dziewczyny chodziły koło swoich pieniędzy, piosenek, płyt - a ja nie. Może to głupie było. Bo dzisiaj nic z tego nie mam. Nie wiem nawet, ile tych płyt i piosenek nagrałam. Prawa autorskie, ZAiKS-y - nigdy do tego nie miałam głowy. Interesowało mnie tylko śpiewanie, to, co było tu i teraz. Nie myślałam o przyszłości. Pewnie dlatego dzisiaj żyję tylko z emerytury. Nigdy też nie starałam się o rozgłos - on sam przyszedł.

I to wielki rozgłos.
- Występowałam od Brześcia do Nowosybirska. W moskiewskim "Pałacu Zjazdów", na Kremlu śpiewałam, jako jedyna Polka. Ale na koncercie musiałam być zawsze jako przedostatnia. Ostatni musiał zawsze śpiewać Rosjanin - żeby największe brawa zebrać na koniec. A tu publiczność, po moim występie, zgotowała mi takie owacje na stojąco, że kurtynę trzeba było trzy razy podnosić.

Mówi się, że była Pani równie popularna w ZSRR jak Anna German. Znała ją Pani?
- Oczywiście. I to bardzo dobrze. Razem występowałyśmy, razem śpiewałyśmy, ale nie rywalizowałyśmy - obie przecież byłyśmy z Wrocławia. Ona mieszkała na ul. Trzebnickiej. Bardzo ją lubiłam, a ona mnie. Anię zawsze będę pamiętała jako dziewczynę bardzo uczuciową, wrażliwą. Pamiętam takie jedno smutne dla niej zdarzenie. To było podczas koncertu we Lwowie. Miałyśmy jedno wyjście na scenę - każda z nas śpiewała po trzy piosenki: jedną, pierwszą - ukłon w stronę Rosjan - po rosyjsku. Kolejne dwie - po polsku. I Ania German wyszła pierwsza na scenę i kiedy zaczęła śpiewać, publiczność zaczęła gwizdać przez cały utwór. Tak Ukraińcy wyrażali swoje niezadowolenie, że śpiewa po rosyjsku, a nie po ukraińsku. Ania zeszła ze sceny i przez trzy dni płakała w pokoju. Lwów padał Pani do stóp. I nie tylko Lwów: Leningrad, Taszkient
Ten Taszkient to zapamiętam do końca życia. W trakcie mojego występu było trzęsienie ziemi.

Siła głosu?

- Siła natury. Przed występem mieszkaliśmy w daczach, które zajmowali wysocy urzędnicy państwowi. To było 15 kilometrów od Taszkientu i nie czuliśmy, że się coś chwieje i drży. Do samego miasta nas dowozili samochodami i dopiero gdy wjechaliśmy do centrum, to zobaczyliśmy ludzi na ulicach: bali się wejść do swoich domów, że się im na głowy sufity zawalą. Nawet na noc nie wracali do budynków, tylko wynosili łóżka na ulice.

Ale na Pani występ przyszli do sali koncertowej.
- No przyszli, ale siedzieli z duszą na ramieniu. I pech chciał, że kiedy zaczęłam śpiewać, znów ziemia zadrżała.

I co?

- Śpiewałam i patrzyłam - to na publiczność, to na sufit. Czy nic na głowę nie leci. Tak samo zachowywali się ludzie na widowni. A wszystko tak "chodziło", że mikrofon na stojaku mi uciekał: to na bok, to do przodu. W końcu się zdenerwowałam, ściągnęłam go ze statywu, i w ręce trzymałam. Ale wytrwałam do końca piosenki. Publiczność sztywno siedziała, jak nigdy. Nie reagowali. Tak się bali. Ale po występie dostałam tyle kwiatów, że cała wanna w apartamencie była nimi zapełniona.
W Erewaniu - jako atrakcję - wozili Panią odkrytym samochodem w kółko, po stadionie, który był wypełniony po brzegi.
Tysiące ludzi przyszły. I tyle kwiatów rzucali, że aż mnie w tym kabriolecie przysypało. W Polsce nigdy coś takiego mnie nie spotkało.

Takie występy, ciągłe życie na walizkach, było pełne trudów.
- Zwłaszcza, że rodzina w domu, w Polsce czekała - mąż i córka, a ja ciągle od hotelu do hotelu.

Była Pani mężatką?
- I to dwa razy. Więcej nie chcę, dlatego z moim obecnym partnerem - mówię o nim "mój serdeczny przyjaciel" - jesteśmy parą od 18 lat, ale żyjemy "na kocią łapę". Zraziłam się do małżeństwa.

Czemu?
- Pierwszy ślub wzięłam jeszcze na trzecim roku studiów. Mężczyzna-niewypał.

Czemu niewypał?
- Bardzo zachorowałam, na sprawy damskie, i leżałam miesiącami w szpitalu przy ul. Dyrekcyjnej. Najpierw przychodził, odwiedzał mnie. Najpierw sam, potem z moją koleżanką. Z czasem, z tygodnia na tydzień przestał przychodzić. I ona także. Okazało się, że zaczęli się spotykać, ale beze mnie. Tak romansowali, że ona z nim zaszła w ciążę. Rozwiodłam się. Ale nazwisko po mężu - Drojecka, bo mi z domu było Dunaj - musiałam sobie niestety zostawić. Dlaczego? Pod "Drojecka" znała mnie publiczność, przyzwyczaiła się. Nie mogłam robić rewolucji.

A mąż numer dwa?
- Jean Tatrjan. Ormianin. Piosenkarz. Kompozytor. Piękny z niego był chłopak. Młodszy był ode mnie o 9 lat. Poznaliśmy się w latach 70. Razem koncertowaliśmy po całym ZSRR: 50 minut śpiewałam ja i 50 minut on.

Ale i ta miłość się skończyła.
- Niestety. Trwała tylko pięć lat. Wyjechał beze mnie na Zachód, tam robić karierę. Po kilku miesiącach dostałam od niego z Paryża papiery rozwodowe. Bardzo to przeżyłam, bo to była moja wielka miłość.

Córkę miała Pani z pierwszym mężem?
- Tak, jedną jedyną. Izabella jej było na imię. Umarła, kiedy miała 35 lat. Na raka. Została mi po niej tylko wnuczka, którą zięć wychowywał. Ewunia. Wnusia była malutka, kiedy mama jej zmarła - miała 9 lat. Teraz to już dorosła kobieta, mieszka w Anglii, w Londynie. Zdolna bardzo dziewczyna, dwa fakultety skończyła, ale talentu muzycznego po mnie nie odziedziczyła. Śmierć córki to była dla mnie tragedia nie do opisania - najpierw moja choroba, potem rozwód z mężem i w końcu choroba i śmierć córki. Życie mi się wtedy na głowę zawaliło. Ciężko mnie los doświadczył - widzi Pan, ile mam siwych włosów na głowie.

Kiedy Pani skończyła występować na scenie?
- W latach 80. powiedziałam sobie dość. Chciałam już odpocząć - męczyły mnie te ciągłe wyjazdy. Miałam emeryturę. Miałam z czego żyć, choć z majątku mnie dwa razy okradli. Doszczętnie - wynieśli mi z mieszkania wszystko, co było. Raz przez Lucjana Kydryńskiego mnie okradli.

Przez tego konferansjera?
- Przez tego samego. Kiedy występowałam na Festiwalu Piosenki w Opolu, zapowiedział mnie, na scenie, tak żartobliwie: "Wystąpi Wiesława Drojecka, która we Wrocławiu mieszka przy ulicy Nożowniczej". Śmieszyło go, że ulica "Nożownicza" się nazywa. I tego samego wieczora złodzieje mi wyczyścili mieszkanie. Wiedzieli, że jestem w Opolu, że mieszkanie puste, że żywego ducha nie ma.

Teraz, na emeryturze, co Pani porabia?
- Że już nie śpiewam - to pan wie. Głównie spaceruję, bo tak najlepiej odpoczywam. A wieczorami książkę poczytam, oglądnę telewizję, co tam w świecie słychać. Tylko okulary coraz silniejsze muszę zakładać. Na operację na te moje chore oczy czekam. Wszystko przez te reflektory na "Łużnikach" w Moskwie... Rozmawiał Robert Migdał

FOT.ARKADIUSZ LAWRYWIANIEC
============06 (pp) Zdjęcie Podpis na apli black(36051185)============
Za czasów komuny związki musiały walczyć. Dziś muszą się nauczyć lepiej negocjować. Palenie opon nie sprawi, że przybędzie miejsc pracy

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska