Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielki ptak prezesa zoo, czyli dziennikarskie wpadki

Maciej Sas
To było zwyczajne, czwartkowe popołudnie w redakcji "Gazety Wrocławskiej" - klawiatury stukały, dziennikarze działu miejskiego kłócili się ze swoim szefem. Jednym słowem: nuda... Monotonię przerwał spazmatyczny śmiech redaktora Gigołły. - Gratuluję koleżance widoku!! - rżał, trzymając się za brzuch. Czy tekst o zoo naprawdę może być aż tak zabawny? "- Mamy w zoo puszczyka mszarnego. To jeden z największych okazów. Żadne zoo oprócz nas go nie ma - mówi prezes wrocławskiego ogrodu zoologicznego, z dumą pokazując swojego wielkiego ptaka, jakiego nie ma nikt inny w Polsce!"

Ubaw w redakcji był przedni. Również dlatego, że udało się "wielkiego ptaka" nie wpuścić na stronę w gazecie, by tam buszował. Jedynie autorka tej ornitologicznej sensacji nie zaliczy tego popołudnia do radosnych i udanych... Ale w końcu nie ona pierwsza i nie ostatnia. W końcu dziennikarz bez wpadki jest jak żołnierz bez karabinu. Poprosiłem więc Koleżanki i Kolegów dziennikarzy z dolnośląskich redakcji: "Prezentuj broń!". Okazało się, że w zanadrzu mamy solidny arsenał.

Jedno wredne słówko
Każdy, kto przemawiał kiedykolwiek przed grupą ludzi, wie, jak palnąć głupstwo. A co powiedzieć, gdy się mówi do kilku milionów, np. na antenie radiowej w czasie najwyższej słuchalności...

Przygotowująca w radiu RMF FM serwisy Maja Dutkiewicz, pochodząca z Wrocławia dziennikarka, przyznaje, że śmieszne potknięcia nie są rzadkością. - Jakieś 2 lata temu przygotowywałam serwis z Michałem Kowalewskim. Popełniłam wpadkę, która Michała (człowieka, którego nie można "zagotować" i wyprowadzić z równowagi) tak urządziła, że musiał wyjść ze studia. Na headlinach (skrót wiadomości - przyp. red.) o 19 zamiast "obraz Moneta" powiedziałam "obrus Moneta". Michał dławił się ze śmiechu. Musiał wyjść ze studia. Oczywiście też zaczęłam, ale ja nie mogłam wyjść. Wzięłam wdech i na jednym oddechu do końca wszystko przedstawiłam. To były 2 długie minuty - opowiada. - Do dziś koledzy mi wypominają, że tak urządziłam drugiego serwisanta. I pomyśleć, że cała katastrofa z powodu zamiany jednego niewinnego słowa...

Małgosia Majeran-Kokott z Radia Wrocław zastanawia się chwilę, gdy pytam o jej ulubioną wpadkę. Potem strzela z ostrej amunicji. Kilka lat temu relacjonowała zawody narciarskie w Spalonej koło Bystrzycy Kłodzkiej. Dodatkową atrakcją miał być "zjazd na łopacie". - Przygotowywałam się do relacji na żywo do sobotniego programu, który prowadził Leszek Budrewicz. Kiedy się umawiałam przed wejściem na antenę, o czym będziemy rozmawiać, on mnie zapytał: "No a jak na tej łopacie zjeżdża się najlepiej?". Odpowiedziałam mu, że trzonkiem do góry. Leszek nie zrozumiał i pyta: "Co, co - członkiem do góry?!". Od razu mi się zapaliło światełko, bo wiedziałam, że w ferworze relacji na żywo mogę się pomylić i powiedzieć coś, co nie powinno się pojawić - opowiada.

Wszystko już gotowe. Małgosia stoi przy schronisku, wokół tłumek ludzi (ach, ta magia radia...). Wejście na antenę. - Zaczynam opowiadać, że panują świetne warunki, co się dzieje. Leszek Budrewicz powtarza pytanie: "A jak na tej łopacie jechać, żeby było najszybciej?". Na to odpowiedziałam mu bez namysłu: "Oczywiście, członkiem do góry!". Powiedziałam więc dokładnie to, czego bałam się najbardziej - śmieje się. Jak mówi, Leszek Budrewicz "zagotował się" przed mikrofonem. Zaczął się śmiać. - Wtedy ja się poprawiam się i mówię, że chodziło o to, że oczywiście trzonkiem do góry, trzeba się trzymać tej łopaty. Chciałam jakoś z tego wybrnąć. Redaktor Budrewicz nie podjął tematu, bo już nie był w stanie mówić - opowiada. Zakończyła relację, po czym spłoniona stała przed barem, z którego natychmiast wyszedł tłum ludzi, krzycząc: "Oooo, bardzo ciekawy sposób zjazdu! Pędzimy na stok, żeby zobaczyć, jak to się robi".

- W poniedziałek rano wróciłam do pracy i pierwszą osobą, jaką spotkałam na korytarzu radia, był ówczesny prezes, a zarazem redaktor naczelny Stanisław Pelczar. Z kamienną twarzą powiedział tylko: "Bardzo ciekawa relacja, pani redaktor, naprawdę, bardzo ciekawa...". Potem więc długo byłam znana ze zjazdu "członkiem do góry". Nie wiem, czy po tym moim wyczynie ta impreza jeszcze się kiedyś odbyła, ale dzięki mojej relacji przeszła do historii - dodaje Małgosia.

To się nazywa przejście do historii! Czasem jednak trudno przejść płynnie choćby do kolejnego słowa. Dzieje się tak wtedy, gdy złośliwe słowo nie chce przejść przez gardło. Jedną z takich sytuacji wspomina Wacław Sondej, znany radiowiec i dziennikarz telewizyjny. - Pamiętam jedną z koleżanek (a nie było Radia Maryja i ojca Rydzyka i nie wiedzieliśmy wiele o jego zakonie), której przyszło coś powiedzieć o zakonie redemptorystów. - Cztery razy podchodziła do tych nieszczęsnych "redemptorystów". Słuchałem tego w domu, ale oczami wyobraźni widziałem, jak dziewczyna wstaje z krzesła i ze łzami w oczach mówi: "Ja już nie chcę więcej w radiu pracować" i wychodzi - opowiada. - Ale jakoś wytrwała. Choć nie udało się jej powiedzieć prawidłowo.

Ratujmy nasz bar!
Czasem zdarza się, że przez jeden lapsus całe miasto zatrzęsie się w posadach. A przynajmniej przerażenie zajrzy w oczy części mieszkańców. Takie małe trzęsienie ziemi ma na koncie Barbara Zielińska z wrocławskiego oddziału Radia RMF FM. - W serwisie lokalnym miałam podać informację o tym, że "w Bolesławcu 1000 osób będzie protestowało przeciw likwidacji miejscowego bazaru". Niestety, przeczytałam, że "1000 osób będzie protestowało przeciw likwidacji miejscowego baru" - opowiada.

- Po wyjściu ze studia odebrałam telefon od strapionego mężczyzny: "Pani redaktor, gdzie będzie ten protest, bo my się z kolegami zbieramy i też się chcemy przyłączyć!". Nie chciał wierzyć, że się pomyliłam: "Dobra, dobra - na pewno pani też jest za likwidacją!" - mówił nie- koniecznie trzeźwy słuchacz. W końcu dla świętego spokoju powiedziałem, gdzie może się z kolegami przyłączyć do protestu - przyznaje. Efektów protestu, niestety, nie znamy.

Z kolei Maja Majewska, wtedy dziennikarka wrocławskiego oddziału "Super Expressu", przyznaje się do innej "wtopy". Jak mówi, przygotowywała materiał w dawnym województwie wałbrzyskim. Chodziło o szpital w Świdnicy. Dyrektor był podejrzewany o malwersacje finansowe. Nie spotykał się z dziennikarzami, nie udzielał wywiadów. Sprawa była zagmatwana, a chodziło o duże pieniądze. Pojechała na miejsce z fotoreporterem i podstępem weszła do sekretariatu, w którym na środku stał dyrektor.

- Metodą na "słodką idiotkę", machając rzęsami, ile mogłam, powiedziałam, że chciałabym chwilę porozmawiać, bo piszę o służbie zdrowia na Dolnym Śląsku. Nie przyznałam się, o co mi naprawdę chodzi. Wpuścił nas do gabinetu, a tam stały dwa rowery. Chcąc oswoić go i przekonać do siebie, zanim powiem, że wiem o jego malwersacjach, postanowiłam mile zagaić coś o sportowym trybie życia. I wypaliłam: "O, widzę, że jeździ pan na rowerze. To fantastycznie, bo ja też jeżdżę i bardzo lubię pić z bidetu..." - relacjonuje, rechocząc. - Na te słowa dyrektor wytrzeszczył oczy. Uznał mnie za skończoną idiotkę, która nie tylko nie ma pojęcia o służbie zdrowia, ale w ogóle o niczym!

Jak mówi, w emocjach nie zorientowała się, że pomyliła słowo. Nie rozumiała, dlaczego rozmówca tak dziwnie na nią patrzy. - Dopiero mój fotoreporter, który krztusił się ze śmiechu, wyjaśnił mi, że pomyliłam bidet z bidonem. Ale uzyskałam informacje, których chciałam. Sytuację rozładował fotoreporter, który wył ze śmiechu.

Wacek Sondej, stary radiowiec, twierdzi, że wpadka językowa to nic złego. - Jestem wyznawcą tezy, że to tylko ubarwia program i fajnie, gdy się coś takiego zdarzy, np. słowo "trwamać" czy "kondon policji". Słuchacz ma z tego zabawę. To wpływa na popularność tego, kto się tak rąbnie, ale pod jednym warunkiem. Bo nie jest problemem wpadka na antenie, ale to, jak z niej wyjść. Albo, jak się nie wie, jak wyjść, to jak się prowadzący potrafi zacząć śmiać sam z siebie. I to się podoba, a słuchacze to akceptują - tłumaczy. Racja, w końcu już Johann Wolfgang Goethe mawiał, że: "Błędy człowieka czynią go sympatycznym".
Kłopot w tym, że nie zawsze jest tak śmiesznie. - Nasza nieco ponaddwudziestoletnia wtedy koleżanka Karolina czytała w serwisie, że "na przejściu dla pieszych została potrącona 55-letnia staruszka" - opowiada Basia Zielińska z RMF-u. - Chwilę po tym zadzwonił telefon. Jakiś pan chciał rozmawiać z "tą gówniarą, która czytała serwis". Karolina usłyszała: "Moja żona ma 55 lat, jest boska i wygląda świetnie. Nie jest zgrzybiałą staruszką. Niech się więc pani na przyszłość liczy ze słowami!" - dodaje dziennikarka.

Gdy o tym rozmawiamy, przypomina się nam jeszcze jedna historia niefrasobliwego "juniora" (autentyczna, choć trudno w to uwierzyć). Przed kilku laty jedna z młodych dziennikarek Polskiego Radia Wrocław zadzwoniła do Towarzystwa im. Brata Alberta. Zapytała grzecznie: "Czy mogę rozmawiać z bratem Albertem?". Gdy usłyszała, że ten nie żyje, nie straciła rezonu: "Przykro mi, w takim razie proszę mnie połączyć z jakimś innym bratem...".

Gdzie jest ten kiler?
Krzysztof Kucharski to człowiek spokojny, kulturalny, uśmiechnięty i chodząca skarbnica ciekawych historii. Kto by pomyślał, że to wśród dziennikarzy największy "zabójca"? Kasia Kaczo-rowska, moja redakcyjna koleżanka, która Krzysia zna od lat, z zapałem opowiada historię "kilera". Wspomina, jak "Fakty" Telewizji Wrocław podały, że zmarł Dzieduszycki. - Usłyszał to depeszowiec i czym prędzej powiedział Krzysiowi, który zajmował się kulturą. On napisał piękny, osobisty nekrolog, który ukazał się na 1. stronie gazety - wspomina Kasia. Sam Krzysztof dodaje, że nawet wstrzymano druk gazety, żeby zdążyć z tą wiadomością.

- Rano do mieszkania naczelnej Iwony Zielińskiej zadzwoniła ówczesna sekretarz Ewa Wolff i mówi: "Siedzisz? Usiądź. Kucharek zabił Dzieduszyckiego..." - opowiada Kasia. - Dopiero po chwili Iwona zrozumiała, o co chodzi. Okazało się, że chodziło o Antoniego, syna Wojciecha Dzieduszyckiego. Ówczesny prezes wydawnictwa biegł po korytarzu, krzycząc: "Gdzie jest ten kiler?!". Ale gazeta się rozeszła na pniu...
Krzyś "kiler" miał problem. Uratowały go dwie rzeczy - po pierwsze, materiał w telewizji Wrocław, w którym reporter żądał natychmiastowego zwolnienia go z pracy. To zirytowało prezesa, który stwierdził, że nikt za niego nie będzie decydował. Przede wszystkim jednak do redakcji zadzwonił sam Wojciech Dzieduszycki, domagając się, by nikt Krzysztofa nie zwalniał, bo on mu to wybacza. - A poza tym, jak się kogoś tak "zabija", to on będzie długo żył - tłumaczył rozbawiony Wojciech Dzieduszycki. Skończyło się na przeprosinach w gazecie.

Ale na tym nie koniec "zabójstw". Niedługo potem, przy okazji Wszystkich Świętych, ten sam Krzyś pisał o wybitnych ludziach kultury, którzy zmarli przez ostatni rok. Przy okazji napisał o znakomitym aktorze Wojciechu Siemionie, choć ten miał się znakomicie. Gdy przedstawiciel redakcji wybrał się do "zabitego", by go przeprosić, ten bardzo się zdziwił - nie wiedział o tej wpadce. Gdy usłyszał historię, uśmiał się podobno do łez.

- Potem, już przy piwie, śmialiśmy się z Krzysia, że powinien "uśmiercać" kogoś co tydzień, to by gazeta sprzedawała się do ostatniego egzemplarza. Ktoś zażartował też: "Do trzech razy sztuka" - opowiada Katarzyna Kaczorowska. A Krzyś na to: "Siemion był trzeci...". Przyznał się, że już kiedyś "uśmiercił" znakomitego aktora i reżysera Zygmunta Hübnera. Tyle że wtedy nikt nie zwrócił na to uwagi...

Ale że równowaga w przyrodzie musi być, jeśli więc ktoś zginął, ktoś musi się też się narodzić. Na nowo. Autorem takiego "cudu" jest Andrzej Lewandowski, wtedy dziennikarz wrocławskiej "Gazety Wyborczej". Jak wspomina, relacjonował pogrzeb znakomitego pływaka Marka Petrusewicza na cmentarzu przy ul. Bujwida we Wrocławiu. - Alejki są tam wąskie. On był chowany 3 metry od mojej ciotki. Ja tych ludzi zganiałem z grobu krewnej. Ktoś z ludzi bliskich pływakowi wspominał go. Pytałem, kto to jest. Byłem niedoświadczony... Powiedzieli mi, że to pierwszy trener Petrusewicza. Nie sprawdziłem tego - opowiada Andrzej. Następnego dnia okazało się, że pierwszy trener znakomitego pływaka nie żyje od 10 lat i leży na tym samym cmentarzu, nieco dalej...
- Kłopoty były, ale niezbyt wielkie. Naczelny mnie trochę zrugał - śmieje się dziennikarz.

Ufff, skończyło się łagodnie. Nie do śmiechu było za to dziennikarzowi "Super Expressu", autorowi notki o koncercie Boba Dylana w Krakowie. Rzecz działa się kilka lat temu. Co zepsuł? Właściwie nic - napisał świetną relację. - Opowiadał o publiczności, o granych utworach - że były i stare przeboje, i utwory najnowsze. Artysta był w świetnej formie, ludzie świetnie się bawili - opowiada Piotr Wąsikowski, wtedy szef oddziału "Super Expressu" w Katowicach. - Relacja ukazała się następnego dnia. Kłopot w tym, że koncert zaraz na początku został przerwany, bo nad Krakowem rozpętała się w nocy potworna nawałnica. Ludzie szybko uciekli do domów. A sam dziennikarz szybko zmienił miejsce pracy...

A kim pan właściwie jest?

Zdarza się jednak i tak, że "język giętki powie wszystko, co pomyśli głowa", błędów merytorycznych nie popełniliśmy, a śmiechu jest i tak mnóstwo. Taką przygodę z Telewizji Wrocław opowiedziała mi Monika Jagielska. Do rozmowy zaprosiła dwóch gości. Jednego długo nie było. - Weszliśmy na antenę, a drugiego gościa wprowadzono w trakcie programu.

Przedstawiłam go, powiedzmy: "Jan Kowalski, dyrektor departamentu". Rozmawiamy, cały czas mówię "panie dyrektorze". Na końcu przedstawiam gości. I mówię, że "gościłam dyrektora Jana Kowalskiego". A on odpowiada, że nie nazywa się Kowalski. - Pytam: "A jak?". "Nowak" - odpowiada. Przepraszam więc i przedstawiam raz jeszcze: "Gościłam dyrektora Jana Nowaka, dyrektora departamentu". A on znów się wtrąca i mówi: "Ale nie mam na imię Jan tylko Zygmunt". Przepraszam więc raz jeszcze i znowu mówię: "Naszym gościem był Zygmunt Nowak, dyrektor departamentu". A ten po raz kolejny wpada mi w słowo, mówiąc: "Ale ja nie jestem dyrektorem...". Pytam więc go: "To kim pan właściwie jest??" A on: " Bo pan dyrektor nie mógł przyjść, to mnie wysłali w ostatniej chwi-li...". Sprzedawał to na raty.

Prowadzącą program tak ta sytuacja rozbawiła, że nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Zapytała gościa po programie, dlaczego nie powiedział na początku, że nie jest Janem Kowalskim, dyrektorem departamentu. - A on na to: "Bo w ostatniej chwili wpadłem i nie chciałem zakłócać rytmu rozmowy" - mówi, śmiejąc się.
Wacław Sondej opowiada z kolei historię, w której dziennikarka (za nic na świecie nie chce podać jej nazwiska...) nie zawiniła niczym. Ale zbieg okoliczności sprawił, że cała redakcja dusiła się ze śmiechu. - Prowadziła w Polskim Radiu Wrocław Studio Odra z okazji dnia teatru. Zadbała o odpowiedni sztafaż - w kącie stał piękny bukiet kwiatów. Gościem był świętej pamięci Igor Przegrodzki - postać znana, można powiedzieć - król wrocławskich gejów. To zresztą było publiczną tajemnicą - mówi Wacek. I dodaje, że jak to zwykle bywa, strzelba zawieszona w pierwszym akcie, w ostatnim powinna wystrzelić, więc bukiet kwiatów stojący w kącie musiał zagrać. Był kupiony po to, by w pewnym momencie prowadząca mogła go na antenie złożyć wraz z życzeniami na ręce Igora Przegrodzkiego. - Tym życzeniom towarzyszył taki tekst: "A teraz, panie Igorze, chciałam zadedykować panu piosenkę, śpiewaną oczywiście przez aktorkę". I tu się pojawiła Barbara Krafftówna, która panu Igorowi Przegrodzkiemu zaśpiewała piosenkę z takim szlagwortem: "Tyle dziewcząt się marnuje na tym świecie...".

Sytuację, którą opisała mi Ula Małecka z wrocławskiego PAP-u, trudno nazwać wpadką. Pewnym jest, że zasługuje na miano cudu, bo Ulę zamurowało na chwilę. A uciszyć ją naprawdę trudno, co wiedzą wszyscy, którzy raz spróbowali (mam rację, Ula?). - Zadzwoniłam do jakiegoś prezesa małej firmy w małym dolnośląskim mieście. Przedstawiłam się grzecznie: "Urszula Małecka, Polska Agencja Prasowa". I słyszę, jak pani sekretarka krzyczy: "Panie prezesie, jakaś pani z agencji do pana dzwoni!". A prezes odkrzykuje: "Ja żadnej baby z agencji nie zamawiałem!!". Od tamtej pory przedstawiam się inaczej - "Urszula Małecka, dziennikarka Polskiej Agencji Prasowej" - relacjonuje swoją przygodę.

A coś o sobie, panie Maćku? Proszę bardzo. Pracowałem wtedy w Radiu RMF. Wybrałem się na ważną konferencję prasową (Jaką? Nie pamiętam. Wiem, że była z jakiegoś powodu ważna...). Przychodzę, a tu pustki. Szukam organizatora. Oburzam się, że nikogo nie ma. - Wie pan, chyba trochę za wcześnie - odpowiedział ten dyplomatycznie. Okazało się, że niezbyt starannie - mówiąc delikatnie - przeczytałem informację. Konferencja miała się odbyć tydzień później...

Ach to zoo
Miejsca mało, a historii mnóstwo. Cóż zrobić. Zostaje jedna na koniec. Redaktor Dmowski czyta tekst młodej dziennikarki. Pyta ją o tytuł. Gdy słyszy propozycję, robi wielkie oczy i wybucha śmiechem. Propozycja tytułu brzmi: "Od tyłu i dłużej". Jak sądzicie, o czym był tekst? Tylko żadnych kudłatych myśli! Chodziło o nowe wejście do ogrodu zoologicznego, od strony Odry...

Chcesz mieć w internecie dostęp do najlepszych materiałów Gazety Wrocławskiej? Już dziś zarejestruj się w systemie Piano Media. Rejestrując się teraz, nic nie płacisz! Dowiedz się więcej o systemie Piano (KLIKNIJ)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska