18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tony Roche: To prawdziwa przyjemność oglądać w akcji Łukasza

Tomasz Lorek
Z Tonym Roche, wybitnym trenerem Ivana Lendla, Pata Raftera, Rogera Federera i Lleytona Hewitta, rozmawia w Warszawie Tomasz Lorek.

Czuję się jakbym rozmawiał z tatą. Chciałbym wsiąść do pociągu z małym tekturowym bilecikiem, do plecaka włożyłbym krakersy i termos. Herbata z cytryną. Wyruszyłbym pewnikiem w malowniczą trasę na odcinku: Wrocław Główny – Kudowa Zdrój. Zatrzymałbym się w Bardzie Śląskim, poprosiłbym o oranżadę w woreczku i precle. Tak zwyczajnie spoglądałbym na góry, nie pozwoliłbym przyspieszyć falom mózgowym, nie przeszkadzałyby mi wytarte oparcia w wagonie drugiej klasy. Tak jak Tony’emu Roche’owi nie przeszkadzało to, że ćmy oblepiły lampy wokół kortu w Afryce. Nie musiał mieć agentów, menedżerów, speców od wyszukiwania połączeń lotniczych, fachowców od bezglutenowej diety. Wystarczyło, że miał kumpli, z którymi czasami spał na dachu taniego hoteliku, żeby zaoszczędzić grosza. Piękne czasy. Tony Roche, obecny w Warszawie przy okazji meczu Pucharu Davisa: Polska – Australia to wyjątkowa postać. Ile jest osób, które poprowadziły swoich podopiecznych do fotelu lidera w światowym rankingu? Wszyscy tenisiści trenowani przez Tony’ego Roche’a byli nr 1. Same sławy: Ivan Lendl, Pat Rafter, Roger Federer, Lleyton Hewitt. Kiedy rozmawiamy w hotelowym zaciszu Marriotta, dżentelmen z Wagga Wagga, niewielkiego miasteczka w Nowej Południowej Walii, ujmuje taktem, wyobraźnią, czarem. Odnoszę wrażenie, że choć 17 maja tego roku „Rochey” ukończył 68 lat, z rozkoszą wsiadłby do pociągu jadącego z Kłodzka do Międzylesia…
Podejrzewam, że w Długopolu – Zdrój ogarnąłby go sentymentalny nastrój…

Tony, jesteś uosobieniem wspaniałego australijskiego dziedzictwa w tenisie. Często wracasz wspomnieniami do czarodziejskiego finału Roland Garros w 1966 roku? Pokonałeś wtedy Węgra Istvana Gulyasa, który nie był rozstawiony w Paryżu, ale pokazał, że ma wielkie serce do gry. Trzy sety: 6–1, 6–4, 7–5…

Pamiętam, że koledzy z reprezentacji Australii wmawiali mi przed finałem, że gulasz nie jest zbyt smakowity. Po finałowej batalii zmieniłem zdanie… Istvan był wspaniałym sportowcem. Zgodził się, aby przesunąć finał o dobę, żebym mógł wyleczyć uraz kostki. Przepiękna postawa.

Domyślam się, że walory smakowe węgierskiej kuchni musiały przesłonić piękno Paryża. To twój jedyny tytuł wielkoszlemowy w singlu, ale triumfowałeś aż 13 razy w deblu w Wielkim Szlemie, 2 razy wygrałeś finał miksta, a z Johnem Newcombe’m aż 5 razy sięgałeś po tytuł najlepszego debla w Wimbledonie. Z Johnem, u którego w akademii uczył się przed laty Łukasz Kubot…

Tak, pięknie dzieje… Wspomniałeś Łukasza. To prawdziwa przyjemność oglądać w akcji Kubota. Łączy grę z głębi kortu z naturalnym ciągiem na siatkę. Cieszę się, że są jeszcze tacy tenisiści. Kubot, Llodra, Stepanek. Nie przeczę, woleje Hewitta też są ładne dla oka.

Pochodzisz z Wagga Wagga, uroczego 45 – tysięcznego miasteczka w głębi australijskiego kontynentu. Skąd w tobie tyle determinacji i woli walki, aby wybrać się w świat i walczyć o tenisowe trofea?

W czasach mojej młodości tenis był sportem, o którym mówiło się z zachwytem na terytorium Australii. Mamy przebogate tradycje, wychowaliśmy wielu znakomitych zawodników. Byliśmy dumni, że Australię rozsławiają tacy bohaterowie jak Lew Hoad (mistrz Wimbledonu 1956 – 57) czy Ken Rosewall (mistrz US Open 1956). Miałem szczęście, że urodziłem się w tamtych czasach. Myślałem, że oszaleję z radości kiedy Harry Hopman powołał mnie do reprezentacji Australii na Puchar Davisa. Harry Hopman inspirował nas wszystkich. Miał nowatorskie metody treningowe, a przy tym nie był katem, lecz sympatycznym jegomościem. Kiedy wymagał, wiedzieliśmy, że trzeba się skoncentrować i przyłożyć do zajęć, ale wiedział, że nie można wypatroszyć nas z fantazji. Byliśmy zauroczeni pracując u boku wielkiego mistrza, Harry’ego Hopmana. W owych czasach nic tak nie działało na świadomość tenisistów jak możliwość występu w Pucharze Davisa. Każdy z nas, młodych chłopaków marzył o grze w reprezentacji Australii. Cieszyliśmy się złotym okresem w naszym tenisie, kolekcjonowaliśmy zwycięstwa, czerpaliśmy z bogatej kultury sportowej w Australii. Niestety, wszystko co dobre, ma też swój koniec…

W dzisiejszych realiach wydaje się niepojęte, aby jeden kraj pod wodzą tego samego kapitana zdobył 16 razy Puchar Davisa. Z Harrym Hopmanem było to możliwe…

Tak, Hopman był wyjątkowy. Był kimś z pogranicza geniuszu i szaleństwa, a przy tym ujmował nas tym, że był bardzo wrażliwy i ludzki. Kiedy nastały chude lata dla australijskiego tenisa, wzięliśmy się ostro do pracy. Wysiłek w odbudowę potęgi jaki włożyliśmy z Johnem Newcombe’m (przydomek Newk) wydał owoce po latach. Zdobywając Puchar Davisa w 1973, 1977, 1983 i 1986 roku, Australia wróciła do dni tenisowej chwały. Z kolei dziś nasza kadra wygląda jak wielki plac budowy. Chcemy zbudować coś na kształt Sagrada Familia w Barcelonie. Mamy świetnego architekta (Rafter), znakomitego rzeźbiarza (Hewitt) i zdolnych murarzy (Tomic, Matosević, Kyrgios). Powtarzam ludziom z australijskiej federacji, że mamy Lleytona Hewitta, wspaniałego tenisistę, który zawsze zostawia serce na korcie w meczach o Puchar Davisa, ale musimy zręcznie wykorzystać fakt, że Lleyton jest jeszcze aktywnym sportowcem. On jest wzorem dla młodzieży. Robię wszystko, aby zdolni młodzi ludzie czerpali z wiedzy Lleytona i przejawiali radość grając na korcie.

Tony, John Newcombe opowiadał mi w Melbourne Park, że podróżowanie w czasach kiedy tenis był sportem amatorskim, a więc przed Open Era (1968), nastręczało ogromnych problemów. 7 przesiadek w drodze do Europy wymagało nie mniejszego hartu ducha aniżeli morderczy mecz na korcie ziemnym… Jak radziłeś sobie z organizacją wyjazdów w okresie prosperity australijskiego tenisa, ale przy skromniejszych możliwościach przemieszczania się?

Myślę, że każdy z nas chciał odnosić sukces, poznać inny świat, zgłębić kulturę (Newk doskonale zna historię Polski, powstanie kościuszkowskie ma w małym palcu), ale bez pomocy rodzimej federacji, nie podołalibyśmy wyzwaniom. Moi rodzice nie mieli takich środków finansowych, aby wysłać mnie w podróż do Europy. Na szczęście, federacja udzieliła mi pomocy. Przez pierwsze cztery lata podróżowałem z reprezentacją, opiekował się nami menedżer. Byłem pracusiem, grałem z ogromnym zaangażowaniem w każdym turnieju w Europie, bo wiedziałem ile trudu wkładają inni ludzie w to, żebym mógł wyruszyć w tak długą podróż. Nie mógłbym spokojnie zasnąć, gdybym czuł, że ich zawiodłem.

Czy tenis był pierwszą miłością młodzieńca z Wagga Wagga?

Cóż, kiedy byłem dzieckiem bawiłem się uprawiając rozmaite dyscypliny: krykiet, futbol australijski, kolarstwo. Aktywność fizyczna sprawiała mi niewysłowioną radość. Kiedy miałem 15 lat, musiałem podjąć pierwszą męską decyzję. Głowiłem się czy przenieść się z rodzinnego miasta do Sydney i kontynuować tenisową edukację czy też osiąść w Wagga Wagga, zdobyć fach i poszukać sobie zajęcia. To był hazard. Roniłem łzy, nie wstydzę się do tego przyznać, bo początkowo nie mogłem się odnaleźć w wielkim portowym mieście Sydney. Dla 15 – letniego chłopca to było jak lot w kosmos. Brakowało mi rodziców, kumpli, znajomych uliczek, ale przetrwałem. Nauczyłem się zaradności w potężnym zbiorowisku ludzi i spełniły się moje marzenia o wielkim tenisie.

Dziś dla 15–latka byłoby to niemałym szokiem, a co dopiero na początku lat sześćdziesiątych… Federer też płakał do słuchawki, kiedy przeniósł się jako nastolatek do francuskojęzycznej części Szwajcarii w Ecublens. Mama musiała ratować młodzieńca. Samo życie, nieprawdaż?

Tak, święte słowa. Miałem szczęście, bo w tamtym okresie pomogli mi przyjaciele pracujący jako sportowi agenci. Poza treningami mogłem normalnie pracować, a więc mogłem zarobić odrobinę pieniędzy na swoje wydatki. Nigdy nie stroniłem od wysiłku, więc pomimo przenosin do Sydney, utrzymywałem się na powierzchni. Robiłem postępy na korcie, chwytałem w lot to co przekazywali mi trenerzy, więc z biegiem czasu zacząłem coraz bardziej koncentrować się na tenisie. W wieku 16 lat wybrano mnie do młodzieżowej reprezentacji Australii, grałem w Orange Bowl. Wygrałem prestiżowe rozgrywki młodzieżowe i piąłem się coraz wyżej jeśli chodzi o wachlarz umiejętności.

Tony, kojarzysz polskich tenisistów z czasów twojej młodości?

Oczywiście. Znam Wojtka Fibaka i wspaniałego człowieka, który uwielbiał hazard… Zaraz, zaraz, jak on się nazywał…?

Sko…
Dziękuję za trop! Skonecki. Dobry gracz, szczególnie na kortach ziemnych. Był jeszcze jeden polski tenisista, który w owych czasach przykuł moją uwagę. Pomożesz mi? Gą…

Wiesław Gąsiorek.

Zgadza się. Wygrywał mecze w Pucharze Davisa ze Szwedami w latach 60 – tych. Grał w IV rundzie Roland Garros w 1967 roku. Miał dwie piłki meczowe, grał wtedy z moim rodakiem, leworęcznym Owenem Davidsonem. Świetny tenisista. Stoczyłem z nim znakomity pojedynek na Roland Garros w 1969 roku. IV runda, Wiesław Gąsiorek… 6 – 4, 8 – 6, 6 – 2. Zresztą, nigdy nie miałem łatwych pojedynków z Polakami. Mecz w Richmond w 1977 roku z Wojtkiem Fibakiem był trudną przeprawą. Trzy sety, pamiętam jak dziś…

Trafiłeś na supremację leworęcznego rodaka, Roda Lavera, który dwukrotnie zdobył klasycznego Wielkiego Szlema (1962 i 1969). Czy Laver, legendarny tenisista z Rockhampton w stanie Queensland, był sympatycznym człowiekiem poza kortem?

Uważam, że wszyscy Australijczycy są kapitalni poza kortem. Mieliśmy wówczas grupę wyjątkowo uzdolnionych tenisistów. Należy pamiętać, że spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, a w podróży trzeba mieć kompanów na dobre i na złe. Nie ma miejsca dla ludzi, którzy zrzędzą, marudzą i nie podoba im się kolor dywanu w Paryżu ani blask słońca w Rzymie… Kiedy wyjeżdżaliśmy z Australii, wiedzieliśmy, że będzie to tułaczka trwająca 8 miesięcy. Nie mieliśmy pieniędzy, aby podróżować z rodzicami, w pojedynkę czy z trenerem. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Razem trenowaliśmy, razem spożywaliśmy posiłki, żartowaliśmy. To były wspaniałe czasy – wzruszył się „Rochey”.

Płynąłeś kiedykolwiek statkiem z Australii do Europy? Skusiłeś się na przejażdżkę pociągiem po Starym Kontynencie?

Nie. Miałem to szczęście, że z Australii do Europy przemieszczałem się samolotem. Niestety, nie zaznałem rozkoszy jazdy pociągiem w Europie.

Tony, Ivan Lendl był mistrzem gry z głębi kortu, kochał baseline. Jednak postanowił udoskonalić swój warsztat i zatrudnił cię, abyś poprawił jego grę przy siatce. Sporo pracowaliście nad wolejami Ivana? Odczuwasz satysfakcję, że dzięki twoim lekcjom Lendl lepiej sprzątał przy sieci nawet pomimo braku zwycięstwa w Wimbledonie?

Spędziliśmy wiele godzin na korcie pracując nad wolejem Ivana. Może zabrzmi to nieskromnie, ale gdyby dziś zapytać Ivana z czego jest najbardziej dumny w wymiarze zawodowym, to pewnie odpowiedziałby, że z wyników w Wimbledonie. Lendl miał olbrzymie kłopoty z przestawieniem się z gry na kortach ziemnych na nawierzchnię trawiastą. Przeważnie Ivan odnosił sukcesy na Roland Garros, więc automatycznie miał niewiele czasu, aby przywyknąć do kortów trawiastych. Ivan nie miał naturalnej lekkości w poruszaniu się na trawie. Jednak był pracusiem, nie bał się treningów, był perfekcjonistą. Co prawda nie wygrał nigdy Wimbledonu, ale dwukrotnie dotarł do finału.

Australijczycy byli przed laty doskonali na trawie. Szczególnie w czasach kiedy Australian Open rozgrywano na trawiastych kortach Kooyongu. Domyślam się, że byłeś dumny kiedy Lleyton Hewitt wygrywał Wimbledon w 2002 roku, ale co czułeś kiedy w 1987 roku Wimbledon wygrał twój rodak Pat Cash?

Przez moment miałem rozdarte serce. „Cashy” wygrał w trzech setach z Lendlem w 1987 roku w finale Wimbledonu. Chciałem, żeby wygrał Ivan Lendl. Przez głowę przelatywały mi myśli, aby trzymać kciuki za Cashem, ale ostatecznie stanęło na tym, że pragnąłem zwycięstwa Lendla, bo wtedy go trenowałem. Co do Lleytona… To wzór sportowca. Fenomenalny gracz. Dziś niewielu zawodników prezentuje tak gigantyczny poziom pasji i miłości do gry w Pucharze Davisa. Lleyton jest wyjątkowy. Jak wiesz, Lleyton nie jest wielkiego wzrostu, nie dysponuje świetnymi warunkami fizycznymi do uprawiania tenisa, ale jego umiejętności techniczne, finezja, wola walki, determinacja są godne podziwu.

Tony, miałeś przyjemność pracować z Rogerem Federerem. 17 tytułów Wielkiego Szlema w singlu mówi wszystko. Czy ten wirtuoz i perfekcjonista jest przyjemnym człowiekiem poza kortem? Trudno byłoby mu przypiąć łatkę pt. troublemaker? (roznosiciel kłopotów).

Praca z Rogerem to prawdziwa przyjemność. Elegancja na korcie to jedno. Zmysł do ciekawych, filozoficznych przemyśleń poza kortem to inna twarz Szwajcara. Fenomenalny tenisista obdarzony niezwykłym talentem do gry. Nie zawsze zdajemy sobie do końca sprawę z faktu, że Rogerowi przyszło tworzyć w trudnych czasach. On sprawił, że jego wyjątkowa gra pomogła tenisowi wydostać się z cienia innych dyscyplin. Roger zmienił wizerunek tenisa na całym świecie. Wprowadził nową jakość, świeżość. Poza tym, prywatnie to miły gość. Lubi żartować. Ogromnym szacunkiem darzę również rywala Rogera, Hiszpana Rafaela Nadala. To znakomity tenisista, kocha ten sport. Jesteśmy szczęściarzami, że ich cudowne pojedynki na przestrzeni lat, rzuciły nowe światło na tenis. Dzięki ich fascynującym bataliom przestaliśmy się martwić o to co stanie się z tenisem za 20 lat. Wielkie osobowości budują potęgę sportu. Wspaniałe pojedynki dwóch herosów tylko podkreślają czar danej dyscypliny.

Czy dla australijskiego tenisa mecz o Grupę Światową z Polską to walka o spełnienie marzeń i powrót do dawnej świetności?

Tak. Mam nadzieję, że w Warszawie obejrzymy wspaniałe tenisowe widowisko. Chciałbym, aby nasza reprezentacja awansowała do grona 16 najlepszych drużyn na świecie. Zatęskniłem za młodością…

Tony Roche, wielka legenda światowego tenisa. Jego zaangażowanie podczas treningów jest wzruszająco piękne. Z uśmiechem na ustach taszczy ciężkie tekturowe pudło wypełnione piłkami tenisowymi. Młodzież kroczy dostojnie za Tonym. Nie dźwiga. Lleyton i spółka wiedzą, że Roche kocha tenis i pracę z młodymi ludźmi. Nie wolno wyręczyć go z noszenia stosu piłek, bo on wciąż chce czuć się potrzebny. Pociąg do Kudowy – Zdrój? Czuję jakbym dojechał na końcową stację. Pijalnia wody, kaplica czaszek, Góry Stołowe. Coś pięknego. A „Rochey” na odchodne rzuca: „Słyszałem, że w polskich uzdrowiskach można się nieźle podleczyć. W 1974 roku zaufałem pewnemu człowiekowi z Filipin, który leczył mój lewy bark niekonwencjonalnymi metodami. Uwierz mi, akupunktura to potęga. Jak widzisz, wciąż nieźle macham rakietą” – uśmiecha się Tony Roche i przytula się do korytarza deblowego…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska