Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rok po wypadku Andrzej Nabzdyk spłaca dług

Eliza Głowicka
- Jestem zmęczony popularnością - mówi Andrzej Nabzdyk
- Jestem zmęczony popularnością - mówi Andrzej Nabzdyk fot. Michał Pawlik
Gdy rok temu śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego rozbił się pod Wrocławiem, wielu wydawało się, że lekarz Andrzej Nabzdyk z tego nie wyjdzie.

Najpierw, że nie przeżyje katastrofy, potem - że się nie podźwignie z wypadku, w którym stracił nogę. I że nie wróci do pracy. A on nie tylko wyjątkowo szybko doszedł do siebie, ale w krótkim czasie stanął na nogi. I to dosłownie. Dzięki uporowi, silnej woli, wysportowaniu...

- I bardzo nowoczesnej protezie - dodaje natychmiast Andrzej Nabzdyk. - Gdyby nie gest pani minister zdrowia, Ewy Kopacz, która zdecydowała, że sfinansują protezę, musiałbym zapłacić za nią z własnej kieszeni - przyznaje.
To właśnie nowoczesna proteza pozwala mu prowadzić w miarę normalne życie. Może nie biegać, ale przynajmniej chodzić, prowadzić auto, a nawet uprawiać piesze wędrówki.

***

Rankiem 17 lutego 2009 roku na autostradzie była fatalna pogoda - ślisko, gęsta mgła. W pobliżu Środy Śląskiej doszło do karambolu. Poszkodowane zostały dwie osoby, w tym kobieta w ciąży. Karetki nie miały jak dojechać. Z Wrocławia wystartował śmigłowiec pogotowia. Nie doleciał. Rozbił się kilkaset metrów od autostrady, w niewidocznym miejscu, w zagajniku. Zginęli: pilot Janusz Cygański i ratownik medyczny Czesław Busko.

Ranny lekarz, Andrzej Nabzdyk, zdołał wykręcić numer 999, ale nie potrafił określić, gdzie dokładnie spadł śmigłowiec.

Rankiem 17 lutego 2009 roku na autostradzie była fatalna pogoda - ślisko, gęsta mgła

Strażak poprosił go więc, by zadzwonił na obsługiwany przez lepszy system numer alarmowy 112, co pozwoliło zawęzić promień poszukiwań do 6 km. Zaczęła się dramatyczna walka z czasem. W poszukiwaniach maszyny i załogi pomagali okoliczni mieszkańcy. Po niemal półtoragodzinnych poszukiwaniach udało się odnaleźć helikopter.

Jako pierwsi do rannego medyka dotarli dwaj młodzi mieszkańcy Jarostowa. Okryli go kurtką.
Stan lekarza był bardzo ciężki - miał zmiażdżoną nogę. Lekarzom nie udało się jej uratować. Przyczyny katastrofy to fatalna pogoda i zła widoczność.

***

Doktora Andrzeja Nabzdyka niełatwo namówić na rozmowę. Ma mało czasu. Od godz. 7.30 do 15 pracuje w szpitalu wojskowym przy ul. Weigla we Wrocławiu. Równolegle robi specjalizację z medycyny ratunkowej. Oprócz tego dyżuruje jako lekarz inspekcyjny pogotowia. Do domu wraca w nocy. - Żona spodziewała się, że po tym wypadku się uspokoję, a jest na odwrót. Jest tyle rzeczy do zrobienia. Uznałem, że trzeba zakasać rękawy, nie narzekać i brać się do roboty. Najchętniej bym się rozdwoił - przyznaje ze śmiechem.

Już parę tygodni po katastrofie zapowiadał, że chce jak najszybciej wrócić do pracy, bo bez niej nie wyobraża sobie życia. Jest bardzo doświadczonym medykiem. W 2008 r. wywalczył tytuł mistrza świata w ratownictwie medycznym. Od lat jest szefem stacji pogotowia ratunkowego w Sobótce, oprócz tego - ortopedą.

Andrzej Nabzdyk: - Moja praca na oddziale ratunkowym, jest spłatą długu

Mówi, że pracując na oddziale ratunkowym przy ul. Weigla, spłaca dług. - Gdy leżałem tam po wypadku i wieziono mnie do komory hiperbarycznej, obecny ordynator spytał, czy nie chciałbym tam pracować. Chętnie się zgodziłem. Moje umiejętności, jako ortopedy, bardzo się tam przydają. I świetnie mi się tam pracuje, w zgranym zespole - opowiada.
Gdy tylko został wypisany, zaczął intensywną rehabilitację i naukę chodzenia z protezą. Musiał zmienić samochód na auto z automatyczną skrzynią biegów oraz przejść badania i testy pozwalające je prowadzić.

Cały czas podkreśla, że to nie tylko zasługa jego silnej woli, dobrej kondycji i nowoczesnej protezy, ale i działań protetyków, którzy potrafią umiejętnie dostosować protezę do ciała. Dzięki temu chodzi tak, że tylko ci, którzy znają prawdę, widzą leciutką różnicę. Ale nie zawsze.
- Słuchaczki studium Andrzeja Czamary, gdzie chodzę na zajęcia z rehabilitacji, bardzo chciały mnie poznać. Skończyłem zajęcia z nimi, a potem słyszę od Czamary, że studentki mu się żalą, że mnie nie było. Opowiadają, że owszem - był jakiś facet: wysoki, w marynarce, pogadał i wyszedł. Nie poznały mnie - śmieje się lekarz.

Nie znosi bezczynności. Cały czas pokazuje, że nawet po ciężkim wypadku można dużo zrobić. Latem ubiegłego roku pojechał w Bieszczady, gdzie udało mu się przejść połowę drogi na Tarnicę. Jesienią był na trzech wycieczkach w Górach Sowich i Rudawach Janowickich. Każda trwała po trzy godziny. - Wystarczą kijki od nordic walking i dobra pogoda, aby tylko nie było ślisko - tłumaczy.
Stara się czerpać radość z drobnych przyjemności. - To tak, jak ta symboliczna pierwsza kawa, którą dostałem na moją prośbę, gdy odzyskałem przytomność. To najlepsza kawa, jaką piłem w życiu. Chyba jestem od niej uzależniony - wzdycha lekarz.

Pokazuje, że nawet po ciężkim wypadku można dużo zrobić

Od czasu katastrofy nie leciał śmigłowcem. - Miałem zaproszenie, ale nie skorzystałem z tej okazji, bo tak się wtedy złożyło. Szkoda - nie kryje. Trochę też mu żal, gdy widzi nad głową przelatujący żółto-czerwony helikopter Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. - Spędziłem tam 9 fajnych lat. Choć teraz, pracując w oddziale ratunkowym, jestem spełniony medycznie, a że już nie latam? Trudno...
Męczy go jednak popularność. Po każdym materiale w telewizji ludzie go rozpoznają i zaczepiają. - To sympatyczne, ale i męczące - przyznaje. - Szalenie przeszkadza mi w pracy, bo ludzie są bardziej zainteresowani mną, niż problemem zdrowotnym, z którym przyszli. Proszę to koniecznie napisać. To nie kokieteria z mojej strony, ale czasem mam ochotę dorobić sobie wąsy i udawać mojego brata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska