Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strawa powszednia i duchowa

Andrzej Górny
Stary kawał dotyczący wojskowych kucharzy - w cywilu smołę na asfalt gotował, to w armii może być parzygnatem. Tak bywało. Nieraz się wojsku dostawały na obiad ziemniaki z zapieczonymi w nich karaluchami, kiełbasa miewała kolor zielony, a śledź pławił się w mleku zamiast w śmietanie, którą spijały wyższe szarże. Z głodu, podczas nocnego dyżuru w kuchni, chłopaki z mojej drużyny nasmażyły cebuli na margarynie (lepsze produkty zamykano na klucz). Nikt tym ubogim daniem nie pogardził.

Naszły mnie te wspomnienia, gdy jednego wieczoru trafiłem na kilkanaście telewizyjnych programów dotyczących gotowania. O ile dawniej mawiało się, iż każdy Polak zna się na medycynie, to teraz większość ma w małym palcu zagadnienia kuchenne. Niektórzy trafiają do telewizji. Tam w pocie czoła kroją, mieszają, blanszują, kurkumią, papryczą i pieprzą - to ostatnie ze znaczną przesadą, zwłaszcza jeśli chodzi o przenośne znaczenie tego słowa.

Wybitny na polu jadłodajnym fachowiec pichcił niedawno rybę ( w malowniczym krajobrazie zagranicznym). Podniósł płat mięsa, powąchał i zachwycił się, jak pięknie pachnie. Ale zaraz się zreflektował i odszczekał, że jednak nie pachnie, bo żadna ryba nie ma zapachu. I to już druga wpadka, bo na przykład stynka pachnie świeżym ogórkiem, a zwolennicy egzotycznych dań długo pamiętają wstrząsającą woń sosów na bazie zgniłej ryby.

W celach poznawczych obejrzałem sporo programów kulinarnych, o polskiej kuchni kresowej, klasztornej, śląskiej, babcinej, a także o daniach azjatyckich, śródziemnomorskich itd. Żadna z potraw nie pobudziła mojego apetytu. Owszem, dopuszczam ciekawostki nieznane naszym przodkom, ale i tak najlepsze krewetki w imbirze robi moja córka, a najlepszego tatara z łososia - moja żona. Może jeszcze kaczka po pekińsku (w wykonaniu szwagra) doczekałaby się mojego uznania, gdyby tylko przypadła mi kiedyś porcja większa niż na trzy kęsy.

Ze zdziwieniem odkryłem, że stałem się konserwatystą - tradycjonalistą; gdyby mnie tak ktoś nazwał jeszcze niedawno, doszłoby do awantury. Musi to jednak być prawda, bo inaczej, czy od kilku dziesięcioleci żywiłbym się czerwonym barszczem z uszkami nadzianymi farszem borowikowym oraz roladą wołową (czyli zrazami zawijanymi) w towarzystwie kaszy gryczanej? Nic smaczniejszego na świecie nie było, nie ma i nie potrzeba.

Z drugiej strony nie jestem szowinistą i jeśli się te potrawy komuś nie podobają, nie wyzwę go na pojedynek. Mój znajomy z kraju bałkańskiego barszczem się po prostu brzydzi, a żaden Skandynaw nie weźmie do ust takiej trucizny jak grzyby (chyba tolerują tylko pieczarki).

Może poruszam tu temat niestosowny, tym bardziej, że 800 tys. polskich dzieci głoduje. Ale nad nimi z troską pochylił się p. Niesiołowski, zalecając dietę szczawiowo-mirabelkową.

Chciałem się tylko oderwać na chwilę od strawy duchowej (o ile tak można nazwać różne ideologie) serwowanej nam co dzień przez stosowne czynniki. Jest ona w najwyższym stopniu niesmaczna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska