Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojtaczka: Samotność nie była problemem [WYWIAD, FILM]

Jakub Guder
Małgorzata Wojtaczka
Małgorzata Wojtaczka fot. Paweł Relikowski
O czym się myśli podczas samotnej wędrówki przez Antarktydę? Czy jest czas na relaks? Dlaczego od zdobycia bieguna ważniejszy był sam marsz? Opowiada Małgorzata Wojtaczka, która samotnie zdobyła biegun południowy.

Po dwóch miesiącach samotności trudno się przestawić na ten szum medialny, który teraz wokół Pani szaleje? Dysonans po 69 dniach przebywania z samym sobą musi być olbrzymi (Naszej rozmowie przysłuchuje się kapitan Piotr Kuźniar, żeglarz polarny, podróżnik, jeden z organizatorów wyprawy “Samotnie na biegun”, a prywatnie partner Małgorzaty Wojtaczki - przyp. JG).
Jest olbrzymi, nie jest to łatwe. Właściwie cały czas wydaje mi się, że to jest chwilowa sytuacja i zaraz przeniosę się z powrotem na Antarktydę i będzie normalnie (śmiech).

Droga do domu była długa.
Tak - dojechałam wczoraj wieczorem (rozmawialiśmy w piątek 3.02), ale już rano następnego dnia trzeba było wstać. Na szczęście jest Piotr, który wszystkiego pilnuje, a ja tylko wykonuję polecenia. Dzięki temu jest łatwiej.

Można się przygotować do samotności?
Nie wiem, czy można się przygotować, czy raczej trzeba mieć to coś w sobie. Na pewno dla mnie samotność to nie było to, co sprawiało mi największą trudność w czasie wyprawy.

Może w Pani przypadku to oswojenie z samotnością wywodzi się ze speleologii, którą przez lata się Pani zajmowała?
Nie wiem, czy to się wywodzi z jaskiń… Do jaskiń nigdy nie chodzi się w pojedynkę. Zawsze to jest grupa ludzi, minimum dwójka. Na samej wyprawie też jest zawsze sporo osób. Ja lubię przebywać ze sobą. Zdarzało mi się to wcześniej, chociaż nie były to dwa miesiące. Zresztą wiosną 2016 roku byłam na płaskowyżu Hardangervidda w Norwegii na 10 dni - z nartami, z pulkami (specjalnymi saniami, które Małgorzata Wojtaczka zabrała potem na biegun - przyp. JG), z namiotem - po to, żeby ostatecznie się przekonać, że faktycznie chce jechać. Samotność daje niezależność, poczucie wolności. Tego, że wszystko jest tak jak ja chce.

Gdzie uciekają myśli, gdy jest się dwa miesiące samemu? Gdy Pani szła, myślała Pani przede wszystkim o tym, jak pokonać najbliższe 100-200 metrów, czy głowa jednak uciekała gdzieś dalej?
To zależało od etapu wyprawy. W trakcie pierwszego miesiąca moje myśli wędrowały jeszcze do Polski. Do tego, co tutaj zostawiłam, co będzie jak wrócę. Później było mi już trudniej skoncentrować się na takich rozmyślaniach. Myśli krążyły wokół tego, co dzieje się w tej chwili. Jeśli był trudny dzień, to wokół tego, jak będzie wyglądać moja droga, jaka będzie pogoda. Gdy były chmury, to zastanawiałam się, czy będą cały dzień. Może wieczorem będzie lepiej? Czasem łapałam się też na tym, że idąc jestem zamyślona i właściwie nie wiem, czy idą pół godziny, czy godzinę. Może można to nazwać medytacją? Zupełnym oderwaniem od rzeczywistości.

Czas inaczej biegnie na Antarktydzie?
Rzeczywiście czas biegnie inaczej. Wszystko zależało od zewnętrznych warunków. Gdy pod koniec wyprawy pojawił się pewien niepokój - czy dotrę do bieguna, czy nie wydarzy się nic nieprzewidzianego - to czas zaczął mi się dłużyć. Szczególnie w ostatnim tygodniu. Pierwszy miesiąc minął tak szybko, że nawet się nie zorientowałam kiedy. Drugi trwał dłużej.

Miała Pani na Antarktydzie chwilę dla siebie, czy wszystko było podporządkowane wyprawie? Nie mówię o śnie, ale na przykład o tym, żeby poczytać książkę, zrobić coś dla siebie.
Na poczytanie książki nie było czasu. Miałem wziąć książkę ze sobą, ale w ostatniej chwili wyciągnęłam ją z sanek. Stwierdziłam, że waży pół kilograma, a trzeba tę wagę “oszczędzać”. Miałam audiobooki, muzykę, ale nie miałam czasu. Chyba nie miałam też ochoty. Ta przyroda Antarktydy, przestrzeń, która tam jest zupełnie odrywają od cywilizacji. Nie brakowało mi jej. Nie brakowało mi spotkań, rozmów z ludźmi. Nie miałam też ochoty na książkę. Czasu też było mało.

Co było największą trudnością podczas wyprawy?
Dużym przeżyciem było spotkanie ze szczelinami. Wiedziałam, że w trzech miejscach na nie trafię, więc je obchodziłam. Nadkładałam trochę kilometrów. I tak spotkałam szczeliny na swojej drodze. Założyłam sprzęt, śruby lodowe, uprząż, które mogły mi posłużyć ewentualnie do samodzielnego wyjścia ze szczeliny i pokonałam pierwszą, która miała sześć metrów. Za chwilę trafiam na drugą, trzecią - już szersze. One były wypełnione śniegiem, więc nie wiadomo, czy się nie zapadną, czy wytrzymają. Gdy zobaczyłam to co jest przede mną, to po prostu skręciłam w bok i zeszłam z tego pola ze szczelinami. To trwało co najmniej trzy godziny. Dostarczyło mi to trochę emocji. Wyobraźnia zaczyna pracować - niby śnieg wypełnia te szczeliny, sprawdzam kijkiem - wszystko jest ok, ale gdybym tam wpadła, to nie byłoby już tak wesoło. Najtrudniejszą rzeczą były jednak opady śniegu w końcówce, które zwolniły moją podróż i mogły uniemożliwić mi dotarcie do bieguna. Gdy śnieg jest “wylodzony”, bo słońce go roztapia, on potem zamarza i jest gładki, to wtedy łatwiej ciągnie się sanki. Gdy jednak pada, śnieg zapada się pod sankami i trzeba włożyć w ich ciągnięcie kilka razy więcej siły. Na początku sanki ważyły ok 120 kg, a potem może 60-70 kg, ale przy tym miękkim śniegu nie czułam, żeby były lżejsze. Ważyły tyle samo, co na początku.

Powiedziała Pani, że biegun był ważny, ale nie najważniejszy; że najważniejszy był marsz. Co to znaczy?
Najważniejszy było przemierzanie tej przestrzeni, kontakt z surową, niezmienioną przez człowieka przyrodą. To, że jest się skazanym tylko na własne umiejętności. Muszę sobie dać radę, nikt mi nie pomoże. Muszę liczyć na swoje doświadczenie, własną wiedzę. Umiejętność przetrwania w takich warunkach. To jest to wyzwanie i ono trwało dwa miesiące. Sam biegun, to jest kilka godzin, krótka chwila. Przyszłam i już jestem.

Na biegunie czekały na Panią trzy osoby. Jak wyglądał ten moment spotkania?
Czekał na mnie już samolot, a z nim pilot i jego dwóch pomocników. Przylecieli wieczorem, a ja przyszłam rano. to wszystko odbyło się bardzo szybko. Była chwila na zjedzenie czegoś, załadowanie rzeczy, zrobienie zdjęć, dotknięcie tego bieguna, no i musieliśmy już wracać. Następnego dnia poleciałam już do Punta Arenas w Chile.

Miała Pani niedosyt, że to tak krótko trwało?
Po dotarciu do bieguna z jednej strony było szczęście, że się udało, że nic nieprzewidzianego się nie wydarzyło, bo im bliżej było celu, tym niepokój był większy. Był też jednak żal, że to się już skończyło. Chyba tak jest na każdej wyprawie. Zrealizowałam cel, o którym myślałam nie dwa miesiące, ale dwa lata i tu nagle nie będzie już tej wędrówki. Nie zbudzę się już rano i nie wyjrzę z namiotu, sprawdzając jaka jest pogoda. Czy są słońce, czy chmury, jak bardzo jest zimno. Żal tego wszystkiego. Cały czas mi tych rzeczy brak.

A czego najbardziej brakowało Pani tam, z tych rzeczy które zostawiła Pani tutaj?
Znajomych, kontaktów z ludźmi, jednak nie w ten sposób, że już nie chciałam tam być, bo miałam ochotę z nimi porozmawiać. Nie. To się staje trochę odległe.

Trenowała Pani w Norwegii, a potem w Ameryce Południowej. Trudno jednak chyba przygotować się do warunków, jakie panują na Antarktydzie.
Trudno znaleźć gdzie indziej takie warunki i też nie sposób wyjechać na trening, który będzie trwał tak samo długo. Łatwo pojechać gdzieś na tydzień ze świadomością, że za kilka dni znów będę w domu i wezmę ciepły prysznic i gorące kaloryfery. Na wspomnianym płaskowyżu w Norwegii, na którym przygotowywał się jeszcze Roald Amundsen, też jest zimno i śnieg. to była taka namiastka. Do zimna, do śniegu, do spania w namiocie trochę można się przygotować. Trudno to jednak zrobić w rok, czy dwa lata. Przydało się doświadczenie z chodzenia po jaskiniach, czy po górach, z rejsów w regiony polarne naszym jachtem “Selma”. Uczyłam się tego przez wiele lat.

Koszt wyprawy był olbrzymi. Czytałem, że same przeloty kosztowały ok. 60 tys. dolarów.
Abstrakcyjny koszt (uśmiech).

No właśnie - jak się udało zebrać takie środki?
Ja na szczęście nie wiedziałam, ile będzie kosztował ten przelot. Gdybym wiedziała, jaka to jest kwota, to chyba bym się za to nie zabrała. Zaczęliśmy od kredytu, żeby móc wystartować z wyjazdami szkoleniowymi, gromadzeniem sprzętu. Później znalazło się trochę sponsorów i partnerów. Dzięki nim ta kwota do spłacenia została mniejsza. Na portalu wsieram.to udało się zebrać ok. ⅓ kosztów tego biletu.
Piotr Kuźniar: - Trzeba podziękować wszystkim fundatorom, bo bez tego byłoby nam trudno.
GW: Tak - byłoby nam bardzo ciężko.

Nie wierzę, że nie urodziły się nowe cele, projekty wypraw. Może Biegun Północny?
GW: Myślimy o tym, aby ta wyprawa na biegun była nabraniem doświadczenia na Antarktydzie, przed kolejnymi wyprawami naszym jachtem. Można “Selmą” dopłynąć do Antarktydy, zejść na ląd, zrobić jakąś krótszą trasę. Jest tam wiele dziewiczych szczytów, na których jeszcze nikt nigdy nie był. Można zrobić coś, czego nikt nigdy nie robił. Dotrzeć tam, gdzie nikogo nie było.

Dużo jest takich miejsc?
PK:
Na Antarktydzie jest sporo takich dziewiczych miejsc w zasięgu dwóch-trzech tygodni.
Małgosia pojechała zdobyć najwyższy szczyt Spitsbergenu, bo my szykowaliśmy się do rejsu na Morze Rossa, podczas którego chcieliśmy zdobyć najwyższy wulkan Antarktydy Erebus (blisko 4000 m n.p.m.). Nie mieliśmy już jednak czasu, żeby pojechać i porządnie się do tego przygotować. Dlatego Małgosia pojechała i w naszym imieniu trzy tygodnie ciągnęła pulki na Spitsbergenie. Potem przekazała nam wszystko, czego się nauczyła - musicie mieć taką a nie inną bieliznę, taką kurtkę czy czapkę, jaką kuchenkę, o czym musimy pamiętać, jaki namiot itd. Tym wszystkim się z nami podzieliła, a my weszliśmy na wulkan. Teraz Gocha nabrała jeszcze więcej doświadczenia. Na tym będziemy mogli zbudować kolejne wyprawy.

Boicie się o siebie, gdy jesteście na różnych wyprawach?
GW:
Ja się nie boję. Może z wyjątkiem ostatniej wyprawy na Morze Rossa, gdy wszystko było na ostatnią chwilę i morze się właściwie za nimi zamknęło. Gdyby było dwa, trzy dni później… To wzbudziło mój niepokój - przyznaję.
PK: Nie mogę powiedzieć, że wyprawa Gochy na biegun po mnie spłynęła i żebym się wcale nie denerwował. Co będę dużo mówił - przeżywałem to.

Drugi biegun nie kusi?
Robi się coraz mniej dostępny, bo nie jest nad kontynentem i widać faktycznie efekty ocieplenia. Druga sprawa jest taka, że związaliśmy się już z Antarktydą. Ciągnie nas tam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska