Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aktor seriali „Pierwsza miłość” i „Świat według Kiepskich” zapalonym maratończykiem [ROZMOWA Z MARIANEM CZERSKIM]

Robert Migdał
Marian Czerski. Aktor. Maratończyk
Marian Czerski. Aktor. Maratończyk Paweł Relikowski
Z Marianem Czerskim, aktorem Teatru Polskiego i Wrocławskiego Teatru Komedia, rozmawia Robert Migdał

Marian Czerski - nie tylko aktor…
Moją drugą wielką pasją jest bieganie. Lubię też chodzić po górach, ale nie wyczynowo. Po prostu chodzić. Ale raczej latem, bo jestem zmarźlakiem i zimą w góry się nie wybieram. Biegać też wolę, kiedy jest cieplej.

Nie boi się Pan wysiłku.
Wręcz lubię wysiłek. Może to dlatego że wychowywałem się na wsi. Nie mówię, że przeżyłem „ciężką dolę chłopa”, jak to się mówiło w szkole w PRL i się od razu dostawało trzy z plusem od polonistki, ale dzieciństwo na wsi to nie było zwykłe dzieciństwo. Wiedziałem od małego, co to znaczy praca. Teraz, kiedy jeżdżę w rodzinne strony, na Lubelszczyznę, skąd pochodzę, to siedzę, grilluję, słucham ptaków. A kiedyś – to się zasuwało. I to od rana do wieczora. Ciężko. Jak ktoś siedział dłużej niż pół godziny w jednym miejscu, to był podejrzany, że coś z nim jest nie tak. Lubię się zmęczyć.

Co Panu daje zmęczenie?
Reset w głowie. Dlatego rano wychodzę z domu, idę, biegnę. I gdy biegam, myślę tylko o bieganiu. Oczyszczam głowę. Tak samo dobrze mi robiło kiedyś porąbanie sterty drewna.

W zdrowym ciele zdrowy duch.

Gdy człowiek jest zmęczony, to zupełnie inaczej patrzy na świat, na problemy. Dlatego każdego namawiam do ruchu i niekoniecznie tak jak ja, żeby biegał maratony, ale żeby się ruszać, męczyć. Przez bieganie chcę dotknąć w sobie takiego momentu, kiedy człowiek trochę przekracza siebie. Czuję to na finiszu maratonu, w głowie, kiedy organizm jest wystawiony na wysoką próbę. Kiedy w głowie kołacze myśl: „Po co to robisz?”. Bo to taki moment, że z tego wysiłku może się nagle odciąć zasilanie i ląduje się w szpitalu. Dzięki maratonowi poznaję siebie, swój organizm. Udowadniam sobie, że jak się zawezmę, to mogę. Że daję radę. W ubiegłym roku, kiedy byłem 200 metrów do mety maratonu, prawie zamykałem oczy, ale dzięki pomocy kolegów, ich dopingowi, dobiegłem. Przebiegnięcie maratonu to taka radość dla samego siebie. Biegam tylko dla siebie, nie dla jakichś nagród.

Każdy może biegać?
To najtańszy sport i dostępny dla każdego, kto tylko chce. Nie trzeba jakichś wielkich nakładów finansowych: wystarczy ubrać dres, buty też nie muszą być jakieś wypasione - ja sam nie kupuję tych z najwyższej półki, bo przecież buty same za mnie nie pobiegną. Trzeba po prostu wyjść z domu i biegać. I co ważne - nie zniechęcać się. Bo na początku, po przebiegnięciu 200 metrów, jest zadyszka. Wtedy trzeba przerwać bieg, iść, truchtać, ale się nie poddawać. Mam kolegę, który nie może biegać i on dwie godziny szybko chodzi - i taka forma wysiłku też wychodzi mu na dobre: poprawiły mu się sylwetka, kondycja.

Codziennie Pan biega?
Codziennie, przeważnie rano. Tak się przyzwyczaiłem. Wiele osób biega wieczorami, a ja, ze względu na pracę, nie mogę.

Ile Pan biega?
To zależy. Jak się przygotowuję do maratonu, to tygodniowo robię około 100 kilometrów. A tak normalnie, gdy nie czeka mnie maraton, to 10-15 kilometrów dziennie, trochę poćwiczę na powietrzu, bo za siłownią nie przepadam.

Kiedy Pan przebiegł swój pierwszy maraton?
W 2001 roku. We Wrocławiu. I potem co roku biegałem. Raz biegłem w maratonie w Nowym Jorku - przebiegłem go dzięki kolegom z teatru.

Jak to?
W Teatrze Polskim został założony fanklub mojego biegania. Złożyli się na mój wyjazd, załatwili sponsora na przelot do Ameryki. I dzięki nim pobiegłem. 2 godziny i 47 minut zajęło mi przebiegnięcie całego dystansu. Byłem 182 w kategorii generalnej, a biegnie tam ponad 30 tysięcy ludzi. Przeżycie niezwykłe.

A jak z wynikami na wrocławskim maratonie?
Tu mam swoją tzw. życiówkę. To był mój trzeci maraton. Miałam „złamane”
2 godziny i 40 minut. To był mój najlepszy czas. W zeszłym roku zdobyłem mistrzostwo Europy weteranów w maratonie, a w tym roku będę bronił tytułu. Nie wypada nie pobiec. Zresztą samo przebiegnięcie maratonu to jest wielki sukces, wielka wygrana. Nie liczy się miejsce.

A jak Pan biegnie, to o czym myśli? O parametrach, tętnie? A może to czas na jakieś inne przemyślenia?
Nie mam żadnego tętnomierza. Mam tylko stoper i patrzę, jak mi idzie. Nie lubię biegać w słuchawkach na uszach. Od dzieciństwa lubię patrzeć na otaczającą mnie przyrodę, świat - czuć go, słyszeć ptaki. Śledzę więc zmiany przyrody w parku, pory roku.

Słyszałem, że potrafi Pan sprzedawać kawały innym biegaczom…
Kiedyś biegłem z kolegami z mojego klubu biegacza WKB „Piast” i na 15 kilometrze zacząłem opowiadać dowcipy, bo trochę ich znam. I oni stwierdzili, że w tym dniu nie mają ze mną szans, bo jeżeli ja ich rozśmieszam, to jestem w świetnej formie. Po Wrocławiu świetnie mi się biega - ludzie mnie znają, dopingują. Kiedyś biegłem maraton z kolegami spoza Wrocławia i słyszałem: „Marian, dawaj, dawaj”. Jeden z grupy biegaczy rzucił do mnie: „A ty co, jesteś jakimś pieprz(…) nym prezydentem tego miasta?”.

Jest Pan w bieganiu jak Forrest Gump: „gdy mam gdzieś iść, to biegnę”?
Kiedyś wyjechaliśmy z teatrem do Madrytu. Z Tomaszem Lulkiem znaleźliśmy się w wielkim parku i nie wiedzieliśmy, jak wyjść, żeby dotrzeć najszybciej do hotelu. Mówię więc do Lulka: „Ty tu posiedź, zapal, a ja podbiegnę i zobaczę, które wyjście jest najbliżej hotelu”. I rzeczywiście, gdy jestem w nowym terenie, to zanim kolegów spotkam przy śniadaniu w hotelu, to już wiem, bo pobiegłem, przebiegłem: „W tamtą stronę nie idźcie, bo nie ma nic ciekawego, ale jak pójdziecie w drugą, to zobaczycie to i to”.

Zwiadowca.
A niekiedy, jak jestem na wakacjach, to pobiegnę za daleko, bo mnie ciekawi, co jest za kolejnym zakrętem, i się tak zapędzam, że sił brakuje, żeby wrócić.

Dedykuje Pan komuś swoje biegi?

Czasami tak. Że na przykład biegnę dla wnuczki, przyjaciółki. To motywuje w czasie biegu, chociaż niekiedy taka motywacja nie wystarcza, bo wycieńczenie jest tak wielkie, że organizm mówi: „dość”.

No i - oprócz biegania i rąbania drewna - granie świetnie Panu wychodzi.
Czy w teatrze coś potrafię? Bywały różne okresy, i różne role grywałem. Teatr to jest takie miejsce, gdzie się oczywiście spełniam, spalam. Z czasem nabrałem dystansu do teatru, do aktorstwa. Od razu po szkole teatralnej byłem bardzo pazerny: chciałem grać, grać, grać. A później, przez to, że były okresy, że mało grałem, lub w ogóle nie grałem, to zobaczyłem, że bez teatru życie się też toczy, że jest również ciekawe, że można się poświęcić innym pasjom. Gdzieś po trzydziestce, dzięki mojemu koledze Irkowi Guszpitowi, zacząłem biegać i zobaczyłem, że to jest też moja pasja i że daje mi odskocznię od teatru.

Wszystko przez niego, a raczej dzięki niemu.
Irek przyjechał do mnie, do Bydgoszczy, na premierę. I powiedział, że nie pobankietuje ze mną po premierze, bo za tydzień biegnie maraton. I mi się to wydawało tak absurdalne, że ten mój wykładowca, okularnik z brodą, biega maratony. I on mi opowiedział, co i jak. I pewnego ranka postanowiłem sam wyjść z domu i pobiegać - trochę się wstydziłem, pobiegałem pół godziny, a to jeszcze była jesień, błoto… Na drugi dzień tyłem ze schodów schodziłem, tak mnie wszystko bolało, ale się nie zraziłem. Nie wymiękłem. Zacząłem biegać rano, żeby później zaprowadzić dzieci do przedszkola, żeby rodzina nie cierpiała, że ja biegam, a oni beze mnie są w domu. I tak biegam, codziennie się staram, bo jak jeden dzień odpuszczę, to czuję się źle.

Podporządkowuje Pan życie bieganiu?
Niecałkowicie. Rzuciłem palenie, to fakt, przed maratonem prowadzę higieniczny tryb życia, ale tak na co dzień, to nie. Nie unikam spotkań z kolegami przy piwie. A na wakacjach, gdy ze szwagrem czy bratem sobie pogrillujemy, to ja na drugi dzień rano już wracam z treningu, a oni ledwo co mówią: „Może byś jakieś piwko przyniósł”…

To bieganie - jedna pasja. A aktorstwo. Skąd się wziął pomysł na nie?
Nie pochodzę z żadnej artystycznej rodziny, chowałem się na wsi, na Lubelszczyźnie, i chciałem być marynarzem, choć w życiu morza nie widziałem. To moje marzenie wynikało z lektur, które przeczytałem. Czytałem namiętnie książki podróżnicze i ciągnęło mnie w świat. Rodzicie rolnicy byli zszokowani moją decyzją, że idę do Wrocławia, do Technikum Żeglugi Śródlądowej. A po technikum chciałem iść do Wyższej Szkoły Morskiej. Jednak w tym technikum zetknąłem się z teatrem, który działał w jego murach - Sylaba 68 - i zostałem do niego wciągnięty. Było to dla mnie zaskoczeniem, bo nie ciągnęło mnie na scenę, ba, z podstawówki miałem nawet wspomnienia traumatyczne. Bo na wsi miałem witać biskupa, miałem dwie zwrotki do powiedzenia, a zeżarła mnie tak potworna trema, że stanąłem po dwóch linijkach i nie mogłem wydusić z siebie słowa. Innym razem, na Dzień Kobiet, uciekłem z płaczem ze sceny. A w technikum się przełamałem, spodobało mi się to, zasmakowałem kontaktu z publicznością, poczułem więź z widownią, że to, co mówię ze sceny, trafia do kogoś. Poza tym stwierdziłem po drodze, że moje umiejętności matematyczno-fizyczne, które są potrzebne w Wyższej Szkole Morskiej, są za słabe. Ba, wręcz moja matematyczka mówił do mnie: „Czerski, ty sobie nieskończoności nie wyobrażaj, bo zwariujesz”. I wtedy stwierdziłem, że może nie morze, ale aktorstwo.

Szkoła teatralna we Wrocławiu?
Wydział Lalkarski skończyłem, później pracowałem w teatrach w Legnicy, Bydgoszczy, potem Wrocław…

Woli Pan role dramatyczne czy komediowe?
Skomplikowane. Które nie są proste w sensie psychologii postaci. Wolałem zawsze grać, np. w „Zemście”, Papkina czy Rejenta niż Wacława. Postaci z charakterem, mocne. A gdy są złe - to najbardziej. Ostatnio jednak dużo gram we Wrocławskim Teatrze Komedia. W farsie podoba mi się to, że ma się taką bezpośrednią wdzięczność widza: gdy się śmieją, a wręcz „leją” , to aktor wie, że dobrze zagrał. Poza tym i w teatrze dramatycznym, i w komediowym gra się tak samo. Sam Ray Cooney, autor sztuk teatralnych, powiedział, że sytuacja farsowa czy tragiczna to jest wynik kontekstu. Bo jeżeli bohater zostaje przyłapany na zdradzie, to gra tę zdradę tak samo, ale kontekst powoduje, że na farsie ludzie się z tego śmieją, a na dramacie widzą, że sytuacja jest trudna… Niektórzy ludzie na przestawieniu „Mayday” śmieją się do pewnego momentu, ale jak popatrzą na bohatera, taksówkarza, który lawiruje między dwiema żonami, to zauważają, że to nie jest takie śmieszne.

Jakie są plusy, a jakie minusy aktorstwa?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jak się lubi to, co się robi, to człowiek się nie zastanawia, że idzie do pracy w niedzielę czy dwa razy dziennie. Albo że musi pracować w wakacje. Niekiedy kolegom jest trudno się ze mną spotkać wieczorem, bo wtedy gram. To może być jakiś minus.

Ról na koncie ma Pan mnóstwo.
Aktor zawsze będzie chciał zagrać z fajnym reżyserem, w dobrej sztuce, w dobrym teatrze. Za każdym razem jest trema, a z wiekiem zaczyna pamięć zawodzić, miewa się obawy, czy wszystko wyjdzie dobrze, po myśli. W tym zawodzie nie można spocząć na laurach, w aktorstwie nie ma spokoju, dlatego dystansuję się od aktorstwa. I biegam…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Aktor seriali „Pierwsza miłość” i „Świat według Kiepskich” zapalonym maratończykiem [ROZMOWA Z MARIANEM CZERSKIM] - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska