Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koszykówka: Czy Śląsk Wrocław, koszykarska legenda kraju, zostanie reaktywowany?

Michał Sałkowski
Maciej Zieliński, legenda Śląska. Zawsze ponad blokiem
Maciej Zieliński, legenda Śląska. Zawsze ponad blokiem Fot. Wojtek Wilczyński
Jest taka szansa. W 2002 roku koszykarski Śląsk Wrocław po raz ostatni zdobył mistrzostwo Polski. Siedemnaste w historii. Jeśli na kimś nie robi to wrażenia, to trzeba go hospitalizować.

Jesienią 2008 roku Śląsk, po legendarnych zawirowaniach z cyklu ASCO-BASCO-FIASKO, zniknął z koszykarskiej mapy Polski. Do tej pory, mimo hucznych demonstracji kibiców na Rynku (patrz strona: slask-reaktywacja.pl) i dużego, a wciąż niewykorzystanego potencjału sportowego i marketingowego, nie udało się klubu reanimować. Choć wydawać by się mogło, że z racjonalnego punktu widzenia to tylko kwestia czasu, bo pobudzenie Śląska do życia to dobry interes.
15 czerwca upływa termin ubiegania się o dzikie karty na sezon 2010/11 Polskiej Ligi Koszykówki. Trzeba wpłacić 400 tysięcy złotych. Mówimy o tym nie bez kozery. Bo rok 2010 to ostatni dzwonek, by Śląsk znów wrócił do gry. Nim do szczętu zawładnie nami magiczne Euro 2012.

Po męskiej siatkarskiej Gwardii nie ma śladu, piętnastokrotni mistrzowie Polski - szczypiorniści Śląska - skazani są na chroniczne poszukiwanie sponsora

Euro 2012 to dla jednych asumpt do działania wielowektorowego. Dla innych już niekoniecznie. Jedni dostali bodziec i na kanwie mistrzostw Europy sport rozwijają na wielu frontach. Wrocław "tylko" robi Euro i jeszcze dorzuca lekką ręką takie sobie 5 mln złotych na piłkarski Śląsk, bo widzi, że w tym projekcie drzemie przyszłość. I to słuszne, i temu należy przyklasnąć. Ale sążnisty klaps należy się za to, co dzieje się oprócz.

Otóż, po męskiej siatkarskiej Gwardii nie ma śladu, piętnastokrotni mistrzowie Polski - szczypiorniści Śląska - skazani są na chroniczne poszukiwanie sponsora, bo co chwila grozi im wycofanie klubu z rozgrywek. A jak już znajdą, to i tak regularnie balansują na cienkiej linie. Na domiar złego czarne chmury zawisły też nad czarnym sportem. W WTS-ie musieli zacisnąć pasa. Nie płacą na czas. No i już Kenneth Bjerre powiedział "pas" takim praktykom. Kwestia czasu, nim za jego przykładem pójdą inni. Słowem, poza Euro i hmmm... nadzieją, że piłkarski Śląsk kiedyś rozgości się na europejskich salonach, mamy mieliznę.

A teraz rzućmy okiem nad morze. Pokażmy, że jak ktoś chce, to może. W Gdańsku budują na Euro PGE Arenę i mają ekstraklasową Lechię, a w połowie czerwca na pograniczu wspomnianego Gdańska i Sopotu zostanie oddana do użytku nowoczesna hala sportowa na 14 500 miejsc. I jakoś przygotowania do Euro 2012 nikomu w takich działaniach nie przeszkadzają. Wręcz przeciwnie.
Krok dalej. W Gdyni mają podwójnych koszykarskich mistrzów Polski - Asseco Prokom (mężczyźni) oraz Lotos (kobiety). Buduje się nowy stadion dla piłkarskiej Arki (ponad 15 tysięcy miejsc, zakończenie w październiku), a już w lutym 2010 roku oddano do użytku Narodowy Stadion Rugby - ten, na którym podopieczni Dariusza Pasieki tymczasowo rozgrywali mecze piłkarskiej ekstraklasy. No i nie należy zapominać o niedalekiej hali widowiskowo-sportowej na 4500 osób. I docenić brązowy medal szczypiornistek Łączpolu Gdynia.

No i rzut oka na Sopot. Tam również sport zaczyna rozwijać się śpiewająco. Jest koszykarski Trefl Sopot. Drużyna numer 4 poprzedniego sezonu ekstraklasy, która zapewne będzie jeszcze mocniejsza, bo zasilona funduszami jednej ze spółek PGNiG. Będą dwie ekstraklasowe drużyny siatkarskie: Lotos Trefl (panowie) i PGE Trefl (panie). Kobiety zagrają na najwyższej półce dzięki porozumieniu z PTPS-em Piła o współpracy (pakt kosztował Sopot pół miliona złotych), drużyny zamieniły się klasami rozgrywkowymi, i Trefl - mając do dyspozycji budżet sięgający nawet 8 mln złotych - będzie chciał zawojować nie tylko PlusLigę Kobiet, ale myśli o wygrywaniu Ligi Mistrzyń!
Przykład Trójmiasta pokazuje, że można działać skutecznie na kilku frontach, łącząc tercet najbardziej popularnych sportów w kraju (piłka nożna - koszykówka - siatkówka).
Można znaleźć sponsorów i można kooperować z miastem (patrz: stadion rugby w Gdyni zbudowany w większej części ze środków miejskich).
Jeśli już jesteśmy przy wspomnianych miejskich rozwiązaniach, to pochylmy się jeszcze na chwilę nad Poznaniem, porównywalnym gabarytowo ze stolicą Dolnego Śląska.
Jeszcze 10 lat temu Olimpia i Lech były marką w koszykarskim świecie. Na innym biegunie znajdował się piłkarski Lech, któremu do przodownika tabeli sporo brakowało. Był średniakiem. Sytuacja uległa przemianom. Futbolowy odłam rządzi i dzieli w Polsce. Koszykarskie PBG Basket jest na początku drogi do dawnej świetności. W stolicy Wielkopolski jednak nikogo to nie zraża. - Kluby funkcjonują w cyklu sezonowym, a nie, jak każdy budżet, rocznym. Na ich prośbę przyznajemy im dofinansowanie po zakończeniu sezonu na podstawie tego, co w nim osiągnęły - mówił nam swego czasu Maciej Piekarczyk z Wydziału Kultury Fizycznej Urzędu Miasta w Poznaniu.
Jeszcze rok wstecz piłkarski Lech dostawał najwięcej - ponad milion złotych, choć proporcjonalnie było to dla klubu niczym kieszonkowe. PBG już 600-700 tysięcy. Ale nikt nie zapominał też o koszykarkach Inei i MUKS-u, o pierwszoligowych szczypiornistach Grunwaldu czy nawet o I-ligowej piłkarskiej Warcie. Rugbyści Posnanii dostawali po 150 tysięcy złotych, nie obyło się też bez liczonych już "tylko" w dziesiątkach tysięcy złotych dofinansowań dla hokeja na trawie - dla Grunwaldu, Pocztowca, AZS AWF-u i Warty.

Zasada jest prosta. Miejskie pieniądze wydane na klubowy sport zwracają się albo od razu - po spektakularnym, ale często związanym z dobrym zbiegiem okoliczności sukcesie - albo stopniowo, lecz regularnie - po zbudowaniu określonej marki sportowej. Ludzie potrzebują chleba i igrzysk, dzieci - dobrych wzorców sportowych. Bez tego nie będzie amatorskiego sportu (bo jak niby ludzi doń zachęcić) i nie będzie - w dalszej perspektywie - rasowych, oddanych kibiców. Nie od dziś wiadomo, że sukces rodzi modę - stąd małyszomanie, kubicomanie, gortatomanie. Ale kibic powinien mieć wybór. We Wrocławiu o tym zapomniano.

Zasada jest prosta. Miejskie pieniądze wydane na klubowy sport zwracają się albo od razu - po spektakularnym, ale często związanym z dobrym zbiegiem okoliczności sukcesie

Piszemy o dzikich kartach, wspominamy mistrzowskie czasy z pełną premedytacją. I nie zamierzamy posiłkować się sloganem, że fontanna na pergoli kosztowała 9 mln złotych, a kunsztowne mazy to były gratis. Jest coś ważniejszego. Otóż, jest szansa, by Śląsk się odrodził, by ktoś zainwestował pieniądze w klub. Ale musi być spełniony jeden ważny warunek: deklaracja władz miasta, że chcą, by koszykarski Śląsk był. Nie chęć do rozmów samych w sobie, ale konkretnych rozwiązań i twardych zobowiązań. Współpracy z inwestorem. Żeby ktoś, wykładając odpowiednią sumę (minimum 2 mln złotych na potwierdzenie zespołu do gry w PLK), wiedział, że może w związku z tym liczyć na takie bądź inne działania ze strony magistratu.

I o te działanie będziemy dopytywać. Będziemy drążyć. I nie ma to być zwykła kiełbasa wyborcza, bo jej termin przydatności do spożycia minie za niespełna dwa tygodnie.
I zwracamy się do Was, kibiców - to rzeczywiście jest ostatni dzwonek, by dać włodarzom miasta do zrozumienia, że są we Wrocławiu ludzie, którym zależy, by ten sport nie kopnął... w kalendarz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska