Pokazali niezwykłą przyjaźń trzech muzyków, perfekcyjnie zaśpiewali znakomicie przełożone na język polski swingowe standardy. Premiera „Rat Pack...” to znakomity pomysł.
Oglądając muzyczny spektakl „Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami” – i słuchając muzyki, bo o tym nie wolno zapomnieć – zanurzyliśmy się na chwilę w błyszczące „złote lata” swingu, połyskujące oczywiście wyczuwalnym blichtrem, ale piękne.
Błażej Wójcik jako Frank Sinatra, Konrad Imiela jako Sammy Davis Jr. i Maciej Maciejewski jako Dean Martin porwali publiczność. Na premierowym spektaklu dziewczyny na widowni aż piszczały i chyba to oddaje najlepiej mistrzostwo wykonania przedstawienia. Perfekcyjne były aktorki, grające zespół Sisters: Alicja Kalinowska, Magdalena Wojnarowska i Marta Dzwonkowska. Cóż za klasa i wdzięk... Brawo.
Na szczęście Konrad Imiela, także autor scenariusza i reżyser całości, choć poszedł na całość w odwzorowaniu tamtego świata – brawa za charakteryzację panów, do złudzenia przypominającą ówczesnych gwiazdorów – złapał też nutkę dystansu i ironii do całości przedstawienia. Śmieszne były parodie filmów, w których wystąpili: Humphrey Bogart, Gene Kelly i John Wayne. Zabawnie wypadło „spotkanie” Franka Sinatry i Violetty Villas (w tej roli znów Alicja Kalinowska – brawo za wspaniałe przejście barwy głosu w zupełnie inne rejony). Czy spotkali się naprawdę? Nieważne, tu akurat ważna jest interpretacja historii.
Interesującym i dającym oddech całości zabiegiem stały się też projekcje multimedialne Przemka Chojnackiego i Tomasza Dobiszewskiego. Maciej Maciejewski jako Dean Martin jest niezapomniany, świetnie nasycił swojego bohatera alkoholowym dystansem do rzeczywistości, uśmiechem i lu-zackim podejściem. Konrad Imiela był świetny jako czarnoskóry (mający więc oczywiste kłopoty) Sammy Davis Jr., a która kobieta nie poddałaby się wdziękowi uwodząceego Błażeja Wójcika jako Sinatry? Marek Kocot, w roli konferansjera, „ducha” prowadzącego widownię do współczesności poradził sobie, zwłaszcza, kiedy – chyba niespodziewanie – na scenę upadł mikrofon, a aktor padł wraz z nim i wytłumaczył sytuację. To on zatrzymywał akcję, aktorzy zastygali na dłuższą chwilę. Poradził sobie z konferansjerką i z milionem kabli plączących się po scenie.
Aktorzy znakomicie śpiewali – na co dzień parają się piosenką aktorską, więc niekoniecznie muszą znać się na jazzowej wokalistyce. Pięknie zabrzmiały: „New York, New York”, „Everybody Loves So-mebody”, „Fly Me To The Moon”, „Mambo Italiano” – w polskich tłumaczeniach Rafała Dziwisza. O tym, że Zbigniew Czwojda – dyrygent big--bandu – ma niezwykłą klasę, nikogo z fanów Jazzu nad Odrą przekonywać nie trzeba. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że muzycy pod jego kierownictwem nie stali się wyłącznie tłem dla przedstawienia, nie grali – no, może nie „do kotleta”, ale nie grali też do „reżyserskiej wizji”. Big-band był świetny, zaprezentował najwyższą klasę, muzycy znakomicie wygrali solówki. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby na 50. edycję Jazzu nad Odrą wystawić spektakl, ale to był świetny pomysł.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?