Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Publiczne to nie znaczy moje czy nasze, czyli o komunie, co została w głowach

Agata Grzelińska
Tomasz Hołod
Pozornie absurdalne tłumaczenie dyrektora jednego z wrocławskich szpitali uniwersyteckich, że w toaletach na izbie przyjęć (a więc toaletach publicznych) nie ma papieru ani mydła, bo odwiedzający kradną, zawiera - niestety - sporą dawkę prawdy. Niestety, bo prawda to przykra. Po prostu ludzie kradną.

Co ginie z miejsc publicznych? Wszystko. Począwszy od wspomnianych środków higienicznych jak mydło, papier czy ręczniki papierowe, wynoszonych z ogólnie dostępnych toalet, przez ręczniki kradzione z hoteli, firanki z pociągów, po 5-tonowy most z kopalni w Bogatyni. I tu szybciutka uwaga: Polacy nie są wbrew powszechnej opinii niechlubnym wyjątkiem w Europie. Most, i to nawet dwa razy większy, bo 10-tonowy, ukradziono też w Czechach. Od razu muszę uprzedzić wszelkie spekulacje - nie zrobili tego Polacy. Naprawdę, czeski most ukradli Czesi.

Ten czeski przykład nasuwa pytanie: czy złodziejska żyłka to cecha typowa dla części osobników rodzaju ludzkiego, rodzących się w Europie Środkowej? Oczywiście, że nie: pod każdą szerokością geograficzna znajdą się ludzie, którzy kradną. Ponieważ jednak interesuje nas własne podwórko, na nim się skupimy. Wspomniany na początku dyrektor szpitala napisał też m.in. takie sporo dające do myślenia zdanie: "W naszym społeczeństwie wciąż jest przyzwolenie społeczne na pewne naganne postępowania".

Zainspirowana pismem dyrektora postanowiłam rozpytać ludzi z różnych instytucji. Lista rzeczy, które giną z miejsc publicznych, jest zaskakująco duża. Szczegóły? Jeśli są Państwo ciekawi, proszę zajrzeć do piątkowego wydania "Gazety Wrocławskiej". Okaże się, co ginie z urzędów miejskich, pociągów, dworców, szpitali, galerii handlowych, sklepów, parków i rozmaitych innych miejsc publicznych.
Chyba słowo "publiczne", a raczej to, jak jest ono rozumiane, należy uznać za kluczową kwestię, jeśli mówimy o kradzieżach mydła, papieru czy kranu z toalety, sztućców z baru czy firanek z pociągu. Publiczne, czyli wspólne. Coraz więcej Polaków wie, że to znaczy: moje, twoje, nasze.

Wiedzą to zwłaszcza ci, którzy patrzą na ręce władzy, analizują, jak wydaje ona publiczne, czyli nasze pieniądze. Szkoda tylko, że ta, zresztą bardzo słuszna, troska o dobro wspólne jakoś dziwnie znika, gdy chodzi o rzecz, która jest we wspólnym miejscu (nie moim, twoim, naszym, ale pozornie niczyim). Gdy ktoś wykręca żarówkę z toalety w urzędzie miejskim albo kradnie słuchawkę prysznicową z łazienki na basenie, zapewne nie ma świadomości, że okrada nie anonimowe państwo czy miasto, ale samego siebie, swoich sąsiadów, swoje dzieci.

Raczej cieszy się, że zaoszczędził, że taki sprytny, bo nie dał się złapać, że - jak to się za komuny mówiło - zaradny. Umie zakombinować, czyli wynieść z zakładu pracy to i owo, a więc ma. Przykład ukradzionego mostu w Czechach sugeruje, że problem kombinowania to nie tylko polska bolączka. Zasiane przez socjalizm złe nawyki pozostają na długo. Ale przecież nic nie jest wieczne. Można, a nawet trzeba mieć nadzieję, że z czasem #proporcje zaczną się zmieniać, że coraz więcej ludzi "publiczne" będzie rozumieć jako "moje". I nie ukradnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska