Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Wroński: Złamałem esbecką omertę. I tabu, bo zadałem się z prawicą [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Przemysław Wojciechowski, Piotr Wroński
Przemysław Wojciechowski, Piotr Wroński Spowiedź życiaWyd. Editions SpotkaniaCzerwiec 2016
Przemysław Wojciechowski, Piotr Wroński Spowiedź życiaWyd. Editions SpotkaniaCzerwiec 2016
Piotr Wroński, były oficer wywiadu i kontrwywiadu PRL w rozmowie z Przemysławem Wojciechowskim opowiada o politykach, konfidentach i swoich kolegów po fachu z SB. Twierdzi, że jest w tym absolutnie szczery. Prezentujemy fragmenty tej książki.

I tu przerwijmy tę narrację. Opowiedz mi, co działo się w MSW po zabójstwie księdza Popiełuszki?
Mogę ci tylko powiedzieć, co ja widziałem, bo nie sądzisz chyba, że świeżo upieczony podporucznik jest zapraszany do stołu generałów. Widzisz, ja uważam, że za tym mordem stoi ówczesna władza. Teraz, po wielu latach, pisząc książkę, widzę to o wiele wyraźniej. Ta śmierć służyła przede wszystkim im. Byli przygotowani do wszystkiego, co nastąpiło potem. Pamiętaj, że w Moskwie zaczynał dopiero Gorbaczow, który walczył ze swoim betonem. Tu też był beton, ale to absolutnie nie było w ich interesie. Chcieli zrobić przewrót? Obalić Jaruzelskiego? Czym? Mogli tylko gadać bzdury, bo nie mieli ani wojska, ani MSW. Kiszczak opanował swoimi ludźmi całe SB. Pożoga był z MSW, ale Dankowski, szef SB, przyszedł za Kiszczakiem. W wojsku,w WSW byli ludzie Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Analizowałem wszystkie dostępne materiały w Internecie,bo nie mam dostępu do akt prokuratorskich. Wniosek mam jeden: ta trójka jechała, by zabić, szef MSW o tym wiedział, a reszta jest wyłącznie rozwinięciem spisku. Przeczytasz to w mojej książce. Wróćmy do końca października 1984 roku. Księdza Popiełuszkę porwano w piątek, późnym wieczorem. Chyba w sobotę, zdaje się, że to była jedna z dwóch wolnych sobót w miesiącu, radio podało komunikat, że porwano warszawskiego księdza Jerzego P. Nie podali nazwiska. Zwyczajowa prośba o zgłaszanie się świadków na milicję. Komunikaty te powtarzali również w telewizji, całą niedzielę. Nie zwróciłem na to uwagi, bo nawet nie wiedziałem, że taki ksiądz istnieje. Nic mi nie mówił inicjał nazwiska, ani imię. Nie byłem i nadal nie jestem członkiem Kościoła Katolickiego, nigdy do niego nie należałem. Nigdy też, ani prywatnie, a tym bardziej służbowo, nie zajmowałem się kościołem. To nie była moja tematyka. Zresztą, nigdy nie interesował mnie Kościół, jako instytucja. Nie mówię o Chrześcijaństwie, jako filozofii i religii, ale już o tym wspominałem. W poniedziałek, przyszedłem jak zwykle do pracy. Od razu rano Bosak zwołał zebranie wydziału. Na zebraniu poinformował nas, że porwano księdza Jerzego Popiełuszkę z Żoliborza i zrobili to trzej oficerowie Departamentu IV, a czyn ten wymierzony jest w politykę porozumienia towarzysza generała Jaruzelskiego i towarzysza generała Kiszczaka. Wymienił nazwiska tych trzech „Czwórkarzy” i polecił, by nie dyskutować o sprawie i czekać na oficjalne komunikaty „kierownictwa partyjno-rządowego”. Poszedłem do kontrwywiadu, a tam nikt nic nie wiedział. Dopiero wieczorem w poniedziałek był komunikat telewizyjny, że podejrzewa się kogoś z MSW o to porwanie. We wtorek pojawił się inicjał „Grzegorz P.”, którego zatrzymano w związku z tą sprawą. Nazwiska sprawców podano dopiero w środę lub w czwartek. Tuż przed zapowiedzią Kiszczaka, że zwłoki zostaną szybko odnalezione.

CZYTAJ TAKŻE: Piotr Wroński: Nie wierzę, aby Kiszczak trzymał w domu teczki. Jego żona zapewne nie działała sama

Pamiętasz, czy były informacje o drugim samochodzie?
Nie. Nie było. To od początku była narracja sterowana. Po wielu latach w służbach specjalnych, pracy w Polsce i za granicą, jestem o wiele mądrzejszy niż wtedy. Nikt nic na ten temat nie mówił. Po prostu, trzech oficerów Departamentu IV, porwało i zabiło księdza, odbył się proces i zostali ukarani. Kierownictwo „partyjno-rządowe” przecięło „wrzód na zdrowej tkance narodu” i zneutralizowało „środowiska, które chciały doprowadzić do wojny domowej”. Kpię? Tak wtedy mówiono. To było „przesłanie” władzy dla społeczeństwa. Można było też odebrać, jako ostrzeżenie: „szanujcie nas, bo takich wypadków może być więcej”. Nie chcę teraz o tym mówić.

No, dobrze. Chcesz to wszystko napisać w swojej książce?
Tak. To będzie powieść, bo nie można napisać dokumentu, gdy wszyscy milczą, a akta są utajnione, albo gdzieś zniknęły.

Poczekam. Powiedz jednak jak ty, jak twoi koledzy zareagowali na tę zbrodnię?
Mogę mówić tylko za siebie, chociaż przypuszczam, że wielu miało podobne odczucia. Zacznijmy od tego, że mnie nazwiska morderców również nic nie mówiły. Nie znałem Departamentu IV, ani ludzi stamtąd. Może spotykałem ich w bufecie na Rakowieckiej, ale tam przychodzili wszyscy i nikt nie mówił skąd jest. Po szkole ta tematyka w ogóle mnie nie dotyczyła. To, co usłyszałem od Bosaka zmroziło mnie. Nie spodziewałem się, że wtedy, możliwe jeszcze było to, co w latach pięćdziesiątych. Krążyły, co prawda legendy o ludziach usuwanych za zdradę, ale traktowałem to, jako plotki. Poza tym byli to zdrajcy. Ta tematyka nigdy jednak nie istniała w rozmowach. I nagle mamy księdza, który tylko mówił, nie prowadził żadnej działalności wywrotowej w sensie zbrojnym. Tylko mówił to, co można i tak było usłyszeć na ulicy, a i my sami, prywatnie, przy wódce też narzekaliśmy na wiele. Większość z nas wychowana była w tradycji świąt katolickich. Byliśmy już zupełnie innym pokoleniem. Widzisz, MSW też było podzielone. Składało się jakby z dwóch części. Pierwszą stanowili ci, którzy - żartobliwie rzecz ujmując - „podwaliny podwalali, zręby zrębiali”. Nazywaliśmy ich utrwalaczami, dziadkami leśnymi, partyzantami. Oni cały czas mieli wrażenie, że walczą w lesie z „reakcją”. Korpus Kadetów, dzieci wojny. Nie było tego tak widać w „Jedynce”, jak w innych Departamentach. Może dlatego, że ciągły kontakt z Zachodem wywiadu, zmieniał trochę, „wygładzał” oficerów, chociaż w gruncie rzeczy, oni myśleli podobnie, tylko forma wyrażania myśli była inna. Dam ci przykład. W pokoju w kontrwywiadzie siedziałem razem z ppłk (chyba już miał taki stopień)Czesławem M. Był to starszy człowiek z długoletnim stażem. Wyrósł w „bezpiece”. Pracował chyba jeszcze w UB. Jego reakcje na proces zabójców księdza były dla mnie przerażające. W kółko powtarzał: „|Co oni robią? Co oni robią? Powariowali. Tak socjalizmu nie obronią”. Kiedy spytałem go, dlaczego tak myśli, skwitował jednym zdaniem: „Wasze pokolenie gówno wie i gówno zrobi.”. Była też druga grupa. Coraz liczniejsza, czyli moje pokolenie. Ludzie wychowani już w latach gierkowskich, z kolorowymi telewizorami, zakładający sobie telewizję satelitarną, w dużej mierze wykształceni, przynajmniej u nas, na cywilnych uczelniach. Nawet jeśli pochodzili z nomenklaturowych rodzin, to w tej sprawie myśleli zupełnie inaczej niż ppłk Czesław M.A co dopiero ja? Człowiek „znikąd”, w nieoficjalnej nomenklaturze MSW. Nie mieściło mi się w głowie, jak ludzie trochę starsi ode mnie mogli dokonać takiej zbrodni! Wtedy wydawało mi się to morderstwo całkowicie bez sensu. Potrzeba kilku lat przynajmniej trochę doświadczenia w tej pracy, by stawiać hipotezy. I mieć informacje, a te, które mieliśmy, mówię o ludziach na moim poziomie służbowym, pochodziły generalnie z oficjalnych komunikatów, znanych wszystkim w Polsce. Poza tym pierwszym spotkaniem, było jeszcze jakieś zebranie partyjne, gdzie powtórzono raz jeszcze „o prowokacji przeciwko polityce porozumienia” dwóch generałów. My też woleliśmy o tym nie dyskutować. Nie ze strachu, ale raczej z…nie mam określenia…nie mogę go znaleźć. O czym mieliśmy rozmawiać? O czym miałem mówić? O strachu przed konsekwencjami dla wszystkich? Część z nas wolała pewnie wierzyć, że to była samodzielna akcja trzech…zbyt ambitnych funkcjonariuszy. Widzisz, w jakim kraju teraz żyjemy? Nie mogę nazwać ich, tak jak bym chciał. Nie mogę powiedzieć o bandycie, że jest bandytą, bo odbył pseudo karę i może mnie podać do sądu, wygrać, bo stać go na adwokata i będę jeszcze musiał o przepraszać. W dodatku to ja jestem bandytą z mocy ustawy, ukaranym obcięciem emerytury. Oni mają większy procent niż ja, bo siedzieli w pierdlu. Ty cały czas zastanawiasz się, jak mnie zmusić do wyjawienia zbrodni, które popełniłem, bo przecież jakieś musiałem popełnić, a ja żadnej zbrodni w życiu nie popełniłem. Nie wziąłem łapówki, nie pobiłem nikogo, nic nie ukradłem tylko pracowałem uczciwie. Nikt się nie zastanawia nad tym, co zrobiłem przez 23 lata pracy w wolnej Polsce, tylko chce mnie powiesić za te siedem lat i dziewięć miesięcy pracy w SB.
Dziwisz się?
W sumie to nie. Staram się zrozumieć frustrację oszukanego społeczeństwa. To było po pierwsze. Po drugie to jest to odium, którym śmierć księdza Popiełuszki obarczyła całą instytucję. Nie ma niewinnych. Jaruzelski i Kiszczak doprowadzili do szybkiego procesu zabójców, ale również uczynili takich, jak ja wspólnikami zbrodni. Czy tego chciałem, czy nie. To instytucja, w której pracowałem zabiła, a nie trzy konkretne osoby. Mam pewną analogię. Może trochę na wyrost, lecz jakościowo podobną. Heinrich Himmler w 1943 roku, w listopadzie, spotkał się w Poznaniu z wyższymi dowódcami SS, działaczami NSDAP, oficerami Wermachtu. W swoim przemówieniu, jedynym jakie było nagrane, opowiedział im prawdę o Holokauście. Mówił o komorach gazowych, podawał liczby, miejsca. Nie powiedział dlatego, bo chciał się pochwalić skutecznością, ale po to, by wszystkich Niemców uczynić wspólnikami, współsprawcami tego piekła. Ludzie zrozumieli, że teraz nie mają wyjścia. Mogą próbować zachowywać się jak ludzie, a nie bandyci, ale nie mogą uciec od wiedzy o tym horrorze. W ten sposób, pod koniec 1943 roku, gdy sytuacja Niemiec robiła się dość trudna, skonsolidował całe społeczeństwo wokół Hitlera. Pisze o tym Ian Kershaw w jednej ze swoich książek. Coraz częściej mam wrażenie, ze w 1984 roku o też chodziło.

Mogłeś przecież odejść?
I gdzie, kurwa, miałem iść? Na miasto? Pracować w szkole, gdzie wszyscy by wiedzieli o blisko trzyletnim stażu w SB? Myślisz, że firma by mi pomogła, gdybym sam się zwolnił? Nigdy. Tak, był moment, w którym nosiłem się z takim zamiarem i nawet radziłem się kolegów. Wezwał mnie do siebie nasz „pionowy dyrektor Zych” i powiedział, że „na mieście będzie mi trudno”. Zrozumiałem dlaczego. Jeden z moich kolegów z kontrwywiadu, Mirek R., słuchając w radiu transmisji z procesu toruńskiego, nie wytrzyma raz i zaklął potężnie: „Teraz to nas społeczeństwo zajebie”. Nie dyskutowaliśmy o tej sprawie, chociaż raz z kolegą z „Jedenastki” zastanawialiśmy się ile dostaną. Krzysiek G., ten kolega, powiedział wtedy, że najchętniej by tych „skurwysynów” powiesił, bo „załatwili nas na cacy”. Zgodziłem się z nim. Nie przerywaj. Mówisz, że mogłem zrobić tak, jak to zrobił Hodysz. Tak. Mógłbym, ale dwa lata wcześniej. Po tej zbrodni, chyba tylko idiota, albo uchol, by uwierzył, że nie jestem prowokatorem. Nie miałem gdzie pójść i zostałem z postanowieniem, że nie dam się wciągnąć w żadną historię, która uczyni ze mnie przestępcę. Jest jeszcze jedna sprawa. Prywatna.W roku 1985, na początku, zdarzyło się coś, co zmieniło mnie do końca życia. Coś, co nawet po trzydziestu latach śni się niczym powracający koszmar i śnić się będzie dopóki będę miał sny. Coś, co spowodowało, że zrozumiałem, jak jestem bezsilny, a dolary z diet są tylko papierem toaletowym.

* * *

Poczekaj. Sugerujesz, że biura „Solidarności” miały kontakty ze służbami specjalnymi NATO?Jakimi?
To chyba nie jest już tajemnicą. Ostatecznie, CIA ujawniło, że miało budżet na wspieranie podziemia w Polsce. Wiem, do czego zmierzasz. Po pierwsze, mieć kontakty, to jeszcze nie oznacza być agentem. Nie wiem, czy działacze biur mieli tego świadomość, czy nie, ale to nieważne. To była okazja dla Zachodu przyłożyć wreszcie komunistom i to bez czołgów i żołnierzy, lecz ich własnymi rękoma. Poza naciskiem ekonomicznym na walący się system,równie ważna jest presja społeczna. „Stara” Polonia nie potrafiła tego zrobić. Nie umiała trafić do pokoleń niepamiętających II RP. Tu, mamy ludzi, którzy znają aktualną Polskę, władze z jej wadami i mocnymi stronami. Każdy wywiad na świecie wykorzysta taką sytuację. Oczywiście, w sposób mądry. Nie przychodzili z napisem CIA lub DGST, albo BND. Od czego mieli związki zawodowe we własnych krajach. Kontrolowali je lepiej niż my podziemie. Wiele lat później, w Londynie, słyszałem w prywatnych rozmowach z przedstawicielami tamtejszych służb o strajkach górników w roku 1981 i rozprawie z nimi Margaret Thatcher. „Gdzie było dwóch związkowców, jeden współpracował z nami, a drugiego przygotowywano do werbunku”. To nie moje zdanie, ale starszego funkcjonariusza MI5. Zachodnie służby są demokratyczne, ale potrafią działać bezwzględnie i metodycznie oraz cudzymi rękoma. Po drugie, ochrona kontrwywiadowcza własnych krajów. Kontrwywiady Niemiec, USA, czy Francji nie uważały naszego wywiadu za bandę idiotów i założyły to, co powinien założyć każdy kontrwywiad, a mianowicie, iż poprzez biura „S” mamy okazję podesłania własnych agentów. To z kolei determinuje i każe konspirować kontakty rodzimych wywiadów z pracownikami takich”organizacji”. Mieli pewnie też informacje od swoich źródeł w Polsce. Musieli je mieć, bo przecież oni też potrafili dobrze i efektywnie pracować. Nie dziwiłbym się, gdyby wyszły z CIA, FBI, czy innej ówczesnej służby natowskiej teczki na głównych przedstawicieli „S” na Zachodzie. Nie oznacza to oczywiście współpracy, ale jest tylko podstawowym elementem pracy wszystkich służb specjalnych na świecie. Tu muszę dodać, że Amerykanie, Anglicy i Niemcy byli dość delikatni. Inaczej Francuzi. Oni od zakładali a priori, że każdy emigrant jest naszym oficerem, albo współpracownikiem i wszystkich traktowali, jak komunistycznych agentów, chyba, że w jakiś sposób znali konkretną osobę. W przeciwnym razie „sprawdzali” człowieka w typowy dla Francuzów sposób, często wyjątkowo brutalny i naszpikowany groźbami wobec rodziny takiej osoby.

CZYTAJ TAKŻE: Piotr Wroński: Nie wierzę, aby Kiszczak trzymał w domu teczki. Jego żona zapewne nie działała sama

Znasz takie przypadki?
Jeden lub dwa, ale nie będę o nich mówił, bo dotyczą ludzi znanych i nadal czynnych. Jedna z tych osób nigdy nie miała do czynienia z nami, a we Francji potraktowano ją jak agenta. Poza tym, nie jestem bezpośrednim źródłem tej informacji, Francja to nigdy nie byłą moja główna „bajka”, a tylko słyszałem ją wraz ze szczegółami uprawdopodobniającymi tę historię. Druga osoba mogła mieć podobne doświadczenia, lecz nie mam dowodów, iż takbyło w rzeczywistości.

* * *

Od naszej rozmowy minęło trochę czasu. Ponad dwa lata. Dużo się u ciebie zmieniło.
Tak. Wydałem dwie książki. Powieści. Daleko mi do bycia osobą publiczną, ale powoli przestaję być anonimowy. Dużo piszę. Publikuje w Internecie i dobrze mi z tym. Czasem trafi się jakiś wywiad w prasie lub telewizji, ale rzadko, ponieważ jestem bardzo niewygodną postacią. Dla wszystkich. W roku 2015 wystąpiłem o ujawnienie własnych akt osobowych. IPN zgodził się, wyszły ze zbioru zastrzeżonego, a ja opublikowałem je na swoim publicznym profilu na Facebooku.
Zadam ci teraz pytanie, którego nie cierpisz, ale sam mówisz o sobie, jako „postaci niewygodnej dla wszystkich”. Powiedz mi, w co ty grasz?
Nie wiesz? Jestem prowokatorem, wykonującym polecenia sił tak ciemnych i wrogich, że nawet ja ich nie widzę, ale wiem, że są strasznie wrogie.

Emoticon wink?
Tak. A na poważnie, to coś ci opowiem. Po ukazaniu się mojej pierwszej książki, „Spisku założycielskiego”, ukazał się wywiad ze mną w dodatku do „Rzeczypospolitej”. Miał ukazać się gdzie indziej, w poczytnym tygodniku o dużym nakładzie. Nie, nie tym co myślisz, ale równie znanym. Osoba, która decydowała o jego publikacji, specjalista od służb w tym czasopiśmie, natychmiast stwierdziła, a priori, że to jest prowokacja, a na mnie trzeba uważać. Potem dowiedziałem się, że to był kiedyś konsultant WSI, czy coś takiego. Następny prawicowy dziennikarz, po opublikowaniu wywiadu ze mną, stwierdził, co prawda prywatnie, że uznaje iż albo byłem złym oficerem, albo utraciłem możliwości wywiadowcze. Nie przypominam wyglądem i zachowaniem Franza Mauera, albo telewizyjnych generałów i on nie mógł sobie wyobrazić, że ci, których on uważa za „prawdziwych wywiadowców” to często mitomani, lub grają sobie z nim. W dodatku natychmiast po tym wywiadzie usłyszałem szereg słów pod swoim adresem, od prawicy, które mógłbym zaliczyć do grupy określeń uznanych powszechnie za obelżywe. Z drugiej zaś strony, dostałem szereg mniej lub bardziej zawoalowanych ostrzeżeń od mojego byłego środowiska. Jeden z moich byłych kolegów napisał mi nawet, że „źle się bawię, a prawica mnie wykorzysta i wyrucha potem”. Ciekawe sformułowanie, bo teraz uważa się go za wzór kultury i taktu. Potem rozsyłano po moich znajomych oraz osobach, z którymi miałem kontakt list. Dość obrzydliwy, bo również poruszałi wykrzywiał moje prywatne sprawy, włączając w to także osoby nie mające już ze mną nic wspólnego, albo nigdy nie miały. Opublikowałem go na swoim profilu. Spodziewam się wielu takich działań deprecjacyjnych, ponieważ trzeba mnie zneutralizować.

Dlaczego?
Według jednych złamałem omertę. Tabu i zadałem się z prawicą i też nie z tymi, z którymi ich zdaniem wolno się zadawać. Mówię o całym środowisku byłej SB. Chociaż nie o całym, bo wiele osób z tamtych lat mnie popiera i pisze mi o tym, jakoś dziwnie się składa, że to są osoby, które pracowały tak jak ja, na dole i nie biły się o stołki. Druga strona z kolei ma w końcu chłopca do bicia, ujawnionego, który sam się ujawnił w dodatku i na niego można wylać wszystkie swoje żale, nienawiść i idiosynkrazje. Przekroczyłem Rubikon, ale sam i nikt mnie nie witał po drugiej stronie. To też dotyczy zwyczajnych ludzi i rozumiem ich. Jest też i inny powód. Dam przykład, jeśli w latach osiemdziesiątych, dziennikarz wyjeżdża, jako zachodni korespondent i obraca się w środowisku głównych obiektów zainteresowania „Jedynki”, to, słysząc mnie natychmiast podważa moje słowa, nazywa mnie brzydko i podkreśla, że jestem prowokatorem. Dlaczego? Nie wiem, czy był źródłem czy nie, ale nawet jeśli nie to boi się, że ktoś może go tak nazwać, więc chce być święty od papieża. Jeśli tak, to deprecjonuje mnie, bo obawia się, że coś wiem na jego temat. Tak na wszelki wypadek. Po tej książce, też znajdzie się wielu ludzi, którzy tak do tego podejdą. Jak widzisz nie podałem źródeł, bo rzeczywiście moja rola w wywiadzie była zupełnie inna. Poza tym, jak mogę coś podać, skoro nie wiem, czy dokumenty są tajne. W powieści, paradoksalnie mogłem być bardziej szczery, bo to powieść. Nie tak dawno napisałem artykuł pt. „Zastrzeżony zbiór haków”. Jest dostępny w Internecie. Nie chcę powtarzać tu swojej argumentacji, ale dotąd, dopóki nie zostaną ujawnione materiały po byłej SB, będziemy tkwić w przedsionku czyśćca. Czy wejdziemy od Czyśćca zależy jedynie od determinacji władzy i jej odwagi. Nieważne, że jedne legendy rozwieją się niczym dym z tego papierosa i to po obu stronach, ale powstaną nowe. Nieważne, że niewygodne dla wielu. Ważne, że prawdziwe.

CZYTAJ TAKŻE: Piotr Wroński: Nie wierzę, aby Kiszczak trzymał w domu teczki. Jego żona zapewne nie działała sama

Wszystko opisałem, podałem argumenty w tym artykule. I tu zgadzam się z oskarżeniami o to, że jestem prowokatorem. Jestem. W tym aspekcie jestem, ponieważ prowokuję do konkretnych działań, a te przeszkadzają wielu znanym ludziom od ćwierć wieku. Na koniec powiem ci, że są osoby, które uważają, iż to, że jeszcze żyję, jest dowodem na moje prowokatorskie działanie. Nie dość już tej paranoi plotek, niesłusznych podejrzeń, niezasłużonych pomników i wszelkiego rodzaju bzdur.

No tak, ciężko jest udowodnić, że się nie jest wielbłądem.
Wcale nie. Ludziom ciężko jest tylko uwierzyć, że coś jest wielbłądem. To prosta zasada. Ojciec mojego kolegi, prawicowca, bardzo ideowego człowieka, dużo młodszego ode mnie, a sam jego ojciec jest legendą podziemia, chociaż nie tak znaną jak zaproponowane społeczeństwu legendy - nie znam go i nigdy nie znałem - ma zwyczaj mówić, że jeśli coś wygląda jak wielbłąd, ma dwa garby jak wielbłąd i śmierdzi jak wielbłąd, to musi być wielbłąd. I to jest kwintesencja i lekarstwo na ogarniająca nas paranoję.

Czy myślisz, że w ten sposób, poprzez ujawnienie akt wejdziemy do tego twojego czyśćca i oczyścimy się?
Tak. I to nastąpi prędzej czy później. Bez tego nic nie będziemy mogli zbudować na trwale, bo zawsze będą istniały niewyjaśnione sprawy, rozpalające ludzi, albo materiały, miny, które trzeba rozbroić, by nie wylecieć w powietrze. Pamiętaj też, że nadchodzi nowe pokolenie. Ludzie trzydziestoletni nie boją się IPN. Ich akt tam nie ma, a właśnie ci ludzie coraz częściej chcą prawdy o tym wszystkim. Za młodu ostrzej widzi się fałsz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Piotr Wroński: Złamałem esbecką omertę. I tabu, bo zadałem się z prawicą [FRAGMENT KSIĄŻKI] - Portal i.pl

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska