Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Kowal: Rosja nie oddała Polsce wraku tupolewa, żeby pokazać naszą słabość [WYWIAD]

Anta Czupryn
Paweł Kowal: Być może jest ostatni moment na to, żeby silniejsza strona, czyli rząd, zdecydowała się na kompromis
Paweł Kowal: Być może jest ostatni moment na to, żeby silniejsza strona, czyli rząd, zdecydowała się na kompromis Bartek Syta
Nie potrafię powiedzieć, co można zrobić, żeby rocznica katastrofy była traktowanaprzez wszystkie siły polityczne jako coś wspólnego - mówi Paweł Kowal.

10 kwietnia 2010 r. jechał Pan autokarem do Smoleńska i powiedział wtedy Stanisławowi Kostrzewskiemu, ówczesnemu skarbnikowi PiS, że teraz wszystko się zmieni. Słowa okazały się prorocze?
Rzeczywiście dużo się zmieniło. Takie wydarzenia w dziejach nie tylko środowisk politycznych, ale państw, narodów zawsze muszą prowadzić do głębokich zmian. Dlatego że wiążą się z traumą, wiążą się ze sporami o przyczyny tych wydarzeń, o tło. Od początku nie miałem wątpliwości, że to, co się wydarzyło, ma znaczenie dla polskiej historii porównywalne z najważniejszymi wydarzeniami XX w. Porównania w historii zawsze są ryzykowne, ale jestem pewien, że od stanu wojennego Polska nie przeszła tego rodzaju społecznej traumy.

Co dla Pana jest najważniejszą zmianą po tych sześciu latach od katastrofy?
Wyobrażałem sobie kilka lat temu, że to będzie państwowy fundament. I w tej sprawie chyba się trochę pomyliłem. Myślałem, że jak minie kilka lat, jak zmieni się rząd, jak nie będzie tego nacisku wewnętrznego, bo w rządzie Tuska był taki problem, że panował wewnętrzny nacisk, żeby strzec, pilnować i dowodzić pierwszych założeń przyczyn katastrofy i żeby za każdym razem udowadniać, że władze nie popełniły żadnego błędu - sądziłem więc, że jak to minie, jak przyjdą nowi, to, w jakimś stopniu przynajmniej, katastrofa będzie tym tragicznym wydarzeniem, które będzie jednak łączyło Polaków.

Z różnych powodów - ze względu na kontekst historyczny, z tego powodu, że przyczyną wizyty był Katyń, ze względu na bardzo pluralistyczną delegację, która w drodze do Katynia zginęła, że to będzie takie ziarno, które da plon. Dzisiaj, szczerze mówiąc, nie potrafię powiedzieć, co można zrobić, żeby na przykład rocznica katastrofy była traktowana przez wszystkie siły polityczne, przez szersze kręgi społeczne, jako coś wspólnego.

Pamiętam, że kiedy rozmawialiśmy o katastrofie smoleńskiej kilka lat temu, mówił Pan, że aby dowiedzieć się jakiejkolwiek prawdy o tej katastrofie, trzeba wyrzucić rząd Donalda Tuska. Tak się poniekąd stało - jaka w Pana ocenie jest dziś szansa na tę prawdę?
Nie pamiętam, czy tak dokładnie powiedziałem, ale myślę, że na pewno rząd Prawa i Sprawiedliwości ma dziś możliwości, na których mu zależało. Może, jeśli chce wykorzystać odpowiednie możliwości na forum międzynarodowym, nacisnąć Rosję, żeby oddała wrak. Teraz jest jeszcze za wcześnie, ale za rok pojawią się pytania, czy Polska wykorzystała możliwości na forum Unii Europejskiej, za pośrednictwem pani Federiki Mogherini i Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych. Jeżeli chodzi o wewnętrzne sprawy, to myślę, że ci, którzy wychodzili z założenia, że popełniono błędy w wyjaśnianiu katastrofy, a szczególnie popełniono błędy w relacjach z Rosją, to że niektóre z nich przynajmniej mogą być w jakimś stopniu zniwelowane. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, na ile to się udało po kilku miesiącach rządów Prawa i Sprawiedliwości. Jak wielu Polaków nauczyłem się już czekać i powiedziałbym dziś, że być może wiele rzeczy, choćby na temat kontekstu politycznego, rozdzielenia wizyt czy innych szczegółów, będziemy znali dopiero po wielu, wielu latach.

Kilka lat temu sądziłem, że ta zmiana polityczna jest sama w sobie wystarczająca. Upłynęło już trochę czasu, że ludzie już podzielili się, jeżeli chodzi o stanowiska odnośnie do tego, jak działał rząd Donalda Tuska w sprawie wyjaśniania katastrofy. I teraz jestem w większym stopniu pesymistą. To znaczy wydaje mi się, że ten podział w jakimś sensie już się utrwalił. Zaszło coś nowego. Ten podział nie szkodzi już tylko relacjom między ludźmi, zaufaniu, przyjaźniom itd. On stanowi w istocie największe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa w razie pewnego rodzaju niebezpieczeństw.

Jak Pan myśli, dlaczego Rosjanie nie chcą oddać nam tego wraku? O co toczy się gra? Holendrzy potrafili zabrać szczątki malezyjskiego boeinga, w którego trafiła rosyjska rakieta.
Trzeba na to patrzeć z kilku stron. Rosjanie w różnych momentach w ostatnich sześciu latach, z różnych powodów, instrumentalizowali obecność wraku w Rosji: raz po to, żeby partie polityczne w Polsce się ze sobą o to kłóciły, innym razem, żeby pokazać słabość Polski na arenie międzynarodowej, jeszcze innym, być może, żeby ten wrak próbować na coś wymienić. Resztki samolotu stały się jednym z głównych elementów nacisku Rosji na Polskę i w tej chwili można powiedzieć, że weszły już do takiego stałego, żelaznego kanonu problemów w relacjach polsko-rosyjskich, tak jak kwestia przekazania dokumentów katyńskich czy zwrotu dzieł kultury zagrabionych w czasie II wojny światowej i wcześniej. Jeżeli chodzi o Polskę - pani pytała mnie o rząd Tuska - w ogóle w takich sprawach nie zarzucam złej woli, nie jestem sędzią woli kolegów polityków. Widać było jednak pewną nieumiejętność czy błędy popełnione w pierwszych godzinach i dniach po katastrofie. Przypominam, że z innych zupełnie pozycji politycznych, ale podobne wnioski wysnuwał na przykład Aleksander Kwaśniewski. Miałem poczucie, że zmiana rządu spowoduje to, że nowy rząd będzie bardziej odważny i to odwróci, na przykład jeśli chodzi o podstawy prawne prowadzenia dochodzenia. Ale teraz nie wszystkie sprawy da się odwrócić. Ale wracając do pani pytania, my tego wraku nie odzyskaliśmy, częściowo, ze względu na błędy popełnione w pierwszych godzinach po katastrofie i to jest istota odpowiedzi. Przyjęto błędną podstawę prawną, a w każdym razie nawet nie dyskutowano o innych wariantach podstawy prawnej postępowania, nie trzymano Miedwiediewa za słowo, że będzie wspólna komisja do badania katastrofy. Problemem pozostaje to, że oddano śledztwo w ręce Tatiany Anodiny, co wielu ekspertów od początku podważało jako mało efektywne. Że Donald Tusk przyjął jako linię postępowania to, co podpowiadał mu akredytowany przedstawiciel...
Pan Edmund Klich.
Zwany powszechnie w Polsce „Akredytowanym”. Popełniono błędy, z których się później było trudno wywikłać. Potem, z jakichś powodów, kolejnym błędem było unikanie umiędzynarodowienia tej sprawy. I oczywiście, można byłoby znowu dyskutować, czy dałoby się powołać jakąś międzynarodową komisję, czy nie, ale nie wykonano najprostszych rzeczy, na przykład nie doprowadzono do tego, żeby włączyła się w to szefowa Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, wtedy jeszcze pani Catherine Ashton. Trzeba przyznać, że Radosław Sikorski próbował położyć tę sprawę na forum europejskim, spotkała go ostra kontra ze strony własnej partii. Czyli problemem pierwszoplanowym jest mocarstwowo-zimnowojenna polityka Rosji w sprawie katastrofy, ale polski rząd też popełnił pewne błędy, które osłabiły nasze stanowisko.

Przed każdą z wcześniejszych rocznic katastrofy smoleńskiej - takie ponoć są badania - w mediach odbywała się negatywna kampania atakująca osoby podtrzymujące pamięć o tej tragedii. Pan to zauważył? I czy teraz się coś zmieniło?
Wydaje mi się, że częścią tego gorzkiego dziedzictwa po Smoleńsku jest to, co się zaczęło na demonstracjach przed Pałacem Prezydenckim. Podczas tych demonstracji przy krzyżu. Ponieważ wtedy pojawiło się w opinii publicznej, też ze strony liderów opinii w Polsce, przyzwolenie na coś, czego wcześniej w takim zakresie nie było, czyli na, powiedziałbym, zinstytucjonalizowane szyderstwo z emocji innych obywateli. Nie tylko mówiono do tych, którzy demonstrowali: „Nie macie racji, błądzicie”, ale, w sposób strukturalny, z nich szydzono. Myślę, że dzisiaj ta niechęć i to szyderstwo wtedy zaszczepione wybucha w różnych innych kontekstach. Wtedy ten jad dostał się, w szczególnie dużej dawce, do polskiego życia politycznego. Mediów nie chcę oceniać, zresztą nie mam za dużo czasu, by oglądać wystarczająco dużo, by dać jakąś całościową ocenę. Rozumiem, że jak media mają inną barwę polityczną, to będą inaczej przedstawiały te sprawy, to naturalny bieg rzeczy, mleko jednak się rozlało. Ale w końcu to nie chodzi o to, co i jak media pokazują. Chodzi o to, jacy my jesteśmy naprawdę jako obywatele i jak traktujemy emocje innych ludzi, nawet jeżeli się z nimi nie zgadzamy. Wtedy miałem poczucie, że jest problem z wulgarnym traktowaniem emocji ludzi lokujących swe emocje w tęsknocie przed Pałacem. Można było dyskutować, czy oni mają rację, czy tak należy upamiętniać katastrofę, czy też nie, ale to ich publiczne wyszydzenie było jak promieniowanie po uderzeniu atomowym - trwało i trwało, i do dzisiaj trwa w różnych wymiarach. Zresztą z powodu tamtych wydarzeń dzisiejsza większość ma zobowiązanie, by lepiej rozumieć i szanować emocje swoich politycznych przeciwników dzisiaj - mam na myśli bardziej odczucia zwykłych ludzi niż rozgrywki między partiami.

Można się spodziewać, że obchody tegorocznej, szóstej rocznicy smoleńskiej tragedii będą już zupełnie inne? Pan weźmie udział?
Dla mnie to czas indywidualnej żałoby. Ale co to znaczy - inne obchody? Część mediów będzie przychylniejsza, powiedzmy skrótem, tym, których spotkała niesprawiedliwość przed Pałacem sześć lat temu, ale zmiana w narodzie pozostaje i dotyczy wszystkich, także tych, którzy wtedy byli innego zdania. Przecież nie wszyscy z nich szydzili z demonstracji przed Pałacem. Przecież od tego, czy będzie inny ton jednej czy drugiej radiostacji czy telewizji, nie sklei się już ta potłuczona jedność Polaków. Już wtedy była ona bardzo nadszarpnięta. A teraz niektórzy będą się czuli bardziej komfortowo. Ci, którzy są zwolennikami tego, żeby upamiętniać rocznicę, będą się bardziej koncentrować wokół niej. Ale nie sądzę, żeby zmiana tonu w mediach wpłynęła na zmianę mentalności tych, którzy niedawno uważali, że to jest sprawa godna kpin.

W najbliższą środę odbędzie się głosowanie nad rezolucją Parlamentu Europejskiego dotyczącą sporu wokół Trybunału Konstytucyjnego w Polsce. Co może zrobić Unia?
Często mnie o to pytają i wtedy odpowiadam następująco: jeżeli Unia będzie słaba, i będzie słabła, jeżeli wyjdzie w tym roku poturbowana z kryzysu uchodźczego, jeżeli wydarzą się jeszcze kolejne zamachy, Wielka Brytania wyjdzie z Unii Europejskiej, to w gruncie rzeczy UE - prócz krzyczenia - będzie mogła coraz mniej. W takim wariancie i tak wszyscy będą się musieli zastanawiać nad jakimiś innymi rozwiązaniami. Pewnie Unia, jako taka, się nie rozpadnie, ale będzie w dużym stopniu protokolarnym wydarzeniem -posiedzenia Rady Europejskiej z ważnych politycznych spotkań zamienią się w imprezy protokolarne. Ale jeżeli Unia przetrwa kryzys i myślę, że powinniśmy jako Polacy życzyć Zachodowi, żeby przetrwał kryzys, nie rozpadł się pod wpływem naporu uchodźców i propagandy rosyjskiej, a my pozostaniemy z boku, to dla nas jest to jednoznacznie źle jako państwa. To jest paradoks, bo właściwie w sensie interesu partii politycznych to każda może pomyśleć, że w pewnym sensie rezolucja, która ma być przyjęta, jej służy. Prawica pomyśli: „to jest nieprzyjemne, ale to kolejny dowód na to, że instytucje europejskie zajmują się tym, czym nie powinny”. Opozycja może powiedzieć w takiej sytuacji: „pokazaliśmy, że jesteśmy skuteczni, jesteśmy w stanie bronić konstytucji w Polsce”.

Ale z punktu widzenia państwa, trzeba to wyraźnie powiedzieć obywatelom, zaczyna się robić źle. Nie chodzi o to, co jest napisane w rezolucji, bo tam niczego wielkiego nie ma. Chodzi o to, że w przekonaniu elit europejskich przechodzimy z pierwszej ligi do drugiej, a może do jakiejś okręgowej ligi politycznej. Kiedy czytam tę rezolucję, to przypominają mi się różne rezolucje na temat Ukrainy, które były uchwalane w Parlamencie Europejskim. Ten ton, ta sztuczna życzliwość polityków, którzy już nie mają sobie wiele do powiedzenia, tylko okazują tę, przynajmniej, co zresztą dobrze, bo gorzej, by się kłócili, sztuczną grzeczność. Rozpoznaję, że w gruncie rzeczy ta grzeczność zastępuje tę konkluzję, że już nie mamy sobie co powiedzieć, bo Polska jest traktowana jak kraj wiecznie zabiegający o bycie na Zachodzie. Utrzymanie tego stanu, wejście w ten permanentny stan nieporozumienia z naszymi zachodnimi aliantami, jest dla Polski po prostu złe. Być może doraźnie ktoś na tym zyskuje, w jakimś momencie zyskuje władza, w jakimś momencie zyskuje opozycja, ale dla Polski to jest złe. I nawet bardzo często nie będziemy w stanie powiedzieć, w jakich sprawach to się źle odbija na naszych interesach. Nawet nie będziemy wiedzieli, że ktoś pod wpływem właśnie tych sygnałów nie zawarł jakiegoś kontraktu, zmienił miejsce swojej inwestycji. Przykładowo, jeszcze się okaże, że pod wpływem zmiany polityki ominie nas wielka inwestycja Mercedesa, a zostanie zlokalizowana na Węgrzech.
Takie są prognozy różnych analityków, że efekty tego objawią się za rok czy dwa, że z Polski będą uciekać inwestorzy, a nasz kraj będzie tracił na znaczeniu na arenie międzynarodowej.
Na takim zamieszaniu zyskać nie można - komentatorzy polityczni, zwłaszcza ci, którzy są niezależni, byliby nieuczciwi, gdyby mówili opinii publicznej, że to nie jest ważne. Na początku nie było ważne. A teraz szczególnie mnie niepokoi, że wchodzi w stan chronicznego kryzysu w relacjach Polski z instytucjami europejskimi. I to z dwiema najważniejszymi w tej chwili, czyli z Unią Europejską i Parlamentem Europejskim. Jako Polacy sądzimy po sobie. U nas to jest: dzisiaj prowadzimy jakiś projekt, jutro zmieniamy kierunek marszu - jesteśmy zwrotni. Zachód Europy to wielki byk, który długo się zbiera do aktywności, ale jak już ruszy w jakimś kierunku, to trudno go zatrzymać. Tak się robi z nowym kierunkiem polityki Zachodu wobec nas. Jedni po drugich powtarzają: „w Polsce jest jakaś awantura”, coraz częściej mówią: „Węgry nawet stabilne, a Polska to jakaś dziwna”. Ten trend się niebezpiecznie nasila.

Rzeczywiście te głosy mówiące o tym, że rezolucja nie jest wymierzona w Polskę, to tylko zaniepokojenie tym, że panuje u nas nadużywanie władzy, to grzeczne sformułowania.
Doskonale znam ten kurtuazyjny ton. I wiem, co się za nim kryje. Za nim się nie kryje nic dobrego. To jest tylko dobra forma. I dobrze, że taka ona jest, i my możemy się uczyć tej dobrej formy. Ale nie należy tego brać za dobrą monetę. To wszystko to jest budowanie nastroju, w którym Polska będzie przedstawiona jako państwo nie do końca zachodnie. I tu nie chodzi tylko o Unię Europejską, ale o naszą polityczną bytność i podmiotowość w strukturach Zachodu, na przykład w wypadku, gdyby powstawała jakaś nowa Unia. Źle by było, gdyby jeszcze raz w historii zabrakło dla nas biletu do przyszłości. Gdy obserwuję politykę amerykańską wobec Polski, mam wrażenie, że stoimy wobec perspektywy porozumienia się Waszyngtonu i Brukseli co do takiej ogólnej konkluzji, że „z tą Polską to jest coś nie tak”. Niektórzy nie będą nawet wchodzić w to, co robi PiS, a co robiła PO, dla nich to kwestia polityki Polski jako całości. Słyszę nawet takie głosy: „coś tam zrobiła źle PO, coś teraz robi PiS, więc może tam jest stały problem z trybunałem?”.

Mówienie o nadużyciach władzy w rezolucji PE jest jasną wskazówką, że w Polsce te nadużycia występują.
Uważałem i uważam, że być może jest ostatni moment na to, żeby silniejsza strona, czyli rząd, troszeczkę dalej poszedł na kompromis, tak żeby w imię dobra wspólnego skłonić także opozycję do kompromisu. Sądzę, że częścią tego kompromisu, może nie musi to być warunek wstępny, ale częścią powinno być opublikowanie wyroku TK, bo ludzie potrzebują poczucia praworządności. Testuję to, kiedy jadę w rodzinne strony - do Rzeszowa. Tam prawie wszyscy głosują na PiS. Ale w tej sprawie uważają, że trzeba opublikować orzeczenie trybunału. Może to jest galicyjskie przywiązanie do instytucji. Ale to, co my tracimy jako państwo czy społeczeństwo, to powagę instytucji. Dzisiaj obowiązkiem polityków jest uchronić resztę reputacji Trybunału Konstytucyjnego. Właśnie ze względu na to, że bycie na Zachodzie oznacza oparcie państwa o silne instytucje i zaufanie ludzi do tych instytucji.

Wydaje się, że Prawo i Sprawiedliwość chce wyjść z twarzą z tego sporu, ale pytanie, czy opublikuje wyrok TK, czy zmieni ustawę o aktach normatywnych.
Po pierwsze, to wydaje mi się, że błędne jest założenie, że opublikowanie teraz tego wyroku oznaczałoby, że ktoś by na tym stracił. To nasza polska wada, którą mamy od dziecka: uważamy, że kiedy ktoś przeprasza lub tylko cofa się dwa kroki, to na tym traci. Ludzie na Zachodzie dobrze wiedzą, że często na wycofaniu się z jakiejś swojej wcześniejszej polityki można bardzo dużo zyskać. Nie jest powiedziane, że na tym rząd by stracił. Nie jest powiedziane też, że opozycja by straciła na wyraźnym poparciu kompromisu. To są kalki, które politycy stosują trochę bezwiednie. Mówią: „Muszę pokazać siłę”. To nasze niedobre przyzwyczajenia. Myślę, że częścią kompromisu może być pomysł Kukiza. Zresztą to jest partia, która zyskuje na tym sporze i wyczuła nastrój na rzecz porozumienia. Kukiz może dlatego, że jest krócej w polityce, rozumie, wyczuwa, jak istotne jest, żeby dać ludziom wytchnienie od tego sporu. Stąd zaczął w pewnym momencie mówić o kompromisie, a nawet więcej: zaczął zgłaszać propozycje kompromisu, które nie są złe. Takimi elementami kompromisu na pewno mogłoby być danie możliwości publikacji wyroku komuś innemu. Być może powinien to być trybunał, być może prezydent. Być może częścią tego kompromisu powinna być gwarancja dla wszystkich sędziów, którzy zostali wybrani, także tych, którzy zostali wybrani w sposób wątpliwy, albo że będą mogli orzekać, albo że tylko utrzymają status sędziów, łącznie ze stosownymi świadczeniami. Być może to jest kwestia statusu tych sędziów i może by w tej sprawie poszukać rozwiązania. Ale oczywiście każdy ruch w tej sprawie kończy się w polityce, w gabinetach najważniejszych polityków, bo tak jest dzisiaj skonstruowany ten problem. Czyli, jakkolwiek by patrzeć, to na końcu wracamy do Sejmu i do gabinetów polityków.

Niemniej jednak samo opublikowanie orzeczenia trybunału byłoby pierwszym krokiem do kompromisu Prawa i Sprawiedliwości. Pytanie, czy w ogóle PiS jest w stanie się cofnąć, czy musi cały czas pokazywać siłę rządzenia?
Im bardziej jest się silnym, tym częściej trzeba czasami ustąpić. To doświadczenie każdego człowieka. Silny ma większe możliwości, by ustąpić, niż słaby. PiS dzisiaj jest bardzo silną partią, dlatego ustąpienie - przynajmniej trochę - w moim przekonaniu, by tej partii nie zaszkodziło. To by pomogło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Paweł Kowal: Rosja nie oddała Polsce wraku tupolewa, żeby pokazać naszą słabość [WYWIAD] - Portal i.pl

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska