Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pamięć aktora to fenomen

Jacek Antczak
Bogusław Danielewski (po prawej) "Oknem na parlament" będzie świętował 60-lecie pracy artystycznej
Bogusław Danielewski (po prawej) "Oknem na parlament" będzie świętował 60-lecie pracy artystycznej Fot. Archiwum Teatru Polskiego
W pierwszym rzędzie Teatru Polskiego siedział wrocławski arystokrata, w trzecim partia, a w siódmym biskupi - o kopaniu w budkę suflera, 500 rolach w operze, operetce i teatrze z obchodzącym 60-lecie pracy artystycznej wrocławskim aktorem Bogusławem Danielewskim rozmawia Jacek Antczak

60 lat na scenie... jest Pan jednym z ludzi, któremu budka suflera nie kojarzy się z zespołem rockowym?
Kiedyś sufler w teatrze siedział w budzie na środku sceny. Każdy z aktorów miał z suflerem umówiony znak i wtedy sufler podawał tekst. Wymiar kary był natychmiastowy, bo jak sufler się zagapił, to starsi, doświadczeni aktorzy potrafili podejść i w tę budę kopnąć. Potem budkę skasowano. Teraz sufler siedzi za pierwszą kulisą z lewej lub prawej strony. Aktor może zadrzeć w teatrze z dyrektorem, z reżyserem, ze scenografem, ale z suflerem nigdy.

To poproszę o osobistą historię z wrocławskim suflerem w tle.
Sprzed 60 lat? Przyjechał do Wrocławia na gościnne występy Jan Kurnatowicz. Grał w Teatrze Kameralnym jakąś bzdurną sztukę, chyba "Córkę kowala". Z Igorem Przegrodzkim postanowiliśmy pójść zobaczyć wielkiego mistrza. Wszystkie miejsca były zajęte, więc stanęliśmy z boku pod ścianą, blisko sceny. Kurtyna idzie w górę, scena przedstawia kuźnię, Kurnatowicz stoi i łup młotem w kowadło, łup.

Jakaś piszczałka się odzywa, on dalej wali w kowadło, a tekstu nie ma. Mamy ucho do suflera przyzwyczajone i słyszymy szept: "piszczy i piszczy przeklęta fujarka". Kurnak stanął, złapał pniak z kowadłem, przysunął się do kulis i dalej wali. Sufler znowu, ale już tak głośno, że pół sali go usłyszało: "piszczy i piszczy przeklęta fujarka!". A Kurnatowicz znowu złapał kowadło i przysunął się do samej kulisy. Sufler się wychylił tak, że ludzie go nie tylko usłyszeli, ale i zobaczyli: "Piszczy i piszczy przeklęta fujarka!!!". Wielki aktor odłożył młot i mówi "To, to ja wiem, ale co jest dalej?". Takich braw, jak wtedy dostał, to chyba w życiu nie słyszałem.

Gorki pisał: "My aktory, nasze miejsce w bufecie". A ja mówię: "Na scenie"

W niedzielę Pan usłyszy - w tym samym teatrze świętuje Pan 60-lecie działalności artystycznej.
Okazuje się, że w teatrze młodnieję. Dwa lata temu obchodziłem 80-lecie, teraz 60-lecie. W przyszłym roku, jak będziecie opisywali 65-lecie Teatru Polskiego, to pewnie będę miał jakieś 40-lecie. Jak widać, życie przede mną, moja kariera się zaczyna.

Liczę, liczę i wychodzi mi, że w tym roku minęło już... 62 lata od Pana debiutu. Ale to było daleko od Wrocławia.
Urodziłem się w Gdyni w 1928 roku, a zaraz po wojnie jako bardzo młody człowiek zacząłem studiować w Akademii Muzycznej w Sopocie. Miałem zostać śpiewakiem, więc debiutowałem w Operze Bałtyckiej, w 1948 roku.

W jakim spektaklu?
Zaraz, zaraz, "Kuda, kuda wy udalilis'...".

Co Pan podśpiewuje?

To świetny sposób na przypomnienie, w czym debiutowałem. Zna pan to? W "Eugeniuszu Onieginie".

Od śpiewaka do aktora niedaleka droga?

Sceny dramatyczne w Trójmieście powstały dopiero po przyjeździe na Wybrzeże Iwo Galla. Reżyserował tam "Halkę", w której grałem Janusza. Zwrócił na mnie uwagę i zrobiłem u niego studia aktorskie. Tak zacząłem łączyć operę i operetkę z teatrem, co potem robiłem całe życie.
Wśród pierwszej publiczności miał Pan stoczniowców i marynarzy?
Teatr w Sopocie to malutka scenka na piętrze, taka na 100 osób. W 1949 roku gramy tam "Szklankę wody" Scribe'a, publiczność od nas, bez kłamstwa, ze dwa metry. Stoimy ze Zdzisławem Karczewskim naprzeciwko siebie i rozpoczynamy sztukę. Zaczynamy rozmawiać, a Karczewski mi boczkiem szepce "Zobacz, drugi rząd pośrodku". Gram dalej, ale patrzę, a tam siedzi facet z ogromną, peryskopową lornetką, jak w łodzi podwodnej. Słowa nie powiedzieliśmy dalej. Kurtyna musiała spaść, a my do inspektora widowni, by poprosił widza, żeby to schował, bo nie jesteśmy w stanie grać. Facet z lornetką ciężko się obraził i wyszedł.

Jak Pan trafił do Wrocławia?
W Operze we Wrocławiu Ludwik Sempoliński reżyserował musical "Żołnierz królowej Madagaskaru" Tuwima. Ponieważ grałem to u niego w Gdańsku, zaproponował gościnne występy. Przyjechałem, zagrałem i zaproszono mnie, żebym występował w Teatrze Młodego Widza, czyli dzisiejszym Współczesnym. Po kilku sztukach wróciłem na Wybrzeże, ale po paru miesiącach przyszło zaproszenie od Wilama Horzycy, jednego z dyrektorów i założycieli Teatru Polskiego, do sztuki "Znaki wolności" Romana Brandstaettera. Znów przyjechałem i jestem tu do dzisiaj.

To był rok 1953, epoka stalinowska, ostatni rok socrealizmu w kulturze.
O, nie ostatni, potem było jeszcze wiele czysto partyjnych, groźnych sztuk. Ale niektórym się nie podobały. W czasach stalinowskich było we Wrocławiu i na całych ziemiach zachodnich wielu arystokratów, najczęściej ukrywali swoje pochodzenie i siedzieli cicho. Ale nie zawsze. Na wszystkie premiery przychodził pewien hrabia. Zawsze zajmował trzy miejsca w środku pierwszego rzędu. Z jednej strony kładł cylinder, z drugiej laseczkę. I raz gramy jakąś szmirę stalinowską, w której idzie tekst, że "stoczniowcy bili metal, dzięki milionopalcej partii" i takie tam bzdury socrealistyczne. I nasz hrabia po jakichś trzech minutach wstaje, bierze kapelusz, laseczkę i przepycha się między ludźmi do wyjścia.

"Cicho, psst " - uciszają go widzowie, a on się zatrzymuje, odwraca przodem do widowni i na cały głos oświadcza: "A mnie to gówno obchodzi" i wśród ryczącej sali wychodzi. Pomyśleliśmy, że następny kontakt z nim będziemy mieli, jak nam przyśle pozdrowienia z Syberii. Okazało się, że na następnych premierach dalej zajmował te trzy miejsca w pierwszym rzędzie. Wszyscy zachodzili w głowę, jak mu się to udało.

Pierwszy rząd? Musiał być ważny.

Wtedy w Teatrze Polskim wszystko było ustalone. Cały trzeci rząd to była partia, komitet wojewódzki i partyjniacy z Wrocławia. Z kolei siódmy zajmował episkopat, czyli biskupi i ważni duchowni.

A jak się wyznaczało repertuar?
Dyrektorzy artystyczny i naczelny proponowali większość sztuk, ale dopiero w oparciu o to, czego sobie partia życzyła. Najpierw uzgadniano to z Komitetem Wojewódzkim PZPR, potem w Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk, czyli w cenzurze, a potem z palaczem...
Z kim?!
Z palaczem. Bo decydujący głos miała komórka partyjna w Teatrze Polskim, jak we wszystkich teatrach. Pamiętam jak dziś pewną scenę. Przed teatrem była ławeczka, na którą w czasie prób wychodziło się na papierosa. Tuż obok były drzwi do kotłowni, teraz zamurowane, w której palacze ogrzewali naszą świątynię sztuki. A w tamtych czasach pierwszym sekretarzem partii w teatrze był palacz. Siedzimy na tej ławeczce i widzimy, że dyrektor, przedstawiciel związków zawodowych, i reżyser wchodzą do tej kotłowni. A każdy pod pachą niesie pół litra. "Co się stało? Palacz ma imieniny czy co?" - pytamy. "Nie, idziemy zatwierdzić nową pozycję w repertuarze". Tak się kiedyś te sprawy artystyczne załatwiało, między szuflą do pieca a setką z zagryzką. Boże, co tu się działo...

W tamtych czasach dyrektorem był Jakub Rotbaum. W 1956 grał Pan u niego w "Weselu".

"Wesele" w Teatrze Polskim grałem trzy razy. U Rotbauma, u Jerzego Golińskiego i u Igora Przegrodzkiego w przedstawieniu, które premierę miało tuż przed stanem wojennym. Za każdym razem grałem kogo innego: Widmo, Pana Młodego i Dziennikarza. Najciekawiej było u Golińskiego w 1970 roku. Prowadził próby siedząc w siódmym rzędzie i ani słowem się nie odzywał. Tylko asystentka donosiła mu kawę, bo w trakcie każdej próby wypijał z dziesięć.

Myśmy łazili po tej scenie na tej zasadzie, że wcześniej graliśmy w "Weselu" u Rotbauma, to wiemy, o co chodzi. Ale kiedy zaczęły się próby generalne, to się zniecierpliwiliśmy: "No, panie Jurku, żarty żartami, prosimy na scenę i powiedzieć, czy pan jest zadowolony, jakie ma pan uwagi. Niech pan coś wreszcie powie". Cały zespół na scenie, on niechętnie na nią włazi i mruczy: "Mmm...". W końcu się wypowiedział: "Kochani, to trzeba tak ni w dupę, ni w oko".

Pracował Pan chyba ze wszystkimi polskimi reżyserami. Którzy wywarli na Panu największe wrażenie?
Błagam - mija 60 lat na scenie, zagrałem ponad 100 ról w Teatrze Polskim, w sumie ponad 500 - gdybym miał odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym wziąć cały rejestr i przeglądać spektakl po spektaklu.

Pamięć ma Pan przecież znakomitą i wyćwiczoną.
Pamięć aktora to swoisty fenomen. W tej chwili gram w pięciu spektaklach: w "Oknie na Parlament", które idzie już ponad 10 lat, dochodzimy do 600 spektakli, we "Wszyscy w rodzinie", też farsie angielskiej, i "Juliuszu Cezarze". Poza tym gościnnie gram "Zemstę" i "Słonecznych chłopców" we Wrocławskim Teatrze Komedia i w Tearze Stanisława Melskiego w "Tangu" Mrożka. Latami pamiętam wszystkie swoje monologi i dialogi ze spektakli, w których gram. Natomiast w momencie, gdy zobaczę, że maszyniści tłuką dekoracje, co znaczy, że kończymy grać spektakl, to na drugi dzień, jak Boga kocham, tej sztuki już nie pamiętam. Ta zdolność wymiatania z pamięci, żeby przygotować się do czegoś nowego, jest bezwzględnym nawykiem. Ze trzy razy w życiu miałem przypadki, że po tym, jak widzowie dopominali się o powrót sztuki i ją wznawiano, to od nowa musiałem się uczyć roli.

Jest Pan aktorem najstarszego pokolenia. Młodsi mówią "jeszcze wszystko przede mną", a Pan? Myśli Pan, już wszystko za mną, już zagrałem swojego Szekspira, Wyspiańskiego, Czechowa...
Nie mówię. Mało tego, widzę, że dziś pięćdziesiąt procent repertuarów teatrów wymaga starych aktorów. Zdaję sobie sprawę, że dopóki dopisują mi siły, zdrowie i pamięć, to zawsze mogę liczyć na to, że mnie jeszcze gdzieś poproszą. Z pewnych rzeczy zaczynam rezygnować. "Aha, już śpiewać nie będę", powiedziałem sobie, chociaż jeszcze mogę. "To ja dam sobie spokój z koncertami". Ale redukuję to powoli, a że pokrywa się to z nowymi propozycjami, to znaczy, że jeszcze nie zdziadziałem do końca.

Przepraszam za banalne pytanie, ale czym jest dla Pana teatr? Życiem?

Tak, absolutnie całym życiem. I jeżeli kiedykolwiek czegoś się bałem, to zerwania kontaktu ze sceną. To byłaby dla mnie śmierć psychiczna. Aktorzy tacy są. Wielu starszych marzy po cichu, żeby umrzeć na scenie. Nie w domu, nie w garderobie, ani nawet nie w bufecie, choć Maksim Gorki w "Na dnie" wyraźnie mówi: "My aktory, nasze miejsce w bufecie", ale właśnie na scenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska