Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Jakub Kolski: Nie lubię mieć założonych kajdanek

Małgorzata Matuszewska
Tatiana Jachyra
Prosiłem, by nie przysyłano mi opinii dotyczących kolejnych wcieleń scenariusza; producent je przysyłał, ja nie czytałem. Nie chciałem wiedzieć, na jaką drogę próbuje mnie pchnąć. Nie lubię kajdanek założonych na wyobraźnię. Uparłem się na niepodległość. Zwycięstwo jest takie: ujrzawszy film, pan Odojewski powiedział, że pochodzi z jego świata, jest wspólny.

Z Janem Jakubem Kolskim, reżyserem, rozmawiamy o jego najnowszym filmie "Wenecja"

W Pana najnowszym filmie "Wenecja" każdy może znaleźć coś dla siebie. Każdy był młody, marzył o podróżach i zobaczeniu tego, co widzieli jego przodkowie.
To rzeczywiście film o podróży, ale bardziej podróży w głąb siebie, by odkryć w sobie krainy, których istnienia człowiek nie podejrzewa. Myślę o obydwu graczach - tych na ekranie i tych, którzy są w kinie. Dzieci z filmu podróżują po swojej wyobraźni, odkrywając, że jest ona zdolna uchronić je od lęku, odsunąć okrucieństwa wojny. Widzowie uspokajają swoje lęki, obcując z materią dość delikatną i łagodną. Tak chyba działa ten film, więc jest w jakimś sensie... terapeutyczny.

Dziecko przy kapliczce prosi, by wojny nie było.
Tego nie ma w opowiadaniu Odojewskiego, ale mnie zależało na tej scenie, bo Pan Bóg rzeczywiście prośby dziecka nie wysłuchał i można się było na Niego pogniewać. A to otwiera pole do rozmowy z Nim i ludźmi. Jeżeli taką rozmowę prowadzi dziecko, które, by ocaleć, zamyka się we własnej wyobraźni, to jest o czym myśleć. I jest o czym robić film.

Trudne było pokazanie erotyki bardzo młodych ludzi?
Tak, to było trudne, bo mówimy o dzieciach. W pierwowzorze Włodzimierza Odojewskiego ten aspekt jest dotknięty delikatniej niż w filmie. W tej sprawie obowiązuje moda na poprawność polityczną i jakiś szczególny rodzaj hipokryzji. Tak jakby ta sfera nie dotyczyła dzieci. A dotyczy, podobnie jak dotyczy staruszków.

Piękne zdjęcia są autorstwa Artura Reinharta. Pan też jest doskonałym operatorem. Jak się Wam współpracowało?
Zdjęcia są wtedy dobre, jeśli są na służbie filmu, tłumaczą się przez film. Uroda dla samej urody to piękno puste. Jak jajka Faberge. Zdjęcia Artura są piękne, bo służą opowiadanej historii, nie zabiegając o autonomię. Uwielbiam pracę z Arturem i mam nadzieję na kolejne twórcze spotkania z tym wybitnym operatorem.

Czy są zdjęcia, z których jest Pan szczególnie dumny? Oprócz zwykłych, są i lotnicze, i podwodne.
Podwodne były dość łatwe. Za to ostentacyjnie dobrze nakręciliśmy scenę nalotu.

Z ziarnem?
Tak, to zabieg postprodukcyjny, podobnie jak wiele innych efektów modelujących obraz w taki sposób, by podkreślić materię inscenizacji, pirotechnikę, kaskaderkę. Dużo było zabawy, ale gra była o stawkę dość chłopięcą; o udowodnienie, że kino akcji jest w gruncie rzeczy proste i można je robić poza Ameryką.
Jak Pan osiągnął tak szczególny kolor wody? Wszyscy, którzy byli w Wenecji, widzieli dziwną toń.
Razem z Arturem i Joasią Machą, scenografką, znaleźliśmy odpowiednie lampy. Nazwaliśmy je "utopkami", ich temperatura barwowa w kombinacji z wodą, ze światłem z zewnątrz dała połyskliwość, toń wenecką, nieco zielonkawą, opalizującą.

Jak zwykle dużo Pan wymaga od Grażyny Błęckiej-Kolskiej, filmowej Weroniki. Tym razem Pana żona biega.
Aktorzy muszą stawać przed rozmaitymi wyzwaniami. Ta współpraca była jak zwykle trudna, bo próg oczekiwań wobec żony jest zawsze podwyższony. Ale Grażyna dała sobie świetnie radę.

Bywa, że powtarza Pan sobie, niczym mały Marek: "Nie chcę tu być, nie chcę tu być, nie chcę tu być"?
Tak. Jeśli pyta mnie pani o samopoczucie, to bardzo jestem obity po tym filmie. Mam podeptane serce. Ciągle czekam na coś, co da mi na nowo radość robienia filmów, bo już zapomniałem, jak to się robi. Ostatnim takim obrazem był "Jańcio Wodnik". Piszę o tym trochę w mojej nowej książce "Pamięć podróżna. Fragmentozbiór filmowy", która ukazała się nakładem łódzkiej szkoły filmowej. To gorzka, ale prawdziwa refleksja. Dziś krytykiem może być każdy, kto nie ma ludzkich skrupułów i zna dziesięć słów z terminologii filmowej. Taki ktoś potrafi podeptać mi serce w 15 minut, opisując film, który ja robiłem 7 lat. Dość nierówne rozdanie, prawda?

To Pana trzynasty film. Czarodziejski?
Miałem nadzieję, że trzynastka przyniesie mi szczęście. Nie przyniosła tyle, ile bym sobie wymarzył, ale trochę przyniosła. Wielki dystrybutor urządził filmowi... wielką rzeź, wypuścił do kin w dniach mundialu, w kanikułę, w piętnastu kopiach. Samobójstwo. A "Wenecja" wymaga świadomej decyzji, by się na nią wybrać. Dziś film grany jest w mniejszych miastach. Trzeba jakiegoś zdarzenia, by zapewnić mu drugą turę w dużych miastach. Mam nadzieję, że to nastąpi.

Jak na końcowy efekt zareagował Włodzimierz Odojewski, autor pierwowzoru Pana scenariusza?
Do tej pory się nie spotkaliśmy. Prosiłem, by nie przysyłano mi jego opinii dotyczących kolejnych wcieleń scenariusza; producent je przysyłał, ja nie czytałem. Nie chciałem wiedzieć, na jaką drogę próbuje mnie pchnąć. Nie lubię kajdanek założonych na wyobraźnię. Uparłem się na niepodległość. Zwycięstwo jest takie: ujrzawszy film, pan Odojewski powiedział, że pochodzi z jego świata, jest wspólny.

Warto być osobnym twórcą?
Warto, stanowczo.
Największym sukcesem "Wenecji" jest debiut Marcina Walewskiego, nagrodzonego na gdyńskim festiwalu?
Pierwszym sukcesem jest to, że udało się ten film zrobić, choć wszystko wskazywało na to, że nie powstanie. Młodzi aktorzy bardzo dobrze zagrali, co było skutkiem realizacji przemyślnego planu. Przeszli przez trening Anny Zubrzyckiej z Teatru Pieśń Kozła, potem obóz aktorski. Wymyśliłem dziwne rzeczy, mając nadzieję, że się sprawdzą. I się sprawdziły.

Film zostanie pokazany na festiwalu w Wenecji?
Nie zgodziłem się na specjalny pokaz. Byłem tam w konkursie z "Pornografią" i nie wypada mi już pokazywać tam filmu poza konkursem.

Kim był Marian Karpiński, współpracujący przy tworzeniu scenografii?
Pilnował dobytku pałacu w Jegławkach na Mazurach, gdzie kręciliśmy film. Prostolinijny, serdeczny człowiek, nagle został filmowcem. Na początku się na nas boczył, a potem zakochał się w filmie, nawet nie wiedział, w czym się zakochuje, ale zakochał się w "Wenecji" kompletnie. I w dzień po tym, jak zakończyliśmy wszystkie prace, a scenografowie zlikwidowali dekorację, umarł.

Nad czym Pan teraz pracuje?
Nad polsko-francuską produkcją z Antoine'em de Clermont-Tonnerre'em, koproducentem "Pornografii", producentem "Cinema »Paradiso«".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska