Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Kopyciński, dyrygent o złotym sercu

Katarzyna Kaczorowska
archiwum opery wrocławskiej
Numer 25294, znak więźnia KL Auschwitz wytatuowany na przedramieniu, zawsze miał ukryty pod rękawem.

To takie niedzisiejsze mówić o kimś, że był po prostu dobry. Ale jak nie mówić, jeśli właśnie taki był. Z troską pochylający się nad swoimi studentami i pytający o zdrowie chorującego poważnie dziecka czy żony.

- Nigdy nie podnosił głosu - mówi prof. Halina Bobrowicz, uczennica profesora Kopycińskiego. - Patrzył zza tych swoich rogowych okularów i powtarzał: "Dyrygent musi wiedzieć" - mówi dyrygent i pedagog, prof. Tadeusz Zathey.

- Po prostu złote serce - mówi krótko Tadeusz Strugała, "dziecko" Kopycińskiego z rocznika 1953.
Góral z Osielca koło Makowa Podhalańskiego był wybitnie utalentowanym pianistą. Uczeń Egona Petri, studiował też w Budapeszcie, i jak szalony pracował dyrygując chórami w Krakowie i Katowicach. Wszystko skończyło się jak nożem uciął 6 sierpnia 1941 roku, kiedy gestapo aresztowało Adama w Krakowie. 8 stycznia 1942 roku wraz z transportem Polaków z Krakowskiego trafił do KL Auschwitz.

"Wy tam, w waszym Birkenau, ani pojęcia nie macie, jakie tu się dzieją cuda kultury o parę kilometrów od kominów. Wyobraź sobie, grają uwerturę do Tonereda i coś z Berlioza, i jeszcze jakieś tańce fińskie takiego kompozytora, co miał dużo aaa w nazwisku.

Wy tam, w waszym Birkenau, ani pojęcia nie macie, jakie tu się dzieją cuda kultury o parę kilometrów od kominów.

(...) Sala muzyczna. Było w niej tłoczno i gwarno, pod ścianami stali słuchacze, muzykanci stroili instrumenty rozsiadłszy się po całej sali. Naprzeciw okna - podwyższenie, stanął na nim kapo kuchni (zarazem i kapelmistrz), a kartoflarze i rollwaga (zapomniałem Ci napisać, że orkiestra w czasie pracy obiera kartofle i popycha wozy) poczęli grać. Ledwom zdążył dopaść między klarnet II a fagot. Tam przycupnąłem przy nieobsadzonym krzesełku klarnetu i oddałem się zasłuchaniu.
Nie pomyślałabyś nigdy, jak potężnie brzmi symfoniczna orkiestra trzydziestu osób w dużym pokoju! Kapelmistrz machał umiarkowanie, żeby nie uderzyć dłonią o ścianę, i wyraźnie groził tym, którzy fałszowali. Da im przy kartoflach. Ci z końców sali (z jednego bęben, a z drugiego basetla) nadrabiali, jak mogli. Wszystko głuszył fagot, może dlatego, że stałem tuż przy nim. Ale basetla! Piętnastu słuchaczy (więcej się nie pomieściło) zagłębiało się w muzyce ze znawstwem i nagradzało orkiestrę skąpymi oklaskami".

Adam w orkiestrze był pianistą. I został jej drugim dyrygentem po tym, jak pierwszy - Franciszek Nierychło - wyszedł z obozu w 1944 roku jako ochotnik do Wehrmachtu. Ten Ślązak, który w czerwcu 1939 roku starał się o Krzyż Powstańczy, a w październiku został aresztowany przez gestapo i z pierwszym transportem trafił do Auschwitz, został tam szefem kuchni i orkiestry.

Pierwszy zespół powstał z rozkazu SS w grudniu 1940 roku. Jak pisze Guido Fackler, instrumenty siedmiu muzykom sprowadzono z ich własnych domów. Próby rozpoczęły się już w styczniu 1941, w bloku 24 obozu głównego. Kameralny skład szybko się rozrósł do 80-osobowej orkiestry symfonicznej i 120-osobowej dętej. Grano marsze i symfonie Beethovena, przeboje taneczne i filmowe. Muzyka orkiestry towarzyszyła więźniom rano, kiedy wychodzili do pracy, i wieczorem, kiedy wracali na apel. Szli w rytmie muzyki, która rozbrzmiewała też w czasie egzekucji, nazistowskich świąt i wizytacji obozu. Adam Kopyciński zapamiętał z jednej z nich białe rękawiczki Heinricha Himmlera.

Profesor był uosobieniem spokoju. Nigdy, na nikogo nie podnosił głosu.

- O tym, że profesor był w Oświęcimiu, wiedziało się, ale nie rozmawiało - przyznaje prof. Bobrowicz, która po chwili dodaje, że jakimś śladem tamtych dramatycznych przeżyć jest partytura "Błękitnej niedźwiedzicy", szlagieru, który Kopyciński napisał w Auschwitz. Odnalazła ją niedawno w domu i przyniosła na uroczystość upamiętniającą profesora we wrocławskiej Akademii Muzycznej.
O obozie, w którym leżał prycza w pryczę z Józefem Cyrankiewiczem, nie mówił wiele. Kiedyś do "Przeglądu Lekarskiego" napisał dwa artykuły. Jeden z nich rozpoczyna zdanie "Nikt nie ma pojęcia, jak trudno jest pisać o Oświęcimiu, ażeby nie być źle zrozumianym, szczególnie jeżeli chodzi o taką dziedzinę sztuki, jaką jest muzyka, która zawsze w oczach ludzi była i niestety jest jakby tematem rozrywkowym".

Ignacemu Szczepańskiemu, wybitnemu dokumentaliście, autorowi książki "Haetflingskapelle", tłumaczył: - Były takie komentarze powojenne, że mieliśmy lepiej, że dzięki temu przeżyliśmy. Był zresztą taki czas, że wszystkim więźniom miano za złe, że przeżyli. Że siedzieli w obozie, to dobrze, że ich katowano, to też. Ale że przeżyli... Długi czas nie mogli nam tego wybaczyć.

"Kiedyś chodziliśmy komandami do obozu. Grała orkiestra do taktu idącym szeregom. Nadeszło DAW i dziesiątki innych komand i czekały przed bramą: dziesięć tysięcy mężczyzn. I wtedy z FKL-u nadjechały samochody pełne nagich kobiet. Kobiety wyciągały ramiona i krzyczały: - Ratujcie nas! Jedziemy do gazu! Ratujcie nas!

I przejechały koło nas w głębokim milczeniu dziesięciu tysięcy mężczyzn. Ani jeden człowiek się nie poruszył, ani jedna ręka nie podniosła. Bo żywi zawsze mają rację przeciw umarłym".
Mecenas Jerzy Vogel przed wojną był pianistą. Do Auschwitz trafił, bo jego rodzina nie podpisała volkslisty. W orkiestrze grał na instrumentach perkusyjnych. - To się nie da tak po prostu opowiedzieć - mówi, kiedy pytam go o Nierychłę i Kopycińskiego. - O Nierychle pisze się dzisiaj, że walił w mordę. Ale on był ojcem dla orkiestry.

Był zresztą taki czas, że wszystkim więźniom miano za złe, że przeżyli. Długi czas nie mogli nam tego wybaczyć.

Kucharze go nienawidzili, bo nie pozwalał kraść jedzenia, ale dzięki temu my czasem mieliśmy dodatkowy kociołek zupy. Pani wie, co to znaczyło w Auschwitz?! A w mordę walił, żeby sprawić widowisko esesmanom, dzięki temu zawsze byliśmy trochę bezpieczniejsi - opowiada mecenas Vogel, który po chwili dodaje: - Adam nie poddawał się obozowemu zdziczeniu, w tym nieludzkim miejscu starał się jak mógł, byśmy choć na chwilę zapomnieli o potwornościach wokół nas.
Kopycińskiego Nierychło wyrwał z komanda, w którym ten nosił worki z cementem. Dał radę jeden dzień, drugi, kolejnego było już tylko gorzej - leciał z nóg, a wiedział, że jak się przewróci to koniec - ostatnim dźwiękiem, który usłyszy, będzie chrzęst gniecionej krtani. Ale wieści o nowych więźniach po obozie roznosiły się lotem błyskawicy i Kopycińskiego od śmierci uratował Franz Nierychło - znali się jeszcze z Krakowa, gdzie Adam był referentem działu muzycznego Polskiego Radia, a Franciszek, świetny oboista kameralista na co dzień pracujący na poczcie, był jednym z wykonawców.

Był uosobieniem spokoju. Nigdy nie podnosił głosu. Uwielbiały go śpiewaczki w Operze Wrocławskiej, bo kalendarz przedstawień układał zgodnie z ich niedyspozycjami. Jerzy Filc, muzykolog, prezes Stowarzyszenia im. Ryszarda Bukowskiego, pamięta swoje bezmierne zdziwienie, kiedy po ślubie dostali z żoną Hanną telegram od rektora z życzeniami wszystkiego najlepszego.

- Potrafi to sobie pani wyobrazić? Telegram od rektora! Mam go do dziś, oprawiony - mówi Filc. A Krzysztof Dymek, wiolonczelista, który grał pod batutą Kopycińskiego, dodaje: - Uczył się u mojego ojca przed wojną. Tato zmarł w 1948 roku, ale profesor pamiętał go i pomógł mi w zdobyciu miejsca w akademiku - do Wrocławia przyjechałem w 1953 roku i nie miałem gdzie mieszkać.

- Był otwarty na innych ludzi i ciekawy nowości. Akurat zdobyłam skądś nagrania Swinger Singers wykonujących utwory Bacha. Dyskusja na lekcji była bardzo żywa. A lekcje zawsze były niezwykłe. Kilka godzin bez przerwy, nawet do 22 wieczorem. Zawsze uczestniczyła w nich grupa studentów - profesor uważał, że tak rodzi się atmosfera dyskusji, wzajemnego słuchania siebie, uczenia się od siebie - podkreśla Halina Bobrowicz, która z uśmiechem dodaje: - Mam od niego książkę "Chopin" Liszta. I pamiętam, że pił bardzo słodką kawę.

Kiedy szedł korytarzem Akademii, to wszyscy czuli, że to idzie KTOŚ.

Był taki zwyczaj, że studenci pierwszego roku zawsze robili profesorowi kawę na początku zajęć. Bardzo mocną i bardzo słodką, 4 łyżeczki na szklankę. Jego ostatni dyplomant Tadeusz Zathey do dziś ma pamiętnik z autografem Kopycińskiego i Wandy Wiłkomirskiej, który zdobył mając 13 lat. I partyturę "Czarodziejskiego fletu" z początku XX wieku, którą profesor ofiarował mu po obronie dyplomu. - Miał charyzmę. To było niezwykłe, ale - mówi.
A Tadeusz Strugała, jeden z jego najbliższych współpracowników, który dla odmiany dostał Koncert na orkiestrę Beli Bartoka, tłumaczy: - Imponował nam ogromną wiedzą i kompetencją. Miał niezwykłe zasoby płytowe i pozwalał nam, studentom, z nich korzystać. I lubił biegać. Często, kiedy wychodziliśmy z Akademii, która wtedy mieściła się na Powstańców Śląskich w okazałym pałacyku na wprost zajezdni tramwajowej, biegł do tramwaju nie dając żadnych szans nam, młodszym od niego. No i słynne były jego sjesty przed wieczornymi występami.

Mogło się walić i palić, ale czas od 14.30 do 16 był święty - profesor odpoczywał przed koncertem. I z perspektywy lat przyznam, że to doskonały sposób na formę - śmieje się Strugała, by po chwili już poważnym tonem dodać: - Dawał nam prawo do błędu. I otwierał na muzykę. Czy może być coś cenniejszego?

Cytaty pochodzą z opowiadania Tadeusza Borowskiego "U nas w Auschwitzu".
Autorka korzystała też z pracy Guido Facklera "Ta muzyka z piekła pochodzi...": Muzyka w Auschwitz", Northwestern University i książki Ignacego Szczepańskiego "Haeftlingskapelle".

Dawał nam prawo do błędu. I otwierał na muzykę. Czy może być coś cenniejszego?

Adam Kopyciński
Urodził się w 1907 roku, zmarł w 1982 roku. Dyrygent, pianista, pedagog. Od 1949 r. był związany z Operą Wrocławską, gdzie pełnił funkcję dyrektora naczelnego (1951-1953 i 1961-1970), dyrektora ds. artystycznych (1951 i 1953-1961), a następnie dyrygenta (1970-1976). Jako pierwszy dyrygent współpracował z Wrocławską Orkiestrą Symfoniczną (1954-1957). Był autorem pieśni i ilustracji muzycznych dla potrzeb Polskiego Radia. Kiedy szefował Operze Wrocławskiej, przywracał scenie zapomniane dzieła: "Marię" Romana Statkowskiego, "Starą baśń" Władysława Żeleńskiego. Wystawiona w 1963 roku "Żydówka" Halevy'ego uznana została za wielki sukces i przez kilka sezonów nie schodziła z afisza. Kopyciński był wybitnym specjalistą od oper Pucciniego. Rektor Akademii Muzycznej we Wrocławiu przez dwie kadencje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska