Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pat Rafter: Mam wielu przyjaciół wśród motocyklistów

Tomasz Lorek
Ze słynnym tenisistą Patrickiem Rafterem rozmawia w Warszawie Tomasz Lorek.

To był niezwykły finał debla. Melbourne Park, styczeń 1999 roku. W Australii grę podwójną darzy się ogromnym szacunkiem. Nieprzypadkowo jeden z najwybitniejszych deblistów w historii, Mark Woodforde, zdobył się na przepiękną analogię. „Debel to jazz, a singiel jest jak muzyka pop” – powiedział Woodforde w tunelu wiodącym na Rod Laver Arena. To legendarny kort w Melbourne Park. W 1999 roku Pat Rafter poczuł się jakby stał na kraterze wulkanu, kiedy wyszedł na Rod Laver Arena ze znakomitym Szwedem, Jonasem Bjorkmanem. Burza braw jaka przywitała wówczas Raftera i Jonasa była uroczo porażająca, prawie jak śpiew ptaka kukaburra żyjącego na Tasmanii.
Po drugiej stronie siatki stanęli wyśmienici Hindusi: Mahesh Bhupathi i Leander Paes. Wypełniony po brzegi kort nie był szokiem, bo jesienią poprzedniego roku Rafter wygrał po raz drugi w karierze US Open pokonując w Nowym Jorku swojego rodaka Marka Philippoussisa. W Australii od lat zakochanej w tenisie, takie wydarzenie wywołało przypływ entuzjazmu. Rafter grał przy ogłuszającym dopingu, sprzątał przy sieci, a Bjorkman, posyłał cudowne minięcia z głębi kortu. Pierwszy set dla pary australijsko – szwedzkiej (6 – 3), ale w drugiej partii górą jest debel z Indii (6 – 4). Paes, arcymistrz woleja, miał wówczas kapitalny okres gry. Nawet „kangury” biły mu brawo. Trzeci set dla Raftera i Bjorkmana (6 – 4), a czwarty set sprawił, że ludzie na trybunach oddychali ciężko jakby znaleźli się w lasach tropikalnych w stanie Queensland. Tie – break czwartego seta po porywających zagraniach z obu stron wygrywają Bhupathi i Paes. 12 – 10. Pat i Jonas siadają na ławce. Moment na zebranie myśli w tumulcie. Piąty set to koncert Raftera i Bjorkmana. 6 – 4, finał debla Australian Open’99 wygrywa znakomicie rozumiejący się duet wesołków. Rafter i Bjorkman długo nie mogą zejść z kortu. Publiczność zgotowała im opętańczą owację. Wyjątkowe chwile…

Pat, chciałbyś, żeby w Warszawie podczas debla na trybunach panowała równie ekscytująca atmosfera jak w trakcie pamiętnego finału debla Australian Open w 1999 roku…?

Przypomniałeś mi tą historię z meczu i poczułem się jakby to wydarzyło się w innej epoce. Przyznaję, że teraz znalazłem się w sytuacji jakbym przebudził się po śmierci klinicznej i dowiedział się co robiłem w swoim pierwszym życiu. Nie zapomnę wiwatującego tłumu i kosmicznych wymian. To był wspaniały rozdział w mojej karierze, ale nie chciałbym przeżywać podobnych emocji siedząc jako kapitan reprezentacji Australii. Wolę, aby nasz debel miał łatwiejszą przeprawę z Polakami aniżeli ja i Jonas z deblem: Bhupathi – Paes.

Pokazujesz czasami ten mecz na video swoim dzieciakom?

Nie. Z prostej przyczyny. W moim domowym archiwum nie ma ani jednej kasety video związanej tematycznie z tenisem. To zdrowa sytuacja. Nie chcę karmić mojej familii tym co robiłem w przeszłości, bo uważam, że rodzina i tak bardzo poświęciła się dla mnie gdy zawodowo grałem w tenisa.

A czy twoim podopiecznym z reprezentacji Australii pokazujesz swoje wyborne akcje, aby zmotywować ich do walki? Mówisz chłopakom: słuchajcie, mam korzystny bilans spotkań z Rogerem Federerem (3 – 0), pokonałem go na trawie, ziemi i na twardej nawierzchni, więc nikt wam nie podskoczy?

Nie. Zawodnicy są tak przepojeni chęcią gry dla Australii, że nie trzeba im pokazywać filmików z czasów świetności naszego tenisa. Wystarczy mądra strategia i sprytny plan przygotowań. Szykowaliśmy się do meczu z Polską w Monachium. Graliśmy na kortach ziemnych, ćwiczyliśmy rozmaite warianty. Dostrzegłem, że Marinko Matosević bardzo chciałby poznawać uroki Warszawy, a Nick Kyrgios, nasz zdolny junior, bardzo przykłada się do zajęć, więc postawiłem na Kyrgiosa. Rywalizacja o miejsce w drużynie jest bardzo ostra, nie znalazło się miejsce dla Matthew Ebdena czy Carstena Balla, znakomitych deblistów. Niczego nie wskórałbym, nie wydobyłbym z chłopaków dodatkowej energii, gdybym powiedział im, że Federer przegrał ze mną na każdej nawierzchni. Potraktowaliby mnie jak chwalipiętę.

Australijczycy słyną z gigantycznej determinacji i woli walki. Jesteście jedyną nacją na świecie, która w finale Pucharu Davisa przechyliła szalę na swoją korzyść, choć przegrywaliście już 0 – 2. Stare to dzieje, bo 1939 rok, mecz przeciwko USA, ale to ilustruje dobitnie fakt, że australijscy sportowcy walczą do końca. Czy trzeba urodzić się na pustkowiu, z dala od wygód, aby imponować tak niezłomną wiarą w zwycięstwo?

Jest w tym ziarno prawdy. Od małego jesteśmy wychowywani w duchu sportowej rywalizacji. Czy to pływanie, krykiet, rugby, tenis, motocross, wyścigi V8 Supercars – wszędzie wpaja się nam, że należy walczyć fair i uczciwie, ale nigdy nie wolno się poddać. Zostaw serce na korcie, a będziesz zwycięzcą i zdobędziesz uznanie publiki, choćbyś przegrał mecz. Myślę, że jesteśmy też ofiarami pewnego stereotypu. Nie trzeba urodzić się w Australii, aby być wybitnym sportowcem. Jednak starsze pokolenie australijskich tenisistów przebyło tak koszmarną drogę do sukcesów, miało tak trudne warunki, aby się rozwijać, że gracze tacy jak Laver, Hoad, Roche, Fraser, Newcombe, Rosewall, Sedgman, nie chcieli nikogo zawieść. Wiedzieli ile pracy włożyli w grę, więc dawali z siebie wszystko na korcie. Dzisiejsze pokolenie ma w sobie więcej luzu. Nie powiem, mnie też czasami mierzi zachowanie czy język młodych ludzi, ale szanuję odmienność. Nie mówię, że Bernie Tomic czy Marinko Matosević coś robią źle. Oni mają inny pomysł na siebie, różnią się ode mnie czy od Hewitta. My hołdujemy starej szkole, oni inaczej patrzą na świat.

Kto przychodzi ci do głowy kiedy słyszysz hasło: polski tenis?

Zasmucę cię. Nie przychodzi mi nikt do głowy, bo kiedy grałem zawodowo w tenisa, w profesjonalnym tourze nie kręciło się zbyt wielu Polaków. Teraz macie zespół, który walczy o Grupę Światową, wasi chłopcy odnoszą sukcesy w Wielkim Szlemie. Przykładem jest chociażby tegoroczny Wimbledon. Rozwój tenisisty musi wyglądać jak maszynka, która doskonale się zazębia. Grasz dobrze w turniejach, wspinasz się od challengerów po Masters, potem szukasz szansy w Wielkim Szlemie. Wierzę, że młodzi polscy zawodnicy widząc sukcesy Janowicza czy Kubota będą chcieli pracować, aby kiedyś ziściły się ich marzenia o tym, aby wejść do Top 5 na liście rankingowej.

W 2011 roku Australia przegrała baraż o Grupę Światową ze Szwajcarią grając na trawie w Sydney. W 2012 roku doznaliście porażki z Niemcami w Hamburgu. Tym razem graliście na mączce. W obu przypadkach prowadziliście 2 – 1 po sobotnim deblu. Może więc zasadne byłoby, abyście przepędzili demony i przegrali debla, ale skupicie się na singlu? Hewitt przegrał oba decydujące spotkania zarówno w Sydney jak i w Hamburgu.
Cudowna strategia (śmiech). Może rzeczywiście warto skusić się na taki scenariusz? Poproszę tylko o happy end. Lekko zmodyfikuję końcówkę i wszystko będzie w jak najlepszym porządku. A mówiąc poważnie: chcemy prowadzić 2 – 1 po sobotnim deblu z Polską.

Jak bardzo ciąży na tobie dziedzictwo australijskiego tenisa? Trzeci raz podchodzisz do barażu o Grupę Światową w roli kapitana kadry. Były kapitan Australii w Pucharze Davisa, John Fitzgerald, stwierdził, że pracował zbyt długo z kadrą po triumfie w 2003 roku nad Hiszpanią. John rozstał się z reprezentacją dopiero w 2010 roku. Czy byłbyś bardzo rozczarowany w przypadku porażki z Polską?
Tak. Nie ukrywam, że byłbym ogromnie rozczarowany, gdybyśmy przegrali w Warszawie. Nie chcę zgadywać co przyniesie przyszłość, ale mamy w kadrze młodą falę bardzo zdolnych tenisistów. Nick Kyrgios to zwycięzca juniorskiego Australian Open w singlu i w deblu. Spore nadzieje rokuje Thanasi Kokkinakis. Grał w finale juniorskiego singla w Melbourne, a jesienią tego roku awansował do finału juniorskiego US Open, gdzie przegrał z Chorwatem Borną Coriciem.

Legenda holenderskiego tenisa, Jacco Eltingh, wyznał w tym roku w Melbourne, że czuje podskórnie, iż niebawem do łask wróci styl serve & volley. To piękne słowa, ale czy ty jako król stylu serve & volley widzisz realne szanse na powrót do magicznych czasów tenisa?
Wszystko zależy od myśli trenerskiej. Uważam, że młodym brzdącom oprócz elementów zabawy warto zaszczepiać styl serve & volley, bo to urozmaici ich wachlarz uderzeń kiedy dorosną. Oczywiście, byłbym ostrożny wprowadzając ponownie ten styl na salony, bo współczesna technologia nie bardzo pozwala na frywolność i forsowanie serve & volley. Nie można uczyć tego starych wyjadaczy takich jak Andy Murray. Nie wyobrażam sobie, aby Ivan Lendl namawiał Murraya do częstego chodzenia do siatki po serwisie. Wszystko we właściwym czasie. Młodzi ludzie mogą tym częściowo przesiąkać, ale nie należy zapominać o tym, że dziś baseline, a więc gra z linii końcowej to podstawowy element tenisa. Serve & volley to mozolna dawka nauki, wymaga ogromnego poświęcenia nie tylko od adepta, ale i trenera. Warto być wszechstronnym, warto mieć wiele odcieni, różnorodność buduje ciekawość…

Tony Roche to wybitna postać australijskiego tenisa. Wkłada wiele energii w odbudowę potęgi tenisa na antypodach. Czy to po trosze twoja decyzja, aby cieszący się ogromnym autorytetem „Rochey” podróżował z kadrą?

Odkąd zacząłem pracować z kadrą, „Rochey” był jej nierozerwalną częścią. Wydaje mi się, że Tony od zawsze jest z kadrą Australii. Joshua Eagle, były świetny deblista, też udziela cennych rad naszym zawodnikom. Receptą na sukces jest praca całego teamu. Musimy mieć spójny plan pracy, każdy musi dokładać cząstkę, aby wygrywać mecze w Pucharze Davisa.

Czujecie się nieco swobodniej w Warszawie, gdyż jest z wami Peter Luczak (były tenisista, który urodził się w Polsce, ale jest Australijczykiem)?

On nas denerwuje (śmiech Raftera). Zna polski język, szybciej orientuje się niż my, lepiej gra od nas w karty, nie można za nim nadążyć na ulicy. Szczerze? Peter jest taką maskotką naszej drużyny. Peter jest pozytywną jednostką, on kocha australijskie poczucie humoru, zaraża nas dobrymi wibracjami. Luczak przez lata grał w Pucharze Davisa dla Australii, uwielbia atmosferę zespołu, to naprawdę wspaniały chłopak. On wie, że w kadrze ma być wesoło i relaksująco. Peter wie, że zdenerwuję się kiedy na treningach chłopcy nie będą się przykładać do zajęć albo gdy nie pokażą serca i woli walki w newralgicznych momentach meczu. Zabawa i uśmiech poza kortem, ale w pracy pełna koncentracja i walka o każdy punkt. To nasze motto. Mówię chłopakom, że mają nie spoglądać na tablicę wyników, tylko odczytywać serwis rywala i starać się wygrać każdą wymianę.

Co sądzisz o sile reprezentacji Polski?

Szczerze? Zbyt rzadko oglądam Polaków w akcji, abym mógł coś konkretnego powiedzieć. Na treningach w Warszawie bardzo spodobała mi się gra Przysiężnego. Ma spory talent, ładnie pracuje nadgarstkiem, pięknie gra z bekhendu. Tylko jest małe ale… Co innego sprawiać solidne wrażenie na treningu, a czymś innym jest sprawdzić się w warunkach bojowych. Mecz weryfikuje wartość zawodnika. Łukasz Kubot? Wojownik. Nie sądzę, że Łukasz kocha grać na kortach ziemnych, ale to tenisista, który lubi mieszać, potrafi zachwycić minięciem z głębi kortu, ale też wie jak zakończyć akcję dobrym wolejem.

Przenieśmy się w świat fantazji. Załóżmy, że Australia byłaby gospodarzem meczu z Polską. Wybrałbyś wtedy leżące na pustkowiu urocze Coober Pedy, stolicę wydobycia opali (pięknych minerałów) i korty trawiaste czy zaświtałby ci w głowie inny pomysł?

Jestem zadowolony, że nie muszę dokonywać takiego wyboru. To byłby intrygujący scenariusz dla Australii, gdybyśmy byli gospodarzami meczu. Decyzję należało podjąć przed Wimbledonem, więc pewnie postawiłbym na trawę. Myślę, że Lleyton czułby się na trawie jak ryba w wodzie, ale nie jestem pewien czy byłaby to sensowna decyzja. Znakomita gra Lleytona na US Open to sugestia, aby pójść w stronę twardej nawierzchni…

Jesteś sąsiadem Chrisa Vermeulena, gwiazdy superbikes i Moto GP. Przez lata podziwiałeś popisy Michaela Doohana (pięciokrotnego mistrza świata w wyścigach szosowych) i Casey Stonera (dwukrotnego mistrza świata w Moto GP). Skąd miłość do sportów motorowych?

Uwielbiam oglądać sport. Lubię ogień rywalizacji. Mam ogromny szacunek dla wszystkich sportowców, bo wiem ile trudu kosztuje uprawianie jakiejkolwiek dyscypliny na poziomie profesjonalnym. Chris jest rzeczywiście moim sąsiadem na wschodnim wybrzeżu Australii. Motocykliści to porządni ludzie. Nawet kiedy są na szczycie, imponują skromnością i niebanalną wyobraźnią. Czuję się znakomicie w ich towarzystwie. Chad Reed, gwiazda supercrossu, to zawodnik, który sprawia, że wierzę w moc sportu. Nie miał środków, aby znaleźć się w fabrycznym zespole, więc pracował sumiennie, sam składał motocykle, imał się różnych zajęć, szukał sponsorów, aby sfinansować swoje starty. Wiedział, że drzemie w nim ogromny talent, ale nikt z właścicieli bogatych zespołów nie wierzył w niego i nie chciał postawić dolara na Chada. Reed mozolną pracą udowodnił, że można być mistrzem supercrossu na najtrudniejszym, amerykańskim rynku nie mając złotej karety i wagonu z pieniędzmi. Wspaniały chłopak.

Nie żałujesz, że przeniosłeś się na wybrzeże, gdyż masz takich sympatycznych kolegów ze świata motocykli?
Nie. Uwielbiam słońce, plażę, surfing. Dziś nie mógłbym się oswoić z myślą, że mam wracać, aby osiąść w rodzinnym miasteczku Mount Isa.

Pat, nie lubisz swojskiego, spokojnego życia na outbacku? Sielanka, cisza, muchy, Aborygeni, piękne górnicze pejzaże, dookoła morze piasku…
Właśnie. Muchy i Aborygeni to powód, aby wracać do Mount Isa – zażartował Rafter.

Na zakończenie uroczej konwersacji. Pat, czy w ramach relaksu zalecasz kadrowiczom grę na prastarym instrumencie Aborygenów: didgeridoo? Mam na myśli czas pomiędzy treningami.

Nie (serdeczny śmiech Pata). Bardzo lubię dźwięki wydobywane z didgeridoo, a w skrytości ducha marzę, aby sprawdzić umiejętności chłopaków w tej materii. Gra na didgeridoo nie jest tak prosta.

Wiem, bo próbowałem i było dramatycznie.

Biali mają z tym ogromne kłopoty. Nie mam nic przeciwko grze na didgeridoo, ale jak wiesz rozmiary tego instrumentu nie pozwalają na to, aby go swobodnie przewieźć samolotem. Dźwięki się zgadzają, ale rozmiar nie pasuje…
Pat Rafter. Doczekał się posągu z brązu w Garden Square w Melbourne. W 2008 roku zaliczono go w „poczet tenisowych bogów” (Australian Tennis Hall of Fame). Kort centralny w Brisbane nazywa się Pat Rafter Arena. Wygrał US Open w 1997 i 1998 roku. Przegrał dwa razy finał Wimbledonu (2000 i 2001). Nie zdobył Pucharu Davisa, ale ma misję do wypełnienia. Ma ponownie wprowadzić Australię na salony. Jednak najważniejsze, co podkreślają australijscy kibice jest to, że Pat ma po prostu dobre serce. Ilekroć pojawi się na korcie, zbiera burzę braw. Nie tylko za osiągnięcia, ale przede wszystkim za kształt duszy…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska