Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oni zrobili światową karierę! Na "Samych Swoich" z Wrocławia nie ma mocnych [ROZMOWA Z ZAŁOŻYCIELEM ZESPOŁU]

Robert Migdał
Sami Swoi to jeden z najbardziej popularnych wrocławskich zespołów
Sami Swoi to jeden z najbardziej popularnych wrocławskich zespołów fot. archiwum zespołu Sami Swoi
Królowali na scenie. Już od pierwszych dźwięków biła od nich wielka energia. - "To jest dzicz" - mówili fani i pytali: "Co palicie, albo bierzecie, że tak gracie?" Julian Kurzawa, założyciel legendarnego wrocławskiego zespołu "Sami Swoi" z Wrocławia, który podbił muzyczne sceny na całym świecie, opowiada o początkach grupy, wielkiej karierze i życiu na emigracji w Szwecji. Rozmawia Robert Migdał

Tęskni pan trochę za Wrocławiem?
Za Wrocławiem bardzo, bo we Wrocławiu jest szczególna atmosfera. Do życia, do pracy, a szczególnie atmosfera dobra dla artysty. Ciągnie mnie do Wrocławia.

Od wielu lat pana domem jest Szwecja. Jak się tam Panu żyje?
Mieszkam 60 kilometrów od Goteborgu. To są tereny wypoczynkowe, urocze - fajnie tu jest. Ale ktoś mi kiedyś powiedział, że wszyscy ci, którzy wyemigrowali, najlepiej czują się w pociągu. Ani tu, ani tu. I tak jest ze mną: ani Szwecja, ani Polska. Jak tęsknię za Polską, to wracam, a za chwile - gdy jestem w Polsce - tęsknię za domem w Szwecji. I ja się zgadzam z tym powiedzeniem - najlepiej czuję się pomiędzy: albo na promie, albo w samolocie (uśmiech).

Czym się pan zajmuje w Szwecji? Co pan tam robi?
Jestem emerytem, z muzyką nie mam już nic wspólnego, chyba że ją słucham. Mój syn przejął "muzyczną pałeczkę" - zajmuje się produkcją muzyczną.

Nie ciągnie pana do muzykowania? Nawet hobbystycznie nie gra pan sobie, w zaciszu domowym?
Kiedyś jeszcze tak: grałem sobie od czasu do czasu na akordeonie, ale oddałem już wszystkie instrumenty, jakie miałem w domu, ludziom, którzy są młodsi i bardziej aktywni muzycznie. Nie chciałem być eksponatem muzealnym, który się ogląda mimo upływającego czasu. Mam oczywiście doświadczenie i wiedzę muzyczną, ale to przecież nie jest wszystko. Kiedy człowiek grał na pełnych obrotach i był z tego znany, to nie chce teraz pozwolić sobie na to, żeby ktoś na niego patrzył jak gra, występuje, a nie ma takiej formy, jak kiedyś. Dlatego prawie 15 lat w ogóle nie gram - też z różnych zdrowotnych przyczyn. Na jakichś jubileuszach próbowałem zagrać parę taktów, ale nie sprawiało mi to przyjemności - czułem niedosyt. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. To jest tak, jak z bieganiem: jak się długo biega i nagle przestaje się biegać na jakiś czas, to trudno znów do intensywnego biegania wrócić. I się przestaje...

Jest pan takim artystą-perfekcjonistą? Albo coś pan robi na szóstkę, albo wcale?
Tak właśnie jest ze mną. Nie chcę być oldboyem, który się tylko pokazuje na scenie, dla samego pokazania. Ja, kiedy wychodzę na scenę, muszę pokazać swoje umiejętności w pełni. Nie na pół gwiazdka. Nie wychodzę na scenę, bo już nie potrafię zagrać tak, jak kiedyś: są lepsi ode mnie technicznie i niech oni grają, niech koncertują.

Przenieśmy się w miejscu i czasie. Do lat 60-tych XX wieku, do Wrocławia. Skąd pomysł na założenie zespołu? Jak powstali "Sami Swoi"?
Kręciłem się w towarzystwie Włodka Wińskiego - on grał wtedy na puzonie i razem graliśmy w zespole Collage Jazz Band - to był zespół Politechniki Wrocławskiej. Ćwiczyliśmy na Politechnice, bo ta uczelnia była dobrym mecenasem jazzu: tam się odbywały koncerty, była sala do prób. Wtedy we wrocławskiej kulturze działo się bardzo dużo i dobrze: Grotowski, Tomaszewski, Kalambur, Gest, Pałacyk ze swoją szeroką działalnością, chóry, różnego typu zespoły. Ludzie byli wtedy bardziej nastawieni na tworzeniu "dóbr", a nie na ich konsumpcji. Dziś jest odwrotnie. Po zawieszeniu działalności "College Jazz Band" postanowiłem stworzyć własną grupę, której koncepcja krystalizowała się wcześniej. Po jakimś czasie Włodek dołączył do zespołu ze swoim puzonem.

Skąd pomysł na nazwę "Sami Swoi"?
Większość ludzi uczestniczących w pierwszych próbach mojego zespołu pochodziła z Kresów Wschodnich. Tosiek Bilewicz, jeden z muzyków, kiedy przyszedł na pierwszą próbę i zobaczył wszystkich swoich starych znajomych-kolegów, to powiedział na cały głos: "Ooo, sami swoi..." I tak zostało. Idealnie pasowało to do nas, do nas grupy przyjaciół, grupy muzyków. Takie swojaki.

Nie miało to nic wspólnego z filmem Sylwestra Chęcińskiego "Sami swoi"?
Nie (uśmiech). To szło równolegle - Chęciński planował, a może nawet już kręcił swój film, a my jednocześnie rozkręcaliśmy swój zespół. Film Chęcińskiego zaczął być szalenie popularny i reklamowany w całej Polsce i to nam trochę pomogło bardziej zaistnieć.

Gdy słucham was z tamtych lat, to odczuwam od was wielką energię, radość.
I słusznie. To jest sedno tego zespołu: radość muzykowania była podstawą tego, że ta grupa istniała bardzo długo, i że istnieje do dzisiaj. Nasz zespół grał zawsze muzykę aranżowaną bez nut - na pamięć. Coś takiego stwarzało wrażenie swobody i lekkości. Raz na koncercie w Essen dwie panie zapytały nas co my palimy albo co bierzemy, że tak gramy (śmiech). Bo one nie spotkały się z taką dozą energii na scenie. Oprócz tej takiej dziczy na scenie, jeszcze dawaliśmy do tego dosyć wysokie tempo muzyki. Graliśmy wiele gatunków muzyki, próbowaliśmy, eksperymentowaliśmy z gatunkami - i to się podobało: było dobrze odbierane przez publiczność, gorzej przez krytyków-dziennikarzy muzycznych.

Czemu?
Bo nie mogli nas zaszufladkować. "Co wy gracie?" - pytali. A myśmy po prostu mieli swój styl, styl "Samych Swoich". Graliśmy jazz tradycyjny, swing, później muzykę, którą chłopaki z zespołu sami komponowali, bo się rozwijali i próbowali różnych form. W roku 1980 zespół przygotował specjalne programy na JAZZ JAMBOREE '80. Jeden z muzyką opartą na polskich melodiach ludowych pod nazwą "Jazz po polsku", a drugi oparty na muzyce big-bandowej. Występy "Samych Swoich" na JAMBOREE '80 wywarły ogromne wrażenie na zaproszonych działaczach europejskich federacji jazzowych, co zaowocowało zaproszeniami na wiele europejskich festiwali jazzowych. Na jednym z nich, w Pori w Finlandii, naszego koncertu z programem "Jazz po polsku" wysłuchał światowej sławy saksofonista Michael Brecker. Zachwycił się melodyką naszej ludowej muzy o czym chętnie opowiadał.

Byliście zespołem bardzo oryginalnym, który grał muzykę w sposób wyjątkowy, niebanalny, niesztampowy.
Naszym rozpoznawalnym brzmieniem nie był tradycyjny jazz. To był jazz wielkomiejski, wielkoorkiestrowy - nazywali to Chicago Style. Poprzez dodanie saksofonów zmodyfikowaliśmy jazz tradycyjny i zaczęliśmy się ukierunkowywać na brzmienie chicagowskie, bardziej taneczne. Stare polskie zespoły jazzowe, które były uznane w okresie międzywojennym, grały właśnie tego rodzaju muzykę. My sięgaliśmy do tej tradycji. I my, w latach 70-tych, też nagraliśmy taką taśmę z muzyką rozrywkową, na której zawarliśmy bardzo dokładny styl chicagowski.

Wrocław był początkiem waszej kariery, a później przed wami otworzył się cały świat: bo i graliście na koncertach w Związku Radzieckim, a nawet w bazie w Rammstein w Niemczech... dla żołnierzy amerykańskich.
Mieliśmy dobrego, niemieckiego menagera i on nam załatwił ten Rammstein. I wystąpiliśmy dla Amerykanów - grały dwa zespoły: jakiś angielski zespół gitarowy i my. Występowaliśmy na obrotowej scenie: Anglicy grali swoje utwory, potem my swoje. Amerykanie nas bardzo pokochali bo graliśmy dla nich muzykę najsłynniejszych amerykańskich orkiestr - Miller, Godman, Herman, Basie, Brubeck. Po zagraniu utworu "American Patrol" - publikę ogarnęła euforia. Żołnierze oraz oficerowie bili brawa na stojąco a wielu z nich wymachiwało rytmicznie rękami - czuli się jak w domu.

Nie tylko publiczność was kochała - w końcu też krytycy was pokochali. Nawet ci amerykańscy.
Willis Conover - propagator jazzu z programu "Voice of America" - po wysłuchaniu naszego koncertu "piał" z zachwytu i nie mógł wyjść z podziwu, że taki mały zespół, a brzmi jak duży big-band.

Wielu wokalistów i wiele wokalistek występowało razem z wami: Hanna Banaszak, Helena Vondrackova...
Z Heleną występowaliśmy w programach telewizyjnych: my graliśmy, ona śpiewała. Ale to było okazjonalnie. Na stałe pracowaliśmy z Hanią Banaszak, Jankiem Izbinskim, Andrzejem Rosiewiczem - a wcześniej z Markiem Tarnowskim. Ponieważ wszyscy członkowie zespołu byli gruntownie wykształconymi muzykami, to mogliśmy i potrafiliśmy - i to dosyć często - akompaniować niektórym z ówczesnej czołówki polskich wokalistów.

Popularność to i blaski, i cienie.
To fakt - byliśmy rozpoznawalni, z tym że dawniej, gdy ktoś był znany - to nie robił żadnych "wygłupów". Dobre było to, że mimo występów na estradzie mogliśmy bez żadnej ujmy dla profesji zagrać w hotelowej restauracji lub barze. Coś takiego uważano raczej za nobilitację lokalu. Cienie? Jakaś zazdrość? Nie. Takiego czegoś u nas w zespole nie było. Kiedy wyemigrowałem do Szwecji to przekazałem zespół mojemu przyjacielowi, z którym grałem prawie od samego początku. Jasio Młynarczyk - bo o nim mowa - kontynuuje aktualnie moje dzieło oraz organizuje jednodniowy festiwal "Old Jazz Days" na wrocławskim Rynku. W tym roku będzie to siódma edycja tego sympatycznego święta tradycji.

W latach 80., wyjeżdżając za chlebem, do Szwecji, odszedł Pan z zespołu "Sami Swoi", ale nie przestał grać.
Wyjechałem grać w zespole, który prowadził Leszek Dudziak, brat Ulki Dudziak. To była orkiestra, która jeździła po restauracjach w Szwecji - graliśmy i muzykę do słuchania, i muzykę taneczną. Grałem na trąbce, ale tylko przez rok. Później zmieniłem zawód i zostałem... nauczycielem muzyki w szkole w Szwecji. I jako nauczyciel wytrwałem do emerytury, którą się dzisiaj cieszę.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska