Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nadodrze: Najlepsze co tam dostaniesz, to "w ryj"? Sprawdziliśmy

Maciej Sas
Pawel Relikowski / Polska Press
Najlepsze, co tam dostaniesz, to „w ryj” - tak przez dziesięciolecia mawiano o wrocławskim osiedlu Nadodrze. Po części słusznie, wypada dodać. Ale to już zamierzchłe czasy. Jeśli w środku nocy masz ochotę na świeży chleb, szukasz rymarza czy szewca albo kontaktu ze sztuką, koniecznie się tam wybierz. Warto. Sprawdziliśmy na własnej skórze.

Kuba? Barbados? Seszele? Może Polinezja? Trudny wybór - selfiki (dla mniej zorientowanych: samodzielnie robione zdjęcia z wyszczerzonymi zębami) z każdego z tych miejsc będą dobrze wyglądały na Facebooku. No i sprawią, że znajomym zęby zazgrzytają z zazdrości.

Jeśli jednak nie macie 10 tysięcy na wyjazd, nie martwcie się - proponuję egzotyczną wycieczkę w równie tajemnicze i egzotyczne miejsce za... 13 zł. Jeśli ktoś podejrzewa, że wybieram się do szpitala psychiatrycznego przy ul. Kraszewskiego we Wrocławiu, jest w błędzie. Choć właściwie nie aż takim wielkim - Nadodrze jest tuż za torami...

Szli na zachód osadnicy
Zbiórka na wrocławskim Rynku. Kanapki i termos? Można zabrać, ale nie są konieczne. Podróż zajmie 5 minut tramwajem albo 15 piechotą. Jesteśmy na Nadodrzu. Kto nigdy tam nie był, nic nie wie o mieście. Można powiedzieć, że to tu tworzył się polski Wrocław, gdy w 1945 roku ze Wschodu na Dworzec Wrocław Nadodrze zjeżdżały pociągi z repatriantami. Tu się osiedlali, szukając opuszczonych, wygodnych, jak najlepiej wyposażonych mieszkań. Tu zakładali warsztaty, żyli, pracowali, bawili się i zabijali.

Starsi mieszkańcy do dziś opowiadają o tych, których rzekomo znaleziono zadźganych w ciemnym zaułku albo „sami” wypadli z okna. I o najlepszej w Polsce bandzie złodziei, która okradała ludzi, a konkretniej tych z innych osiedli. No bo jak to tak: swojego obrabiać? Nie uchodzi! Wrocławianie z innych osiedli, pytani o Nadodrze (podobnie jak o tzw. Trójkąt, czyli okolice ul. Traugutta, ale to inna historia...) zawsze twierdzili, że najlepsze, co tam można dostać, to… „w ryj”. Nic więc dziwnego, że gdy pytam zaprzyjaźnionych przewodników wrocławskich (uchodzą za tuzów w swoim fachu) , jak często ich klienci chcą wybrać się na Nadodrze, obaj odpowiadają po chwili zastanowienia, że jeden raz… Albo więc turyści nie wiedzą, jak bardzo to osiedle się zmieniło i jakie rarytasy tu można znaleźć, albo pamiętają ostrzeżenia mamy, która mówiła, że nie wolno chodzić w podejrzane okolice. Ale przecież my nie z tych, co słuchają mamy.

Sami, panie, kulturalni ludzie
Tuż po wojnie to na Nadodrze jeździło się po zakupy - w podwórkach pięknych, secesyjnych kamienic, na dziedzińcach, w lokalach na parterze można było znaleźć wszystko, co człowiekowi do życia potrzebne: jedzenie, rzemieślników, zabawy. I tak zostało do dziś - jadący w te okolice tramwaj zamienia się w autentyczny wehikuł czasu. No bo gdzie znajdziecie obok siebie: szewca, rymarza, pieczątkarza, piekarza i speca od ram do obrazu? I jeszcze masę malutkich (często bliskich bankructwa) sklepików z żywnością. Mało tego, dziś poza tymi przyziemnymi potrzebami, można zaspokajać też te duchowe. Dzięki programowi rewitalizacji Nadodrza zawitali tu artyści. A za nimi ich wielbiciele, którzy może malować, pisać, aktorzyć nie potrafią, ale pobalować, jak aktor po udanym spektaklu czy rzeźbiarz po wernisażu, lubią (jest gdzie, bo urokliwych knajpek powstało tu sporo). Ale kulturalnie - to oczywiste!

Wycieczkę zaczynamy od podwórka przy ul. Rydygiera, gdzie znajdujemy hostel HART. A naprzeciwko miłą restaurację o wymownej nazwie - Powoli (duża kolekcja winyli i dobre jedzenie).

Właścicielka artystycznego hostelu, Izabela Duchnowska, oburza się (ale pięknie, artystycznie, z uśmiechem), gdy ją zaczepiam pytaniem, po co w tak nieturystycznej okolicy miejsca do spania dla turystów. Twierdzi, że moi koledzy przewodnicy muszą być słabi (nie zgadzam się), skoro nie prowadzają wycieczek w te okolice. Bezpieczeństwo? Nic złego się nie dzieje. Wie to dobrze, bo sama mieszka tu od kilkunastu lat. A mieszkańcy sąsiednich kamienic są wyjątkowo przyjaźnie nastawieni do „obcych”. - Dogadujemy się świetnie. Jasne, wisi pranie na sznurkach, ludzie wietrzą poduszki w oknach - takie to miejsce. Tak samo to wygląda we włoskich czy francuskich małych miasteczkach - uśmiecha się. W piwnicy jej hostelu jest scena, a na niej niepowtarzalne przedstawienia. A na górze 9 (niebawem 10) pokoi. Każdy urządzony przez innego artystę, który w zamian przez miesiąc prezentuje w hostelu swoje prace. No i każdy z nich ma tu zniżkę na nocleg. A miejsc wolny tu zwykle brak.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

Pani Izabela twierdzi, że nie wyobraża sobie lepszego miejsca do mieszkania niż Nadodrze - nie musi jechać do żadnej wielkiej galerii, by pójść do szewca, dorobić klucze, pójść do krawcowej - ma tu wszystko, co do życia potrzebne. No a poza tym jest ta niezwykła, maleńka piekarnia na rogu Rydygiera i Jagiellończyka. Tam kupuje świeże bułki w nocy, gdy wraca z koncertu. Bułek nie mamy, ale już słuchając opowieści, mam ślinotok. Zaraz pójdziemy do piekarni...

Na razie naszą uwagę zaprząta ktoś uważnie przyglądający się nam z okna w kamienicy na pierwszym piętrze. Pani Urszula Konopka, bo o niej mowa, chętnie wdaje się w dyskusję. Jak zawsze zresztą. Bo gdy po południu na dziedzińcu przy stolikach zasiadają goście, ona z nimi „konwersuje”. Oczywiście, wyglądając ze swojego okna. Koniecznie w towarzystwie ukochanego psa, Kacpra. Czy jej się podobają nowe, artystyczne porządki na podwórku? Się wie - weselej jest, tak kolorowo. - Sami, panie, kulturalni ludzie tu przychodzą. Zagraniczni też, czasem nawet Murzyni. Dobrze z takimi porozmawiać - nie zostawia cienia wątpliwości.

Porozmawiać - to ważne słowo. Z miejscowymi się wszędzie rozmawia, a nie lajkuje na Facebooku. Jaki przyjemny świat!

Na kulturalne pogaduchy z panią Urszulą wrócimy niebawem - Izabela Duchnowska wpadła na pomysł, żeby jej okno oprawić w złotą ramę (za zgodą właścicielki). Tę już zamówiła - u ramiarza, który ma warsztat przecznicę dalej.

Świeże śniadanie za jedyne 7 złotych
Jedno podwórko, jedna godzina - nie spieszymy się. Nazwa restauracji (Powoli) zobowiązuje. A wokół wiele innych, równie malowniczych miejsc. Rozglądając się na wszystkie strony (z ciekawości, nie ze strachu) dochodzimy do Narożnika. Tu zamawiamy kawę (jest dobra). Na półkach w kranach czeka na gości mnóstwo innych napojów, ale nie o tak wczesnej porze. Nie jest z nami jeszcze tak źle… Barmanka, jak wszyscy tu, chętnie wdaje się w rozmowę.

Po szybkiej kawie zaglądamy do piekarni, którą tak zachwalała pani Izabela. Zanim kupiliśmy po suchej bułce, już rozmawiamy z piekarzami - braćmi Sekunami. Szef, pan Andrzej, chętnie pokazuje nam stary piec i opowiada, jak powstaje jego pieczywo: żadnych polepszaczy, spulchniaczy, chemii. Gotowe wypieki czekają na półce pamiętającej czasy polskich pionierów we Wrocławiu. Piekarski mistrz opowiada, że nie stać go na nowszą, bo czasy trudne (żal, że mu się nie wiedzie lepiej, ale dobrze, że klimatyczna półka przetrwała). Pytany, czy rzeczywiście w nocy można kupić gorące bułki, uśmiecha się. - No tak, bo przecież i tak jesteśmy w środku, więc dlaczego nie sprzedać świeżego pieczywa? W nocy często ludzie zaglądają do nas, również policjanci z komisariatu po drugiej stronie ulicy - mówi.

Podobnych miejsc jest w okolicy więcej - w sumie w pobliżu działają cztery małe, rodzinne piekarnie ze zdrowym chlebem - „bez chemii” (do kolejnej zajrzymy za chwilę). Gdzie indziej takie znajdziecie?

Kawa i bułki kosztowały 7 zł. Dodajmy bilet na tramwaj, którym tu przyjechaliśmy, potem na powrotny i wychodzi 13. A to nie koniec atrakcji, bo piekarz podpowiada, że fajnie też pogadać naprzeciwko - to Róża Rozpruwacz, kawiarnia krawiecka. Wchodzimy, praca wre - trzy panie szyją, maszyny trzaskają. Właścicielka nie ma czasu na rozmowę - akurat prowadzi kurs szycia (podobne są organizowane u wielu innych rzemieślników z Nadodrza - introligatora, pieczątkarza, tapicera). Tłumaczy, igły jakiej grubości używać do szycia bawełny. Nie przeszkadzamy.

Co ciekawe, w pobliżu działają aż dwa punkty, w których można naprawić maszynę do szycia. A skoro działają, ktoś musi maszyn używać.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE
Wielkie podwórko, wielka sztuka
Kolejny nasz cel - artystyczne podwórko przy ul. Roosevelta. Tu się przekonamy, że chcieć to móc. Po drodze zaglądamy w zakamarki, wypatrując kolorowych murali, na szarych ścianach, sklepików, minigalerii sztuki. Znam Nadodrze - mieszkałem tu wiele lat. Nie sądziłem jednak, że tyle tu dobrych, kolorowych nowości. Oczywiście, są też stare kłopoty, jak wredni, ciągle pijani sąsiedzi podpalający drzwi. Fakt, powoli wymierają (choćby pijąc „ślepotkę”, czyli skażony alkohol), ale niektórzy dzielnie opierają się takim przeciwnościom losu. I nie dają zapomnieć o legendzie, że na Nadodrzu zawsze można „dostać w ryj”… Wreszcie docieramy do podwórka samych artystów - wejście znajdziecie bez problemów, jeśli macie dobry węch - potwornie cuchnie moczem. Trudno, w końcu sztuka rodzi się w bólach - również bólach nosa.

Ale warto przetrwać, bo gdy tylko mijamy „urynową bramę”, nasze oczy atakują różnokolorowe, wielkie obrazy. Szare ściany kamienic są ozdobione osiedlowymi freskami. I to jakimi - przy stoliku siedzi kobieta, którą widzę też na jednym z malowideł. Tyle że na „fresku” towarzyszy jej kot. Tu rządzi OKAP, czyli Ośrodek Kulturalnej Animacji Podwórkowej. Chociaż „rządzi” to źle powiedziane - raczej sieje ziarno sztuki w duszach mieszkańców kamienic. Pani Kazimiera - ta, którą widzę na żywo i jednocześnie namalowaną z kotem - mówi, że artyści z OKAP-u zobaczyli, jak chodzi z kotem. Sfotografowali, a potem namalowali. Jej koleżanka, zwana Halką, też uśmiecha się ze ściany. - Jak się wyjeżdża na wakacje na dłużej, to taki obraz zostaje, żeby sąsiedzi nie zapomnieli o tobie - śmieje się pani Halka (czyli Halina).

Wszystkie ściany są tu ozdobione podobiznami mieszkańców podwórka i ich zwierzaków. Co więcej, wiele sami malowali i rzeźbili - pani Kazia przyznaje się do zrobienia jabłek na ścianie, przed którą stoimy, a pani Halka pokazuje, że kwiaty na fasadzie po drugiej stronie podwórka są jej autorstwa. Obie panie z ekspresją opowiadają o podwórkowych dziełach i planach na przyszłość - mówią, że niebawem w oknach mają się pojawić doniczki z kwiatkami. - A na sąsiednim podwórku jest ośrodek Monaru - też będzie jak u nas. Na razie wyrzeźbili pięknego anioła - siedzi sobie na półce na piętrze - opowiada pani Kazimiera.

Kolejna godzina na Nadodrzu minęła. Kiedy? Wracamy. Po drodze wizyta w piekarni Krajewcy. Tym razem po kawał najlepszej w mieście drożdżówki - z rabarbarem (wydatek ponad zaplanowane 13 złotych). Niebo w gębie!

Na odchodne zaglądam jeszcze do Infopunktu Nadodrze przy ul. Łokietka 5. Chcę sprawdzić, czy działa tak skutecznie, jak się chwalą w magistracie. Miłe zaskoczenie - witają przyjaźnie, tłumaczą, co warto obejrzeć, dają mapki.

Zaglądam też do Krzywego Komina (Centrum Rozwoju Zawodowego) na Duboisa. Tu podobno mają ofertę ciekawych zajęć dla każdego. Sprawdzę sam, wiedząc, że „w internetach” mogą kłamać. Ale nic z tych rzeczy - przemiła, uśmiechnięta pani w recepcji w minutę opowiada mi o wszystkim, czego mogę się nauczyć, np. o kursie szycia i o tajemnicach renowacji starych mebli.

Wracam. Nie było mitycznego, nadodrzańskiego „w ryj”. Była za to świetna, chwilami abstrakcyjna wycieczka z workiem rozmów i kartonem życzliwości. Do zobaczenia na Nadodrzu!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska