W poprzedniej - III części, wspomniałem o egzaminie wstępnym do Liceum Ogólnokształcącego w Głogowie. Otrzymałem zawiadomienie informujące, że jestem zaproszony na rozmowę wstępną, która miała się odbyć w połowie lipca 1951 r.
Gdy w oznaczonym terminie wysiadłem z pociągu i podążyłem w kierunku mojej przyszłej szkoły, byłem bardzo zdenerwowany. Byłem sam na peronie głogowskiego dworca, szedłem najpierw wzdłuż torów w kierunku elektrowni, potem ulicami obok zniszczonych domów i po spytaniu kilku przechodniów o drogę, stanąłem wreszcie razem z grupą innych dzieci przed pokojem, w którym miała się odbyć zapowiedziana rozmowa. Wywoływano kolejne dzieci, wreszcie padło moje nazwisko. Usiadłem przed stołem w niewielkim pomieszczeniu, którego okna zwrócone były na duże skrzyżowanie, na którym właśnie przejeżdżał z charakterystycznym łoskotem traktor marki „Lanz-Buldog” z dwiema przyczepami. Z tego powodu i ogólnego lęku, pierwszego pytania nie zrozumiałem.
Podczas rozmowy zadawano mi szereg pytań, między innymi spytano jak zamierzam codziennie dotrzeć do szkoły. Na to pytanie odpowiedziałem z pewnością poprawnie. Wytłumaczyłem pytającemu, że Kurów Wielki nie ma połączenia kolejowego i do najbliższego dworca jest około 4,5 km. Widocznie moje odpowiedzi na inne pytania przekonały pytającego, bowiem powiedział, żebym złożył podanie o miejsce w przyszkolnym internacie oraz o wyżywienie w stołówce. Gdy po kilku dniach otrzymałem pozytywną odpowiedź, wraz ze wskazaniami, co mam ze sobą przynieść do internatu, byłem najszczęśliwszym człowiekiem (przynajmniej w Kurowie Wielkim...).
Miałem obowiązek przybyć do internatu nieco wcześniej przed właściwym rozpoczęciem roku szkolnego. Do dworca kolejowego Brzeg Głogowski odprowadził mnie mój wujek - ksiądz Brzeski, ale w pociągu i potem w Głogowie zostałem z ciężką walizką sam. Był piątek, 31 sierpnia 1951, miałem więc czas w internacie, by się nieco zadomowić. Ale już w sobotę wieczorem, wróciłem do Kurowa. Wszyscy na plebanii byli bardzo uradowani z mojego przyjazdu i zasypywali mnie pytaniami: jak wygląda mój pokój, ilu nas jest w pokoju (było 12) i wiele innych szczegółów.
Sobotnie jazdy do Kurowa po nauce, a w niedzielę lub w poniedziałek powroty do Głogowa miały stać się dla mnie zwyczajem przez następne cztery lata bytności w liceum.
W poniedziałek, trzeciego września, czekało na nas (82 ośmioklasistów) dużo nowości. Po zebraniu wszystkich uczniów w obszernej auli i ogólnym przywitaniu przez dyrektora, pana Krasowskiego, nastąpił podział „nowych” na dwie klasy. Zgodnie z już wcześniej ustaloną listą; ja trafiłem do klasy VIIIa. Pomieszczenie klasowe było jasne i świeżo wyremontowane, z oknami na ulicę - obecnej Jedności Robotniczej, a wówczas im. J. Stalina. Na ścianie szczytowej wisiały portrety, jak w poprzednich szkołach, a nad nimi widniał krzyż (jeszcze).
Wychowawcą naszej klasy był nauczyciel matematyki, pan Franciszek Matuszewski (nazywaliśmy go Franio). Choć do wyboru miejsca w ławkach, każdy z nas miał własny pogląd, nasz wychowawca miał on swój plan. Dziewczęta siedziały wzdłuż okień z widokiem na ówczesny cmentarz żołnierzy rosyjskich poległych podczas walk o Głogów w lutym i marcu 1945 r. (Park Słowiański). W pozostałych dwóch rzędach posadził chłopców. Mnie, z powodu dużego wzrostu, posadzono w jednej z tylnych ławek w rzędzie przy ścianie
Podczas pierwszych tygodni każdy z „nowych” musiał się zaprezentować u kierownika chóru szkolnego, pana Słowika, który mnie zakwalifikował do basów. Tak więc każdy z nas otrzymał swoje stałe miejsce w organizmie szkoły, co miało trwać przez następne cztery lata.
Nie będę opisywać wszystkich wzlotów i potknięć z życia licealisty, sądzę, że byłoby to zbyt nużące. Ograniczę się więc do kilku wydarzeń, które moim zdaniem są tego godne, a z których się cieszę, że mogłem je przeżyć.
Teraz, gdy to piszę, podporą mojej pamięci jest wyciąg z kroniki szkolnej, która została wręczona uczestnikom tegorocznego zjazdu absolwentów na 70-lecie szkoły, co mi pomogło odkryć kilka zdarzeń na nowo. Pierwszym - niestety przykrym - zdarzeniem była śmierć ucznia z mojej klasy, Jerzego Przybosia. Właściwie jeszcze się nie znaliśmy a już 30 września 1951 szeregi moich współuczniów sie zmniejszyły. Zginął od wybuchu miny talerzowej, którą znalazł łażąc po gruzach przy ulicy Mickiewicza; ciekawość przezwyciężyła codzienne ostrzeżenia nauczycieli.
Rubryka tworzona we współpracy z Towarzystwem Ziemi Głogowskiej. Masz ciekawe wspomnienia z czasów szkoły? Wyślij je na adres email [email protected].
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?