Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moje szkolne wspomnienia - Część III - Trzy szkoły przez dwa miesiące... (1)

Kacper Chudzik
Z pamiętnika ucznia podgłogowskiej szkoły z czasów powojennych...

Skończyły się wakacje, zbliżał się wrzesień 1948 roku, gdy moi opiekunowie zostali powiadomieni, że jako piątoklasista będę musiał chodzić do szkoły w Brzegu Głogowskim, miejscowości oddalonej od Kurowa Wielkiego o około 5 km. Wiadomość ta nie była zbyt pocieszająca.

Gdy wujek przetłumaczył zawiadomienie cioci, oboje zaczęli się o mnie martwić. Najkrótsza droga do Brzegu Głogowskiego prowadziła przez pola i była właściwie typową drogą polną z piaskiem, błotem i kałużami. Oni wiedzieli, że podczas jesiennych prac polowych droga dla rowerzystów ulega zniszczeniu przez ciężkie maszyny rolnicze. A co będzie zimą gdy mróz, śnieg i zawieje pokryją drogę, a potem - wiosną - gdy nastąpią roztopy?

Po zameldowaniu się w piątej klasie szkoły w Brzegu Głogowskim posadzono nas (Janka i mnie) w ostatniej ławce obok innych dzieci. Te od początku potraktowały nas bardzo nieprzyjaźnie. Ignorowały nas, nie pomagały nawet prośby nauczycieli i grożenie karami. Muszę przyznać, że prawie codziennie spóźnialiśmy się do szkoły. Główną przyczyną niepunktualności był często zamknięty przejazd kolejowy, którego nie sposób było ominąć. Z reguły więc nasze miejsca były zajęte, a dzieci już siedzące niechętnie chciały zrobić miejsce spóźnialskim. Naturalnie, powstająca krzątanina bardzo przeszkadzała trwającej już lekcji.

Niechęć dzieci skupiła się szczególnie na mnie, ponieważ moja znajomość języka polskiego miała jeszcze wiele braków. Odczuwałem to codziennie na każdej przerwie. Od tego czasu wiem, że dzieci mogą być okrutne, bardzo okrutne względem rówieśników.

Gdy na złość zaczęto psuć nam rowery - które i tak były w złym stanie - przez wykręcanie wentyli w dętkach, nasza obecność w tej szkole stawała się koszmarem.

Ale po dwóch tygodniach uśmiechnęło się do nas szczęście. Moi opiekunowie zostali powiadomieni, że odtąd będziemy chodzić do szkoły w Kromolinie, około 2,5 km od Kurowa Wielkiego. Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, bowiem pogoda zaczęła się zmieniać, coraz częściej padał deszcz i zbliżał się czas jesiennych wiatrów.

Moja bytność w szkole w Kromolinie nie trwała długo. Do mojej „starej” szkoły w Dalkowie wprowadziło się nauczycielskie małżeństwo z zadaniem kontynuowania nauki w dawnym budynku szkolnym. Tak więc, od 10 października 1948 szkoła w Dalkowie rozpoczęła znów działalność i przez następne dwa lata adres mojej szkoły już się nie zmienił.

Naturalnie, w Dalkowie byłem jedynym dzieckiem, które lepiej znało język niemiecki niż język polski. W Dalkowie wszyscy mnie znali, więc tylko czasami się ze mnie śmiali. Wnet pojąłem, że muszę włożyć większy wysiłek w nauczenie się języka mego otoczenia.

Przypadkowo znalazłem po latach jeden z moich zeszytów z datami ze stycznia 1949 roku Mój Boże, jakie tam znalazłem błędy!. Jeszcze w tej chwili mam wątpliwości, czy moje przejście do piątej klasy było naprawdę uzasadnione lub sprawiedliwe?

Nowi nauczyciele w Dalkowie prowadzili lekcje bardzo starannie (tak mi się wtedy wydawało). Dzien zajęć był podzielony na przedmioty i czuliśmy, że przekazywany materiał lekcyjny był zawsze solidnie przygotowany.

W tym czasie mój wujek jeszcze mógł udzielać lekcji religii w szkole. Co tydzień był dwa razy w dalkowskiej szkole, a jego obecność była mi bardzo przydatna. Stawałem się coraz bardziej aktywny, a moje kwartalne lub półroczne oceny stawały się coraz lepsze.

Naturalnie, moje słabości w języku polskim nadal istniały, ale coraz bardziej czułem się w tej materii pewny. Nie, najgorliwszym uczniem nie byłem, ale jakoś nie widziałem potrzeby aby się wysilać. Ścisłe przedmioty jak: fizyka, chemia, a szczególnie rachunki nie sprawiały mi kłopotów, a jeżeli w biologii lub zoologii zapowiadały się jakieś braki, zgłaszałem się (i nie tylko ja) do pracy w ogródku szkolnym - warzywniaku, aby oceny zmieniały się na lepsze.

Któregoś dnia, gdy z powodu mojej niepoprawnej polszczyzny mnie znowu wyśmiano, użaliłem się u wujka z tego powodu, ale on mi radził: „Udawaj, że ich nie rozumiesz i z nimi się nie zadawaj. Jeżeli zauważą, że ciebie to nie interesuje, dadzą ci spokój.” Miał rację!

Nasze małżeństwo nauczycielskie, rodzina Pietrzykowskich, dostosowała wymogi nauczania tak, aby możliwie wszystkie dzieci mogły nadążyć i aby mogły przejść do następnej klasy. Gdy do szkoły docierały wieści o zbliżającej się wizytacji, albo gdy bez uprzedzenia wizytator dotarł do wioski u stóp Wzgórz Dalkowskich, wówczas uczniowie, którzy w szkole nie wykazywali się dużą wiedzą, musieli nagle coś odpracować w ogrodzie. Zajmowane przez nich miejsce w ławce zapełniano dziećmi obecnymi w klasie.

Pamiętam, gdy pewnego razu wizytator zauważył kilku uczniów w ogrodzie zamiast na lekcji, wytłumaczono to tym, że: „Właśnie prowadzone są przygotowania do lekcji biologii”.

W każdym razie, z klasy do klasy przechodzili prawie wszyscy i jak wiem, każdy z nich stał się dobrym rolnikiem. Teraz po latach mogę tylko przytaknąć takiej praktyce - przecież nie każdy musi być akademikiem.

Rubryka tworzona we współpracy z Towarzystwem Ziemi Głogowskiej. Masz ciekawe wspomnienia z czasów szkoły? Wyślij je na adres email [email protected].

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska