Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moje szkolne wspomnienia - Część II - W polskiej szkole (1)

Jan-Joachim Brzeski
Z pamiętnika ucznia głogowskiej szkoły z czasów powojennych

Minęły 33 miesiące od dnia, w którym jako drugoklasista opuściłem mury szkolne. Nastał rok 1947, był początek sierpnia. Dzień rozpoczął się pięknym słonecznym porankiem. Jak przystało na mieszkańców plebanii w Kurowie Wielkim byliśmy wszyscy na codziennej porannej mszy św., przy której księdzu - mojemu wujkowi - posługiwałem jako ministrant. Po śniadaniu każdy zajął się swoją codzienną pracą: krowa i kury już dawały głośno o sobie znać. W ogrodzie wyszukałem sobie dobrze dojrzałą gruszkę, po czym udałem się na strych plebanii, aby przez okno w dachu obserwować okolicę i delektować się pyszną gruszką. Często w ten sposób spędzałem dni, ale nie tylko.

Na początku 1945 roku przez to okno obserwowałem razem z wujkiem oblężenie i pożary Głogowa, miasta, w którym się urodziłem. Następne miesiące, gdy byliśmy prawie sami w Kurowie Wielkim, pomagałem wujkowi przy pracach na polu i w oborze lub w kościele, gdzie byłem ministrantem. Gdy do wioski przybyli pierwsi osadnicy ze wschodnich terenów dawnej Polski, miałem możliwość bawienia się z przyjezdnymi dziećmi. Podczas tych zabaw uczyłem się nowego - polskiego języka. Pamiętam jak dziś, moim pierwszym zdaniem, które kilka razy powtórzyłem, było: „Chodź do góry na dach!”. W tym dniu bowiem biegaliśmy po dachu dużej szopy, gdzie przed rokiem 1945 przechowywane były maszyny rolnicze należące do miejscowego dominium - majątku, a w którym od początku 1946 roku PGR w Dalkowie prowadziło hodowlę świń i cielaków. Do połowy roku 1947 moimi „nauczycielami” były jedynie dzieci kurowskich rodzin. Mój zasób słów ograniczał się do zdań potrzebnych do wspólnej zabawy, o regułach gramatyki nikt mnie nie pouczał. Piszę to dlatego, aby łaskawy czytelnik moich wspomnień mógł zrozumieć moją ówczesną wiedzę o języku polskim w sierpniu 1947 roku. W domu (na plebanii) rozmawialiśmy po niemiecku.

Wróćmy zatem na strych owej plebanii. Właśnie odgryzłem duży kawałek gruszki, gdy z kuchni rozległo się wołanie cioci: „Komm Hanno, gdzie jesteś? Chodź do kuchni!”

Odezwałem się i schodząc po schodach posłusznie, choć z kwaśną miną, udałem się do kuchni, gdzie wujek i ciocia stali obok siebie. Po skończonej pracy w oborze i stajni, czuć było ostry zapach potu i gnoju. Tym widokiem byłem zaskoczony, coś przeczuwałem. Wujek odkaszlał i uśmiechając się pierwszy przerwał milczenie: „Słuchaj Hanno, w Dalkowie będzie otwarta szkoła, a my postanowiliśmy, że musisz znowu chodzić do szkoły, abyś mógł potem nauczyć się zawodu.” Na taką wiadomość nie byłem przygotowany. Już samo pojęcie „szkoła”, pełna dzieci, których nie znałem, które, jak przypuszczałem, mówiły tylko po polsku; byłem zdruzgotany. Przez ponad dwa lata żyłem z dala od szkoły i korzystałem z wolności, bawiąc się kiedy chciałem i gdzie chciałem.

Skuliłem się, jakby trafił we mnie ciężki kamień, a słowo „szkoła” uderzyło we mnie jak pocisk. Inaczej mówiąc, czułem się jak pies, który dostał batem.

Moja reakcja na słowo „szkoła” była jak najbardziej uzasadniona - rozległo się moje głośne i kilkakrotnie powtórzone: „Nein!” i „nie”. Chciałem wybiec z kuchni, ale ciocia mnie przytrzymała. Na to włączył się wujek i wyjaśnił, że: „Z nauczycielem już rozmawialiśmy, on został o wszystkim poinformowany, on wie o twoich brakach i udzieli ci wszelkiej pomocy”.

Po krótkiej przerwie ciocia dodała: „A Janek też jest w tej klasie i będzie siedział obok ciebie, uzgodniliśmy to z nauczycielem. Ten nauczyciel jest bardzo sympatyczny, a wujek będzie udzielał lekcji religii czyli w szkole nie będziesz sam”.

„Aber ich will nicht! (ale ja nie chcę)” - krzyczałem, kuląc się i szlochając w kącie kuchni.

Po kilku minutach uspokoiłem się. Pojęcie szkoła zaczęło mnie nagle interesować. Jeszcze nie martwiłem się tym, że do drugiej klasy (niemieckiej) chodziłem jedynie dwa i pól miesiąca, do trzeciej klasy nie chodziłem w ogóle, więc nie miałem pojęcia o tym, co trzecioklasista powinien umieć. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w szkole wszyscy mówią mi nieznanym językiem, chociaż z dziećmi w Kurowie podczas zabawy mogłem się po polsku porozumieć.

Przez resztę dnia, który się tak pięknie zapowiadał, byłem skwaśniały. Napoczęta gruszka już mi nie smakowała, a słońce było dla mnie tylko oślepiającą plamą na niebie.

Ponieważ od września miałem chodzić do szkoły, a o języku polskim nie miałem „zielonego” pojęcia, wujek usiłował mi przekazać coś z tego, czego sam dopiero się nauczył, co najmniej nieco gramatyki.

Moi domownicy nie wiedzieli, co w szkole będzie potrzebne, ale tu pomógł mi Janek, ten, z którym się bawiłem i teraz miałem siedzić w jednej ławce. W ostatnim tygodniu sierpnia dokonałem nim zakupów w Kromolinie, wiosce oddalonej od Kurowa o ok. 2,5 km. Po powrocie do domu byłem nawet dumny z nabytych nowiuteńkich przyborów szkolnych: ołówków, piór, atramentu i zeszytów - rzeczy, które miały się zmieścić w zrampowanym, skórzanym tornistrze - jeszcze z przed wojny. Oj, gdyby on mógł mówić?

Rubryka tworzona we współpracy z Towarzystwem Ziemi Głogowskiej. Masz ciekawe wspomnienia z czasów szkoły? Wyślij je na adres email [email protected].

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska