Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Graf: Medal skoczków w drużynie? W grze są cztery zespoły

Piotr Janas
Mirosław Graf
Mirosław Graf Fot. Facebook.com
Były skoczek narciarski Mirosław Graf to człowiek, który wyprzedził swoją epokę. W latach 70 zapoczątkował skakanie stylem V, do czego zmusiła go... kontuzja. Miał przez to problemy z trenerami i sędziami punktowymi, ale - jak sam mówi - najważniejsza była dla niego radość ze skakania. Dziś jest burmistrzem Szklarskiej Poręby oraz przewodniczącym komisji skoków i kombinacji norweskiej w Polskim Związku Narciarskim. Jest także gorącym orędownikiem zorganizowania igrzysk olimpijskich w Karkonoszach w 2030 roku. O tym pomyśle, o różnicach w skakaniu kiedyś i dziś oraz o tym, jak kiedyś zarabiali skoczkowie, opowiedział nam w rozmowie przed konkursem skoków w Pjongczang.

Obowiązki burmistrza pozwalały Panu śledzić na bieżąco wydarzenia sportowe przed Pjongczang?
Szczerze mówiąc, to nawet lekarz zalecał mi oglądanie transmisji sportowych na uspokojenie i oderwanie od codziennych obowiązków. Dostałem też zaproszenie do profesjonalnie przygotowanej strefy kibica w Karpaczu od Eurosportu, więc tym bardziej robiłem wszystko, by być na bieżąco, z tym że nie wymagało to ode mnie jakichś poświęceń. Sport to moja pasja i zawsze znajduje na niego czas.

Jako były skoczek z pewnością najbardziej czeka Pan na konkurs skoków. Myśli Pan, że ktoś z Polaków poza Kamilem Stochem ma szansę na medal w konkursie indywidualnym?
Liczę na to, ale łatwo nie będzie. Dla całej czołówki igrzyska to impreza sezonu i większość wszystkie przygotowania podporządkowuje pod te zawody. Według mnie - patrząc na formę poszczególnych zawodników - w grze o medale jest 11 skoczków, w tym trzech Polaków. Poza Kamilem są to Dawid Kubacki i Stefan Hula. Może niektórych to ostatnie nazwisko zaskakuje, ale proszę zwrócić uwagę, że kiedy Stefan jest w formie, to skacze bardzo regularnie. Jeśli olimpijskie obiekty mu podpasują, to może sprawić niespodziankę. Jedni lubią dłuższy najazd, inni krótszy, a dla jeszcze innych najważniejszy jest kąt nachylenia. To trochę tak jak z kobietą, ktoś może powiedzieć koledze, że ma brzydką żonę, choć ten uważa, że ona jest najpiękniejsza na świecie. Niemniej nie zapominajmy, że do pokonania jest cała plejada bardzo mocnych Niemców, Słoweńców i Norwegów. Zwłaszcza Skandynawowie trafili z formą.

A zgodzi się Pan z opinią, że każdy inny wynik niż medal drużyny skoczków będzie porażką?
No właśnie nie, bo w grze są cztery wyrównane zespoły. Mam na myśli Polskę, Niemcy, Norwegię i Słowenię, a wielką niewiadomą są dla mnie Austriacy, których także przedwcześnie bym nie skreślał. My równie dobrze możemy wygrać, jak i zająć najgorsze dla sportowca czwarte miejsce. Prawdopodobieństwo jest takie samo. Konkursy drużynowe to splot wielu wypadkowych, każdy zawodnik musi oddać po dwa równe i dalekie skoki. Na tym poziomie jedna gorsza próba może przekreślić szanse całego temu.

Kto poza skoczkami może dać nam powody do radości?
Myślę że mamy kilu kandydatów. Wierzę, że coś od siebie dołożą panczeniści, może biathlonistki, miłym zaskoczeniem mogą być też nasi saneczkarze, ale nie ma co ukrywać, że największe szanse na medale należy wiązać właśnie ze skoczkami. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Kilkanaście lat temu w czołówce mieliśmy tylko Adama Małysza, kilka lat później Małysza i Stocha. Dobrej drużyny doczekaliśmy się dopiero teraz, ale proszę zobaczyć, ile czasu musiało upłynąć. Adam napędził zainteresowanie, ono pozwoliło rozwinąć skrzydła tej dyscyplinie w naszym kraju.

A co z Justyną Kowalczyk? Myśli Pan, że stać ją na ostatni zryw w karierze?
Mam wielki szacunek dla tej zawodniczki, jej zasługi i osiągnięcia są fenomenalne, ale niestety, czasu nie oszukamy. Czołówka jej odjechała, jest całe grono młodych wilczyc ze Skandynawii, które chcą dorównać jej i Marit Bjoergen. Szczerze mówiąc nie wierzę w medal Justyny na żadnym dystansie. Bardzo chciałbym się mylić i z całych sił będę jej kibicował, ale rozsądek nie każe mi myśleć, że namiesza w czołówce.

Na igrzyska wiele ekip przygotowuje technologiczne nowinki. Nasi skoczkowie mają nowe buty, które mają im pomagać w locie. Akurat Pan doskonale wie, że czasami trzeba przełamywać schematy. Jest pan prekursorem skakania stylem V. Jak to się zaczęło?
Przez kontuzję. Jako mały chłopak skręciłem staw skokowy i trenując z usztywnieniem miałem ograniczony zakres ruchów. Narty odchodziły mi przez to na bok, układały się na kształt litery V i tak mi zostało. To były zupełnie inne czasy, wtedy klasycznie narty prowadziło się wzdłuż ciała, ale zauważyłem - nawet gdy z nogą wszystko było już w porządku - że dzięki temu stylowi uzyskuje lepsze odległości. Przez całą karierę próbowano mnie tego oduczyć, ale ja tego nie chciałem.

Można powiedzieć, że wyprzedził Pan swoją epokę. Pewnie jest w Panu jakiś żal, że sędziowie wtedy tego nie doceniali? Dostawał Pan dużo niższe noty za styl i niekiedy pomimo pobicia rekordu skoczni nie stawał Pan na podium.
Zgadza się, ale proszę mi uwierzyć, że ja się na to nie obrażałem. Wiedziałem jakie są zasady i zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie będę skakał tak pięknie stylowo jak np. Piotr Fijas, to nie będę wygrywał. Ja po prostu bawiłem się tymi skokami, czerpałem z nich radość. Chciałem uzyskiwać jak najlepsze odległości, bić rekordy, a niekoniecznie zawsze stawać na najwyższym stopniu podium. Tę sytuację można porównać to piłki nożnej. Powiedzmy, że mamy prawonożnego napastnika, który lewą nogą strzela kapitalne bramki, same okienka. Trener jednak wścieka się na niego i każe mu strzelać prawą, bo przecież jest prawonożny. Absurdalne prawda? Przecież nie chodzi o to jak osiąga się cel, tylko o to, żeby go osiągnąć, a ja chciałem latać. Najdalej jak się da.

Nie wierzę jednak, że brak wygranych w sytuacjach, gdy ewidentnie to Pan latał najdalej, w żaden sposób Pana nie dotykały.
No pewnie czasami było mi trochę przykro, ale raz jeszcze podkreślę - dla mnie liczyła się frajda. Może gdyby to było dziś, mówiłbym inaczej. Pewnie wkurzyłbym się, gdyby taka sytuacja przytrafiła mi się np. ostatnio w Willingen, gdzie Kamil Stoch za zwycięstwo dostał 25 tys. franków szwajcarskich. To mogłoby zaboleć, ale my za swoje skakanie nie dostawaliśmy żadnych pieniędzy.

Kompletnie żadnych?
Kompletnie.

To z czego opłacaliście na przykład wyjazdy na zawody poza granicami kraju? Związek wam pomagał?
Prawdę mówiąc, to nie. Wtedy wszyscy robili tak samo, to znaczy brali różne przedmioty na handel. Ja dzięki kontaktom ojca często miałem kryształy z huty, które na miejscu się sprzedawało. Było na podróż i zakup sprzętu, który w Polsce był nie do kupienia. Pamiętam, że raz w Austrii sprzedałem kryształy za 600 szylingów. Dzięki temu mogłem pozwolić sobie na taki kombinezon, jaki miała kadra olimpijska. Innym razem udało się kupić narty do skoków w Berlinie, zarabiając w ten sam sposób. Takie były czasy, wtedy to była normalność.

Mając na uwadze Pana technikę, można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby urodził się Pan trochę później, to dziś byłby Pan w stanie rywalizować z najlepszymi. Ciekawi mnie, czy dzisiejsza czołówka dałaby radę skakać w tamtych latach, prowadząc narty wzdłuż ciała...
Jestem przekonany, że nie. Proszę zobaczyć, jak ta dyscyplina się zmieniła. Wypadkową klasycznego stylu skakania były skocznie, które kiedyś budowano. Żeby na Średniej Krokwi w Zakopanem skoczyć 70 metrów, leciało się na wysokości 7-8 metrów nad ziemią, a podczas najazdu niekiedy trzeba było się rękami odpychać. Dziś to niewyobrażalne. Wszędzie są lodowe tory, stabilne tak, że w trakcie najazdu można sobie papierosa palić (śmiech). Obiekty są wyprofilowane w ten sposób, że leci się mniej więcej 2 metry nad ziemią, uzyskując przy tym grubo ponad 100 metrowe odległości. No i te nowinki techniczne, jak specjalne wiązania albo kombinezony. Kiedy ja skakałem, kombinezon nie miał najmniejszego znaczenia, no może poza wizualnym. Dziś najważniejszy jest moment odbicia. Skoczkowie są wątłymi facetami, ale mają ogromną siłę w nogach. Dla przykładu taki Piotrek Żyła skacze z miejsca ponad 3,5 metra. Niektórzy licealiści nie skaczą tyle z rozbiegu.

Na zakończenie chciałem zapytać o możliwość zorganizowania zimowych igrzysk olimpijskich w Karkonoszach w 2030 roku. Wiem, że jest wielkim orędownikiem tego pomysłu. Na ile jest to prawdopodobne?
Dzisiaj to są plany, marzenia i lobbowanie samego pomysłu. Według mnie moc sprawczą miałoby to tylko wtedy, gdyby w organizację zaangażowały się trzy kraje Unii Europejskiej: Polska, Czechy i Niemcy. Można by próbować wypromować tę kandydaturę jako najbardziej ekonomiczną i ekologiczną, ponieważ - w porównaniu do innych tego typu przedsięwzięć - wymagałaby stosunkowo niewielkiego nakładu finansowego. W Czechach są kapitalne kompleksy skoczni w Harrachovie czy Libercu. W niemieckim Altenbergu jest świetna baza saneczkowo-skeletonowa, a my do tego czasu będziemy mieli wyremontowaną bazę na Polanie Jakuszyckiej w Szklarskiej Porębie, gdzie odbywałby się imprezy biegowe i biathlonowe. Do tego snowboard w Karpaczu, imprezy zjazdowe po czeskiej stronie Karkonoszy i tylko lodowisko trzeba by wybudować, ale w dzisiejszych czasach nie jest to duży problem. Dochodzą do mnie głosy, że to wcale nie jest utopijny pomysł i moim zdaniem powinniśmy spróbować, ale wymaga to zaangażowania wszystkich trzech państw. Nie powiem, że nie zaprzątam sobie tym głowy, ale dzisiaj skupiam się na trwających igrzyskach w Pjongczang. Wierzę, że będą one udane dla naszych reprezentantów.

Rozmawiał - Piotr Janas

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska