MKTG SR - pasek na kartach artykułów

I po milionie

Redakcja
Nie ma co ukrywać - z milionem dolarów życie jest łatwiejsze. I piękniejsze. I bardziej rozwojowe, czyli z perspektywą. A bez miliona - trudne i mało rozwojowe. Wszyscy są o tym przekonani w Kraszewicach. Marianna Miletich odeszła tak, jak żyła - cicho i skromnie. W styczniu 1997 roku pochowano ją na koszt gminy na cmentarzu w Kraszewicach. W ostatniej drodze towarzyszyła jej garstka osób, podobnie jak garstka osób towarzyszyła jej w ostatnich dniach życia. Prosta, tania trumna złożona została w gustownym grobowcu z lastrico i czarnego marmuru.

BOGDAN WASZTYL

BOGDAN WASZTYL

Nie ma co ukrywać - z milionem dolarów życie jest łatwiejsze. I piękniejsze. I bardziej rozwojowe, czyli z perspektywą. A bez miliona - trudne i mało rozwojowe. Wszyscy są o tym przekonani w Kraszewicach.

Marianna Miletich odeszła tak, jak żyła - cicho i skromnie. W styczniu 1997 roku pochowano ją na koszt gminy na cmentarzu w Kraszewicach. W ostatniej drodze towarzyszyła jej garstka osób, podobnie jak garstka osób towarzyszyła jej w ostatnich dniach życia. Prosta, tania trumna złożona została w gustownym grobowcu z lastrico i czarnego marmuru.
 Marianna była zapobiegliwa i oszczędziła gminie zbędnych kosztów; grzebiąc kilka lat wcześniej córkę, zostawiła w grobowcu jeszcze jedno miejsce - dla siebie. Być może dlatego obyło się bez skandalu, kiedy w półtora roku po śmierci Marianny okazało się, że w spadku zapisała gminie Kraszewice ponad milion dolarów i do wioski zjechały telewizje z całego świata. Grób dobrodziejki nie przyniósł gminie wstydu. Gmina mogła powiedzieć, że tak troskliwie, jak opiekowała się staruszką, opiekuje się i jej grobem. Dziś już gmina nie musi opiekować się mogiłą. Obowiązek ten spadł na nauczycieli i uczniów nowego, okazałego gimnazjum, które wzniesiono za pieniądze Marianny.

Milion to dobra rzecz

 Czasem przy grobie modli się 22-letni Karol B., syn siostrzenicy Marianny. Karol modli się trochę przy okazji, a trochę z żalu. Przy okazji, bo cmentarz znajduje się w połowie drogi między Kraszewicami A, gdzie pracuje, a Kraszewicami B, gdzie mieszka wraz z rodzicami. Z żalu, bo jak sobie młodzian pomyśli, że choćby niewielka część z tego miliona mogła być jego, to aż go w dołku ściska. Bardziej jednak Karol modli się przy okazji, bo starą ciotkę nawet lubił, a dla jej dziwactw znajdował zrozumienie. Przykro mu było, że się od nich wyprowadziła. Żal jednak pozostał: - Ja tam cudzego nie chcę - mówi - ale trochę z tego miliona by się przydało.
 Mógłby na przykład porzucić rozklekotany rower, na którym codziennie kilka kilometrów do i z pracy przekręca i jeździć porsche albo mercedesem. Mógłby wykupić warsztat meblowy, w którym pracuje, i zostać szefem. - Milion dolarów to jest dobra rzecz - przyznaje. - Szkoda jednak, że nie moja. A matki to lepiej o to w ogóle nie pytać.
 Dwupiętrowy, nieotynkowany dom z czerwonej cegły przy skrzyżowaniu wiejskich dróg. - O niej ani o jej pieniądzach nie rozmawiam - ucina kategorycznie matka Karola. Trudno się tej stanowczości dziwić. Kiedy przed laty przyjęła pod swój dach starą ciotkę i jej schorowaną, upośledzoną umysłowo córkę, wieś nawet tego aktu miłosierdzia nie zauważyła. Ale kiedy starsza pani poszła do gminy z prośbą o jakieś lokum, nikt racji B. nie chciał wysłuchać. - Na bruk człowieka wyrzucają, gorzej niż psa - mówiono po kątach, bo w oczy nikt nic powiedzieć nie chciał. Atmosferka wokół B. jednak powstała mało sprzyjająca.
 A kiedy okazało się, że spadek wielki przeszedł B. koło nosa, cała okolica się z nich naśmiewała. I cieszyła. I szydziła. W końcu B. zostali uznani za dyżurnych "głupich nieudaczników". - Jezu drogi, milion zielonych koło nosa przepuścić, to szczyt głupoty - młoda sklepowa do dziś nie może zrozumieć tego, co się stało. - Toż trzeba się było tylko tą starą opiekować, na rękach ją nosić, ciasteczka pod nos podtykać i spokojnie czekać, aż kipnie. A B. wszystko zaprzepaścili.
 B. mają więc dość rozgłosu i pytań o ciotkę. Pytała o to nawet koreańska telewizja. A cóż takiego Azjatę może obchodzić to, co czuje rodzina B., której wielki majątek przeszedł koło nosa? Niech sobie Azjaci wyobrażą, co można czuć, a nie zadają głupich pytań. W ogóle to już dość tych rozmów. Wystarczy, że cholera człowieka bierze na 1 listopada; nawet na krótkiej modlitwie nie może się nad grobem skupić.

Łatwy rozwój

 Nie ma co ukrywać - z milionem dolarów życie jest łatwiejsze. I piękniejsze. I bardziej rozwojowe, czyli z perspektywą. A bez miliona - trudne i mało rozwojowe. Wszyscy są o tym przekonani. - Z milionem Miletichowych dolarów wieś ładnie nam się rozwija - przyznają zgodnie mieszkańcy Kraszewic. - Autobus jest, co dzieci do szkoły wozi, nowe, przepiękne gimnazjum, sala gimnastyczna rośnie, oczyszczalnia ścieków powstanie i dom ludowy, chodniki nowe... Nie można powiedzieć, Stowarzyszenie dobrze pieniądze wydaje, na słuszne, społeczne potrzeby.
 Nieoficjalnie jednak ludziska przyznają, że gdyby to oni dostali te pieniądze, rozwinęliby się lepiej niż za pośrednictwem Stowarzyszenia. Ale oficjalnie tego nie powiedzą, bo narażenie się Stowarzyszeniu niesie z sobą ryzyko dobrowolnego skazania się na ograniczony rozwój albo nawet na brak rozwoju. Gróźb żadnych nie było, ale ludzie przypuszczają, że tak by mogło być i sami gryzą się w języki.

A więc nieoficjalnie...

 Kazimierz pracował w zakładach obuwniczych. Od czasu, gdy przed laty zakłady upadły, Kazimierz pozostaje bez roboty, choć to określenie nie najlepiej przystaje do rzeczywistości. Bo narobić się Kazimierz musi, żeby przeżyć. Ile potu trzeba wylać na ziemi szóstej klasy, żeby cokolwiek urodziła? Ile palet drewnianych trzeba zbić? Ile drzew z prywatnego lasu wyciąć? - Od cholery wszystkiego trzeba - mówi Kazimierz. To znaczy od cholery potu, palet i drzew. A z milionem można by bez potu. I bez pracy. - Z milionem nic nie trzeba, a wszystko można - rozmarza się Kazimierz. - Człowiek sobie na przykład śpi, a pieniądz sprawia, że taki człowiek nawet śpiąc się rozwija.
 Młoda sklepowa rozwijałaby się podobnie. Najpierw kupiłaby jednak dom i dobry samochód. Reszta pieniędzy na konto i życie jak w Madrycie. Jedna pani do sprzątania i gotowania, druga - do dzieci. Byłby czas na fryzjerkę, kosmetyczkę, solarium, zabawy, wojaże... - Można by i studia skończyć lub zamieszkać w Poznaniu albo nawet w Warszawie. Z milionem wszystko jest możliwe.
 Maria by zwariowała. Albo podzieliła się majątkiem z biednymi. Nie wie, czy najpierw by zwariowała, czy się podzieliła. - To takie abstrakcyjne - tłumaczy. - Kto wie, co by człowiek zrobił?
 Jan wie. Upiłby się i kilka dni nie trzeźwiał. A później, już spokojnie, pomyślałby nad dalszym rozwojem.
 Stanisław podzieliłby pieniądze między dzieci, Marek
- wyjechałby do Ameryki, Anna - do Francji...
 Jedno jest pewne - z milionem mieszkańcy Kraszewic mogliby zrobić wiele. Ale milion po Mariannie przejęło Stowarzyszenie.

Najbiedniejsza milionerka

 - Dziś trudno nam kogoś przekonać, że gmina jest biedna jak mysz kościelna - mówi sekretarz gminy. - Mówią o nas "zielone milionery", a prawda jest brutalna. Kraszewice to najbiedniejsza gmina Wielkopolski. Beznadziejnie biedna.
 Beznadzieja wyziera z każdego kąta, a najbardziej z gminnego budżetu. Brakuje na wszystko: na inwestycje, na zasiłki i zapomogi, na rozwój, nawet na perspektywy. Jeśli na cztery tysiące mieszkańców musi wystarczyć czteromilionowy budżet, to znaczy, że najczęściej trzeba poprzestać na marzeniach albo obejść się smakiem. Dawniej chociaż była praca. Zakład obuwniczy i szwalnia jednak upadły. Ziemie kiepskie. Jedyne bogactwo to ta odrobina lasów, wycinanych w coraz większym tempie i przerabianych na palety. - Jak zabraknie lasów, zabraknie chleba
- sekretarz nie potrafi wykrzesać z siebie ani odrobiny optymizmu. Inwestorzy omijają Kraszewice szerokim łukiem, dobre pomysły też się tu nie rodzą, bo dobre pomysły potrzebują kapitału, a kapitału nie ma.
 Właściwie w ciągu ostatnich lat jedynym czynnikiem rozwojowym w Kraszewicach, jedynym poważnym inwestorem okazała się powracająca z Ameryki staruszka - Marianna Miletich. Marianna zaczęła rozwijać Kraszewice jakieś siedem lat temu, kiedy z nie wyjaśnionych do dziś powodów postanowiła wyprowadzić się od B. Pewnego dnia zrobiła sobie odważny makijaż, założyła perukę, buty na wysokim obcasie i ruszyła do urzędu. W gabinecie przewodniczącego Rady Gminy powiedziała: - Nie chcę już mieszkać u B., proszę mi załatwić jakieś mieszkanie.
 W tym miejscu trzeba oddać sprawiedliwość ówczesnemu przewodniczącemu, Janowi Puchale, na co dzień nauczycielowi matematyki i fizyki w miejscowej podstawówce, że dostrzegł tę potrzebę rozwoju u Marianny i postanowił jej wyjść naprzeciw. Jako miejsce do rozwoju przewodniczący wskazał starą agronomówkę, która stała zapuszczona na skraju wsi. Marianna wysupłała grosza, wyremontowała budynek i zamieszkała w nim. W odnowionej agronomówce znalazło się też miejsce dla Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Jednak z takiego rozwoju Marianna nie była zbyt zadowolona. Chciała rozwijać się dalej, zamieszkać wyżej, bo zawsze mieszkała na piętrze, a nie na parterze. Okazało się, że w budynku urzędu jest dość miejsca na piętrze. Marianna znów wysupłała pieniądze na remont. Wykroiła: mieszkanko dla siebie, nowe siedziby dla pomocy społecznej, komisariatu, biblioteki i ośrodka zdrowia. Z takiego rozwoju gmina była bardzo zadowolona. Marianna również.
 W rok później, chcąc podziękować za umożliwienie rozwoju, Marianna znów usiadła w gabinecie przewodniczącego Puchały i powiedziała, że chce, by po jej śmierci cały jej majątek przeszedł na własność gminy. Przewodniczący, jak zwykle, znalazł się na miejscu i zawiózł Mariannę do notariusza. Nie przypuszczał wówczas, że po śmierci Marianny Kraszewice mogą rozwinąć się bardziej niż za jej życia. A jednak... 6 maja 1998 roku, w 16 miesięcy po pogrzebie "Amerykanki", Sąd Rejonowy w Ostrzeszowie orzekł, że spadek w całości przechodzi na gminę, a w kilka tygodni później dyrektor banku Pekao w Kaliszu ujawnił przedstawicielom gminy wielkość tego majątku. Wszystkich zamurowało. Nawet przewodniczący Puchała zaniemówił. Nie przypuszczał, że prawdziwa milionerka może wyglądać tak niepozornie i żyć tak skromnie.

Biedna milionerka

 Mało kto znał Mariannę tak dobrze, jak pracownice Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Do kościoła nie chodziła, rzadko pokazywała się wśród ludzi, niewiele mówiła. Tylko Ewie Wróblewskiej i Wandzie Skorupie opowiadała o sobie. Dziś one opowiadają o niej.
 Marianna nie miała lekkiego życia. Jako szesnastolatka wyjechała do Francji, pracowała w gospodarstwie rolnym. Wyszła za mąż, urodziła ułomną córkę, rozwiodła się. Krótko była w Australii, ale nie odpowiadał jej klimat. Wróciła do Francji, by niebawem wyjechać do Kanady, gdzie pracowała w fabryce porcelany. Poprzez Nowy Jork trafiła do Chicago. Szyła, sprzątała w domach. Za odłożone pieniądze kupowała zrujnowane domy, remontowała je i sprzedawała. Na handlu nieruchomościami dorobiła się fortuny. W 1990 roku wróciła do Polski. Sprzedała mieszkanie w Kaliszu i wraz z córką przeprowadziła się do rodziny B., do swej rodzinnej wsi. Co było później? - wiadomo.
 - Żyła bardzo skromnie. Nie jadła szynki, lecz pasztetową. Na pomidory pozwalała sobie tylko pod koniec sezonu, gdy spadła ich cena. Prawie nie oglądała telewizji, wcześnie kładła się spać, by nie zużywać prądu, zimą nie dogrzewała mieszkania - przypomina sobie Wanda Skorupa. - Żyła skromniej niż większość ludzi w Kraszewicach. Kto by pomyślał, że to prawdziwa milionerka?

Rozwój kontrolowany

 Kiedy już było wiadomo, że na Kraszewice spadnie deszcz pieniędzy, lokalni patrioci postanowili założyć Stowarzyszenie Rozwoju Wsi im. Marianny Miletich, które przejęłoby od gminy spadek i dysponowało nim. Rada Gminy na dwa miesiące przed wyborami jednogłośnie podjęła uchwałę o przekazaniu pieniędzy Stowarzyszeniu. Nie wiadomo, dlaczego radni tak łatwo zgodzili się wypuścić fortunę z rąk. Chyba nie dlatego, że przewodniczącym Stowarzyszenia został przewodniczący rady Jan Puchała, a skarbnikiem - wójt Stanisław Jeziorny. Faktem jest, że Stowarzyszenie wyprowadziło pieniądze z budżetu, a więc spod kontroli radnych. A chodziło o kwotę równą rocznemu bud-żetowi gminy. - W postanowieniu sądu jest co prawda mowa o gminie, ale w testamencie pani Miletich wyraźnie zaznaczyła, że chodzi jej o rozwój rodzinnej wsi, czyli Kraszewic - tłumaczy wójt Jeziorny. - Z budżetu gminy trzeba rozwijać całą gminę, a nie tylko jedną wieś. Stąd Stowarzyszenie.
 Trzeba powiedzieć, że Stowarzyszenie obchodzi się z majątkiem tak jak fundatorka - rozważnie. Może tylko szybciej wydaje pieniądze.
- Dostaliśmy 3,4 miliona złotych - wójt-skarbnik ma wszystkie liczby w głowie.
- Ulokowaliśmy w banku na dobry procent, kupiliśmy bony skarbowe. Wiele wydaliśmy, ale wciąż jeszcze mamy ponad półtora miliona.
 Pieniądze oczywiście wydano na rozwój. Kierunek rozwoju nie był konsultowany społecznie, ale Stowarzyszenie wiedziało, co trzeba robić, by mieszkańcy byli zadowoleni. Najpierw zakupiło więc autobus, który do dziś dowozi dzieci do szkoły. Pokaźną kwotą wsparło budowę nowoczesnego gimnazjum. Buduje salę gimnastyczną. Wesprze powstanie oczyszczalni ścieków. Zbudowało chodnik z jednej strony wiejskiej drogi (akurat z tej, po której stoi Urząd Gminy). - U nas pieniądz robi pieniądz. Pieniądze Stowarzyszenia stanowią wkład gminy pod kolejne inwestycje, służą zdobywaniu dotacji. Tym sposobem wydajemy być może zbyt wolno, ale rozsądnie. Wieś będzie się dzięki temu rozwijać dłużej, bardziej i lepiej - objaśnia wójt-skarbnik.
 Choć w pierwszym odruchu obiecano pieniądze także proboszczowi na remont kościelnych organów, proboszcz pieniędzy nie dostał, bo nie chce oddać na potrzeby wsi kawałka łąki w centrum. Ponieważ proboszcz w ogóle nie chce się wypowiadać, nie wiadomo, jak ocenia Stowarzyszenie. Bo parafianie oceniają dobrze. Mówią: "dzięki Stowarzyszeniu", "dzięki panu Puchale", "dzięki wójtowi"...
 Najdziwniejsze jest jednak to, że Stowarzyszenie, dysponujące potężnymi - jak na kraszewickie warunki - pieniędzmi, samo nie rozwija się tak dobrze jak wieś. Po prawdzie nie rozwija się wcale. Znalezienie jego siedziby jest zadaniem beznadziejnym, bo Stowarzyszenie siedziby nie ma. Sekretarz gminy nie wie na przykład, kiedy i gdzie zbiera się zarząd Stowarzyszenia, kto do Stowarzyszenia należy. - No, wójt i pan Puchała - mówi. To samo mówią mieszkańcy wsi: - Stowarzyszenie to wójt i pan Puchała.
 Stowarzyszenie zakładały jednak 22 osoby. W ciągu dwóch lat nie przybył żaden nowy członek. Czyżby ludzie nie chcieli się rozwijać? A może Stowarzyszenie jest organizacją zamkniętą? - Nie, jesteśmy zupełnie otwarci - przekonuje wójt-skarbnik, choć fakty temu przeczą. Niedawno wójt zaproponował, by do Stowarzyszenia przyjąć dwóch nowych radnych. Zarząd się nie zgodził. - Nie wiem, dlaczego - dziwi się wójt-skarbnik, który też jest w zarządzie.

Inny rozwój

 Odnalezienie opozycji jest w Kraszewicach zadaniem prawie tak samo beznadziejnym, jak odnalezienie Stowarzyszenia Rozwoju Wsi. Zenobiusz Doruch jest właścicielem sklepu A-Z na krańcu wsi. Nie przyjechał do Kraszewic, by być opozycjonistą, lecz po to, by pomóc się gminie rozwijać. Podobnie zresztą jak Marianna. Rzeczywistość skazała go jednak na pozostawanie na marginesie głównych sił - Rady Gminy i Stowarzyszenia. - Długo działałem w organizacjach polonijnych w Niemczech i takie działanie, jak tu, mi nie odpowiada. Inaczej pojmuję jawność, inaczej pojmuję rozwój.
 Zenobiusz nie zdobędzie się na krytykę dotychczasowych inwestycji Stowarzyszenia, bo były one społecznie potrzebne. - Ale co dalej?
- pyta. - Tu trzeba przede wszystkim pracy. Jeśli rozwiną się mieszkańcy, rozwinie się i wieś. Rozwój wsi bez rozwoju mieszkańców doprowadzi do tego, że za kilka lat dzieci bezrobotnych nędzarzy będą się uczyć w luksusowych warunkach. Czy o to chodzi?
 Zenobiusz rozwija Kraszewice inaczej. Założył biznes, zatrudnił ludzi. Taki rozwój, jego zdaniem, jest o wiele lepszy. Ale ani władza, ani Stowarzyszenie nie chcą jego rad słuchać.
 Zenobiusza boli również to, że władza i Stowarzyszenie nie zawsze chcą rozwijać wieś w kierunku, w którym chcieliby się rozwijać ludzie. Przykład? Bardzo proszę. Małżonka Dorucha, Polka z Ukrainy, absolwentka konserwatorium, chciała, by kraszewickie dzieci rozwijały się muzycznie. Była gotowa rozwijać je społecznie, byle tylko dyrekcja szkoły przyznała odpowiednie pomieszczenia. Dyrekcja, w postaci żony przewodniczącego Puchały, opierała się przez rok, zanim przystała na rozwój muzyczny. I co się okazało? Że ponad trzydzieścioro dzieci chce się rozwijać pod okiem małżonki opozycjonisty.
 Jeszcze bardziej nie podoba się Zenobiuszowi to, że nie dokończono budowy chodnika po drugiej stronie ulicy. Że przy budowie chodnika po urzędowej stronie wykonawca spartaczył robotę, a urzędnicy nie wyegzekwowali naprawy szkód w ramach umowy gwarancyjnej. Najbardziej jednak Zenobiusza boli i niepokoi fakt, że Stowarzyszenie jest zamknięte. Zenobiusza bowiem do Stowarzyszenia nie przyjęto bez podania powodów odmowy. Doruch co prawda nie może stwierdzić, by kierujący Stowarzyszeniem zbłądzili, ale obawia się tego, co stać się może, jeśli zbłądzić zechcą. - Dysponują potężnymi funduszami wyjętymi spod społecznej kontroli. Mogą robić, co chcą. W takiej gminie dobry układ towarzyski, powiązanie Stowarzyszenia z władzą prawodawczą i wykonawczą, dysponowanie sporymi pieniędzmi, zlecanie robót, mogą rodzić najróżniejsze pokusy. Radny Zenobiusz Doruch jest samotnym opozycjonistą. Nie ma więc wielkiego wpływu na rzeczywistość. Może tylko mnożyć obawy.

BOGDAN WASZTYL

 Współpraca: MAREK MORDAN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski