Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O tym, jak papier i pióro zawróciły nam w głowach

Marcin Walków
Pixabay
Zanim na świecie pojawiły się tanie długopisy, to pióro było podstawowym artykułem piśmienniczym. Dziś na nowo przeżywa swój renesans. Pisanie piórem to nie tylko oznaka prestiżu, ale i bardzo dobra gimnastyka dla naszego mózgu. W dobie komputerów i smartfonów klasyczny notes, pióro i atrament nie powinny odejść do lamusa.

Kiedy Agnieszka wyciąga z plecaka skórzany notatnik, zaraz otacza ją wianuszek kobiet. „Pokaż, jak prowadzisz swój” - mówią jedna przez drugą. Przewraca więc kartki z przyklejonymi etykietami bagażowymi z lotnisk, naklejkami z graffiti z Lizbony, zapisanym smakiem pysznych lodów, starym rodzinnym zdjęciem. „To pradziadek, to prababcia, tu dziadek” - pokazuje, zaczynając opowieść. O sadzie pod Rzeszowem, tak ogromnym, że podczas II wojny światowej ukrywano w nim konie, o dorodnych jabłoniach. Dziś sad jest już coraz mniejszy.

- Rodzice wycinają drzewa. Nic im nie mówiąc, zakosiłam trochę drewna - szepcze, wyciągając dwa polana z plecaka. - Chcę tę historię uwiecznić, ten sad, te jabłonki. Jak zrobić to lepiej, niż piórem wiecznym wykonanym z tego właśnie drewna? - mówi Agnieszka Wysocka, a oczy aż jej błyszczą.
Wieczne pióro jest jak alkohol lub tytoń - uwodzi i uzależnia. Adamon, bo takim nickiem z internetowego forum na katowickich targach Pen Show Poland przedstawia się 61-letni warszawianin, nosi codziennie do pracy etui, w którym ma 50 piór, niemal każde napełnione innym atramentem. Cała jego kolekcja liczy już 1,5 tys. piór wiecznych. Pan Andrzej z Rybnika, 53-latek, ma ich ponad 2 tysiące. Kolekcjonerem został kilkanaście lat temu, ale z piórami miał kontakt od dziecka.

- Ojciec w kieszeniach swoich niedzielnych i świątecznych garniturów chował Pelikany, a ja je po kryjomu wyciągałem, pisałem nimi i oddawałem. Raz mu całą koszulę poplamiłem atramentem i się wydało - wspomina.

Maciej Kosianowski godzinami może opowiadać o historii piór wiecznych. O tym jak już dawno, dawno temu człowiek wykorzystywał do pisania trzcinę maczaną w sadzy i sokach roślinnych. Później wybrał rylec i miękkie tabliczki, na przykład z gliny, aż nastał złoty czas piór gęsi, kruków i łabędzi. Ostrzono je i maczano w atramencie.

- Jeden kancelista zużywał ich setki w ciągu miesiąca. Ludzie cały czas szukali czegoś wygodniejszego, bardziej praktycznego - mówi Kosianowski.

Gdzieś w połowie XVIII wieku pojawiają stalówki w obsadce, czyli na czymś w rodzaju trzonka, nazywane maczankami. Cały czas nie rozwiązano jednak podstawowego problemu - konieczności częstego zanurzania pióra bądź stalówki w atramencie, noszenia ze sobą kałamarza.

- Maczanki się łamały, ale były tańsze, więc wyparły gęsie pióra. Te z kolei, jeśli odpowiednio naostrzone, pisały bardziej gładko niż stalówki, które drapały papier - dodaje pan Maciej.

Między XVIII a XIX wiekiem narodziły się wieczne pióra. Czyli oprócz stalówki także zbiorniczek na atrament, który zapewniał komfort długiego pisania. Początkowo wykonane z metalu były drogie i niedostępne, z czasem upowszechniły się i potaniały, dzięki masowemu wytwarzaniu korpusów z tworzyw takich jak ebonit i celuloid.

Mało kto z moich rozmówców pamięta swoje pierwsze pióro. Mają wrażenie, że były przy nich od dziecka. Nic dziwnego, jeszcze długo po wojnie w szkołach pisano tylko wiecznym piórem, to nim uczono się kreślenia liter, cyfr, składania ich w słowa i zdania.

To pióra były przez ponad wiek najpopularniejszym artykułem pisarskim - ołówek z gumką wynaleziono dopiero w 1858 roku, a pierwszy długopis w latach 30. ubiegłego stulecia. Z czasem wyparł on pióro - był tańszy, poręczniejszy, niewymagający.

- Długopis? Klik i piszesz. A pióro wymaga szacunku. Nie może zaschnąć, leżeć bylejak w torbie. Karą za niechlujstwo jest rozlany atrament albo złamana stalówka - dodaje pan Adamon.

Dziś pióro na powrót zdobywa coraz większe rzesze zwolenników. Pani Barbara urodziła się we Wrocławiu, ale od lat mieszka w Łodzi. Od dzieciństwa pisze tylko piórem - i zaraziła tym swoją córkę, Aleksandrę. To był dopiero początek. Bo eleganckie pióro wymaga bardziej stosownego towarzystwa niż tani zeszyt w kratkę z marginesem.

Vincent van Gogh, Pablo Picasso, Ernest Hemingway i Ryszard Kapuściński nie rozstawali się z notesami. Do najbardziej znanych na świecie należą te z czarną okładką zamykane na gumkę, z papierową kieszonką z tyłu - Moleskine. W Katowicach spotykam grono miłośników Traveler’s Notebook - to wynalazek z Japonii. Prostokątny kawałek skóry z dwiema gumkami - jedną do zamykania, drugą do mocowania wkładów do notowania, kalendarza, kieszonek, folderów. Przyjechali świętować jego 10. urodziny. Był szampan i tort - oczywiście w kształcie notatnika.

Barbara Kruk, księgowa z Warszawy, ma ten notatnik od pół roku. - Każdy inny notes czy kalendarz każe mi go zapisywać tak, jak ktoś sobie wymyślił. Tutaj to ja decyduję, tworzę go sama - wyjaśnia.

Pani Ola, którą przed chwilą poznaliśmy, ma już takie dwa. Z czasem sama zaczęła wykonywać wkłady, ozdabiać je. - Tak, jestem świrem - śmieje się.

Na YouTube znajduję dziesiątki filmów, na których ludzie z całego świata pokazują swoje zapisane notatniki, strona po stronie. Z wklejonymi mapami, listami zakupów, adresami ulubionych knajp, przepisami, terminami, stronami wykaligrafowanymi oczywiście piórem. Dokupują specjalne linijki, szablony z literami, naklejki, klipsy, spinacze, przymocowują wisiorki.

- Na świecie nie ma dwóch takich samych notatników - mówi Elmira Skarłosz, prywatnie ich fanka, zawodowo dystrybutor. Dodaje, że w firmowym sklepie marki na lotnisku w Tokio można kupić nawet japonki z tej samej skóry, co okładka kultowego notatnika. To biznes i filozofia, która trafia w te same gusta co wieczne pióra.

- Patrzę na moją córkę i widzę, że to ją po prostu koi. Wraca ze stresującej pracy, ściąga gumkę z notatnika, bierze pióro i pisze, rysuje, coś przykleja, wycisza się - mówi pani Barbara.

Ale początek nie był łatwy. Musiała przejść przez syndrom pustego notatnika. Człowiek nosi go ze sobą, otwiera, gapi się, ale przez długi czas nic nie pisze.

- I zaczyna się zastanawiać, czy ta myśl, słowo jest naprawdę warte zanotowania. To nie jest długopis i kartka papieru z drukarki, którą pobazgrzesz, zgnieciesz i wyrzucisz. Czujesz, jak to działa na mózg? - dodaje mama pani Aleksandry. I nie ma wątpliwości, że w zabieganym świecie, na który lekarstwem jest „slow food”, „slow fashion”, a nawet „slow sex”, można śmiało mówić też o „slow writing”.

Gdy się przechadzam po targach w katowickim kinie Kosmos, spostrzegam Przemysława Dudka. „Zrobię wszystko, co w mojej mocy”, „zdaje pan sobie sprawę z ryzyka?” - mówi z powagą, patrząc w pełne nadziei oczy i zapisując coś na druku, do złudzenia przypominającym receptę. Mówią o nim doktor - i tylko ręce całe w atramencie zdradzają, że to o pen doktora, czyli lekarza piór, chodzi.

Trafiają do niego wieczne pióra, które upadły, te które po latach drapią papier, piszą za mokro lub za sucho. Wreszcie te wymagające „dopieszczenia”, przyniesione przez kolekcjonerów. - Którzy szukają ideału, piśmienniczego absolutu, takiego, któremu można przyznać 10 punktów w 10-stopniowej skali - wymienia Dudek. W szkole podstawowej sam pisał piórem, ale bardziej z obowiązku niż zamiłowania. - Pod koniec roku szkolnego łamałem pióro i wyrzucałem. Pasja przyszła dopiero później - wspomina. Trochę za sprawą siostry, trochę za sprawą ojca, wreszcie dzięki prezentowi od babci.

Potem zaczął pióra rozkręcać, poznawać ich budowę (dziś mówi: anatomię), czytać o nich, wreszcie przywracać do życia.

Nawet pióro nie do uratowania, może zyskać drugą młodość. - Każdy pen doktor ma swój cmentarz. Nawet totalnie zniszczone pióro może dostarczyć części do nieprodukowanego już modelu - mówi pan Przemysław.

Miłośnicy piór dzielą się na tych, którzy kupują tylko nowe i na tych, którym w duszy gra wintydż, czyli modele z drugiej ręki i z historią.

- Kupując stare pióro, kupujemy historie ludzi. To bardzo intymny przedmiot, którym zapisujemy wspomnienia, ważne chwile, ono jest świadkiem naszego życia - mówi Dudek, dogaszając papierosa. Czas wracać, kolejni pacjenci czekają.

Wątpliwości nie mają też naukowcy: nasz mózg jest głodny tego, byśmy pisali piórem na papierze, a nie palcami na klawiaturze lub ekranie. Dr Agnieszka Janiak, filolog i kulturoznawca, kierownik Zakładu Komunikacji Społecznej i Pracowni Antropologii Sensorycznej w Dolnośląskiej Szkole Wyższej, opowiada mi o pracach norweskiej badaczki. Wymyśliła fikcyjny alfabet, składający się z 20 znaków i prosiła dwie grupy ludzi, by się go nauczyły. Pierwsza pisała ręcznie, druga na klawiaturze. - Grupa, która pisała ręcznie, zapamiętała nowy alfabet siedmiokrotnie szybciej i nie miała problemu z odtworzeniem go - mówi dr Janiak. Dlaczego tak jest? Kluczem do zrozumienia fenomenu odręcznego pisania jest dotyk.

Gdy dotykamy palcami klawiatury komputera, są to za każdym razem takie same bodźce, nie niosą żadnej informacji. Co innego, gdy w dłoń chwytamy pióro. - Które ma swój ciężar, chłód metalu albo ciepło drewna. Nasza dłoń spoczywa na kartce papieru o określonej teksturze. Jako dzieci, gdy dostawaliśmy nowy zeszyt, otwieraliśmy go, wąchaliśmy papier, przeciągaliśmy po nim dłonią. W ten sposób sprawdzaliśmy, czy będziemy go zapisywać gładko czy z mozołem. Nie zapominajmy też o atramencie, pozostawiającym mniej lub bardziej aksamitny ślad - wymienia kulturoznawca z DSW. Podkreśla, że dawniej kolor atramentu dobierano do treści, którą zamierzano przekazać. I tak wyznania miłosne zapisywano atramentem fioletowym, pozyskiwanym z trudnego do otrzymania barwnika z kwiatów malwy.

Pisanie piórem aktywuje mózg. Wymaga myślenia abstrakcyjnego i symbolicznego, analitycznego, koncentracji, koordynacji oko-dłoń, skupienia. Uruchamia ośrodki odpowiedzialne za czytanie, orientację przestrzenną, mowę. To gimnastyka dla mózgu.

Z pisaniem jest jak z fotografowaniem, gdy w dłoniach ma się aparat cyfrowy i ten na kliszę z 24 lub 36 klatkami. Pierwszy pozwala dosłownie „wypstrykać” setki zdjęć praktycznie bez żadnej refleksji, by wybrać z nich to najlepsze. Drugi wymaga większego zastanowienia zanim się naciśnie spust migawki. Podobnie w pisaniu. Klawisz backspace na klawiaturze umożliwia wymazanie słów, zdań, całych akapitów. Elektroniczny tekst o wiele łatwiej też skasować. Na papierze każde słowo, nawet jeśli skreślone, zostawia ślad.

- Pióro od dawien dawna kojarzy się z przekazywaniem mądrości, własnej myśli, czegoś ważnego. Mnisi latami przepisywali święte teksty. O doniosłości idei świadczy troska włożona w jej uwiecznienie. Nie tylko odpowiednio dobrane słowa, ale i estetyka, kształt liter. Tak samo, gdy mowa o tekście uwiecznionym na papierze, na pergaminie albo glinianej tabliczce. Odkąd pojawiło się pismo komputerowe, ten związek zaginął - mówi dr Agnieszka Janiak.

Obok języka polskiego, historii i matematyki, przedmiotem szkolnym była niegdyś kaligrafia. Wycofano ją jednak ze szkół, uznając, że to burżuazyjny przeżytek, relikt przeszłości. Nic więc dziwnego, że piszemy dziś bez dbałości o litery, w sposób nieczytelny, często także dla nas samych.

Moja rozmówczyni przywołuje kolejny przykład badań, tym razem z Uniwersytetu Stanforda w Dolinie Krzemowej, którym poddano studentów tej uczelni. Okazało się, że student, który na zajęciach notuje na komputerze, zapisuje znacznie więcej informacji, lecz zapamiętuje tylko jedną trzecią. Ten, który pisze ręcznie, zanotuje mniej, ale jest w stanie wyłuskać słowa kluczowe i zapamiętać w zasadzie cały tok wykładu. Już po zakończeniu badania, poproszono studentów, by przeszli na pisanie ręczne.

- Grupa, z którą pracowałam przez semestr podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych mówiła mi, że nie są w stanie pisać, bo brakuje im delikatnego klekotu klawiszy, za to ołówki im skrzypiały, były za głośne. Mi zaś stukanie w klawiatury 300 laptopów na wykładzie nie pozwalało się skoncentrować. Człowiek się jednak przyzwyczaja. Już po tygodniu przyznawali, że pisanie ręczne jest bardzo pomocne - dodaje dr Janiak.

Kto w naszych czasach był wielkim miłośnikiem kaligrafii?

- Steve Jobs! Choć nie ukończył studiów, szukał kursów kaligrafii. Tak ćwiczył kreatywność, dbałość o szczegóły, pieczołowitość. Pisanie to przecież też rodzaj twórczości artystycznej - mówi kulturoz-nawczyni z DSW.

O tym, jak bardzo odręczne pisanie jest związane z umysłem, charakterem i duszą piszącego, wiedzą grafolodzy. To oni przecież na podstawie próbki pisma, potrafią podać podstawowe informacje o człowieku. W tym celu badają siłę nacisku pisma, wielkość, szerokość i pochylenie liter, odległości między nimi, sposób wiązania liter, rytm i jakość pisania. Katalog, stworzony na początku XIX wieku przez Jeana Hipolita Michona, ojca grafologii, zawierał 360 zmiennych.

Ale nie trzeba być psychologiem lub policyjnym śledczym, by móc wyciągać wnioski na podstawie pisma. Wiadomym jest przecież, że nie tylko to, co piszemy, ale i jak, mówi wiele o naszym stosunku do innych ludzi i świata.

- Nie znam nikogo, kto drukowałby miłosne e-maile. Znam za to ludzi, którzy latami przechowują odręcznie napisane listy i kartki pocztowe. Słowa kreślone piórem na papierze wyrażają naszą bardzo osobistą relację do odbiorcy - podkreśla dr Janiak.

Pisanie to też ta umiejętność, która odróżnia nas od innych gatunków w świecie zwierząt. Nazywane bywa wręcz „niewytłumaczalnym naddatkiem” w toku ewolucji, wynikającym z chęci dzielenia się wiedzą, szerzenia idei z tymi, których nie znamy. Malowidła naskalne uznawane są za pierwsze przekazy, czyli zostawione świadomie informacje.

- O czymś bardzo dramatycznym, co nasi przodkowie chcieli zostawić kolejnym pokoleniom. By zaznaczyć światłocień w pędzących i polujących zwierzętach, wykorzystywali teksturę jaskini. Można sobie wyobrazić, że malując, dotykali dłońmi ścian, by czuć zakrzywienia, chropowatości. Już wtedy, choć tego nie rozumieli, dotyk i pismo były ze sobą nierozerwalnie związane - zwraca uwagę rozmówczyni.

Dotyk to zmysł pierwotny - pierwszy i ostatni. Jeszcze w życiu płodowym odczuwamy ciepły dotyk wód płodowych, nacisk ścian macicy.

- Ostatni, bo gdy umieramy i aktywność naszego mózgu się wygasza, już nie widzimy, nie słyszymy, nie mówimy, ale wciąż czujemy, do ostatniej chwili. Dlatego dawniej, gdy umierano w domach, domownicy otaczali łoże i dotykali odchodzącego tam, gdzie są receptory czucia, czyli na stopach, dłoniach, głowie. Dotyk to niesamowity zmysł, choć coraz bardziej skazany na banicję. Mówimy o nim w kategoriach „złego dotyku”, rozmawiając z kimś, ręce trzymamy przy sobie, najchętniej w rękawiczkach.

Mój ulubiony kabaret, Hrabi, w jednym ze skeczów pokazuje lekcję języka polskiego w szkole przyszłości. Konkretniej - dyktando. Jednak znane mi z nie tak odległych czasów polecenie „wyciągamy karteczki”, zastępuje „wyciągamy komóreczki”. Śmiech śmiechem, ale na świecie debata o zastąpieniu w szkołach odręcznego pisania tym na klawiaturze komputera, trwa.

I można się zastanowić, co po nas zostanie za kilkadziesiąt lub kilkaset lat. Bo gdy my pokazujemy w muzeach księgę z pierwszym zdaniem zapisanym w języku polskim, oglądamy naskalne malowidła, czytamy listy królów i poetów, przyszłym pokoleniom mogą zostać twarde dyski, pendrive’y, płyty CD i skrzynki e-mailowe, których być może nie będą nawet w stanie odczytać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska