Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Biegnij, Lilla, biegnij

Robert Migdał
Lilla Jaroń, wiceminister z wrocławskiego Kiełczowa
Lilla Jaroń, wiceminister z wrocławskiego Kiełczowa Paweł Relikowski
Czy kiedykolwiek chodziła na wagary, co robiła w Lotniczych Zakładach Naukowych, z kim szaleje w tańcu do białego rana, choć parkiet jest już pusty, dlaczego broni się przed zrobieniem swoim dzieciom kotleta schabowego, czy rozmawia ze swoimi kwiatami z 25-arowego "ogródeczka" i ile jest prawdy w tym, że... maluje obrazy. Rozmowa z Lillą Jaroń, pochodzącą z Wrocławia wiceminister edukacji narodowej w rządzie Donalda Tuska.

Lilla - to bardzo nietypowe imię. Skąd się wziął w głowach rodziców pomysł, żeby tak Panią nazwać?

Na imię miałam mieć Urszula, czyli Ula. Ale tato był pod tak wielkim wrażeniem, że przyszłam na świat, że z tej Uli, gdy pojawił się w USC, wyszła mu Lilla. I tak zostało do dzisiaj. Choć ślad po Uli też został. Tak mam na drugie imię.

Mama mogła mu zapisać na karteczce "ULA". Wtedy by się nie pomylił.

Ja i brat mamy bardzo rzadkie imiona. On ma na imię Edmund - też jak na lata 50. to było inne imię od tych, które nosili jego koledzy. W grupie naszych rówieśników odstawaliśmy zawsze z naszymi imionami.

Nie trzeba było mieć pseudonimów na podwórku ani ksywek w szkole.

Kiedy dzisiaj patrzymy na świat muzyków, artystów, to widać, że sobie dobierają oryginalne pseudonimy artystyczne, żeby pokazać, że są stworzeni do zaskakiwania innych. Ja, gdybym miała działać w show-biznesie, nie musiałabym szukać pseudonimu (śmiech). Moje imię jest wyjątkowe i zawsze zwracało uwagę. Przede wszystkim dlatego, że nie jest powszechne, a po drugie, że trudne do zapisania: byłam i jestem notorycznie przemianowywana na Lidię, Lilię i Liliannę. Zatem naszym córkom, pamiętając własne perturbacje z imieniem, nadaliśmy z mężem bezproblemowe w pisowni: Ewa i Karolina.

Jakie Pani miała te przygody ze swoim imieniem?

Oj, miałam z tego powodu wiele sytuacji śmiesznych, a nawet tragicznych. Przypominam sobie taki egzamin, chyba to było z prawa gospodarczego, gdzie pan profesor, zaprosiwszy mnie do środka, do gabinetu, poprosił o przedstawienie się: "Imię, nazwisko". Więc ja odpowiadam: "Lilla Jaroń". A on na to: "Lilla to dla koleżanek, ja wolałbym, aby pani oficjalnie się przedstawiała". I już od samego początku rozmowy miałam siódme poty na plecach ze stresu. Poza tym w urzędach czy bankach zawsze muszę literować swoje imię i sprawdzać, żeby na pewno zapisano je przez dwa "l", bo z tego potem są nie lada problemy. Po prostu inna osoba jest na dokumencie niż legitymująca się dowodem.

A w szkole wołali za Panią "Weneda", od "Lilli Wenedy" Juliusza Słowackiego.

Takie imię jak moje prowokuje do interpretacji. A poza tym dzięki temu, że tak na mnie wołano, przeszłam przyspieszony kurs literatury, bo zanim polonistka na lekcji kazała zapoznać się z "Lillą Wenedą", to już ją przeczytałam, bo chciałam zobaczyć, kim jest ta tytułowa postać.
Nie chciała Pani zmienić imienia?

Nigdy. I teraz też, gdybym miała taką możliwość, nie zmieniłabym. Choć niekiedy je odmieniano różnie - nawet kiedyś zostałam nazwana "Mila". Już nie prostuję, nie irytuję się. Może dlatego, że tak bardzo jestem otwarta na kreatywność innych ludzi.

Słyszałem nawet, że tak bardzo, iż postanowiła Pani, jak już minie to całe ministerialne zamieszanie wokół Pani osoby, napisać doktorat z socjologii.

Życie zawodowe przez ostatnich 10 lat stawiało mnie na czele dużej grupy, którą należy kierować. A w takich sytuacjach trzeba lubić innych ludzi, trzeba budować relacje pozytywne, a zatem wykazać dużo tolerancji. Im jestem starsza, tym bardziej moje doświadczenie mi mówi, że zarządzanie ludźmi to jest zarządzanie ich emocjami. Inni muszą się dobrze czuć w relacjach ze mną, a ja z nimi w pracy. A przecież mają swoje życie prywatne, osobiste poglądy, odmienne systemy wartości, swoje troski i sukcesy. Dlatego zainteresowała mnie socjologia, bo przybliża różne kategorie bodźców i motywów działania ludzi i zespołów. Uczy, jak efektywnie kierować grupą, rozróżniać sterowanie od manipulowania grupami w ich postępowaniu.

Pani manipuluje, podsterowuje ludźmi?

Manipulacja? Absolutnie nie. To jest cecha charakterystyczna tego, z czym moi starsi koledzy z Solidarności walczyli w PRL-u i za co zapłacili wysoką cenę. Kiedy mam przed sobą zadania i zespół, z którym mam te ambitne plany zrealizować, to muszę uważnie się pilnować, żeby pewnej granicy nie przekroczyć.

To kiedy Pani napisze i obroni ten doktorat z socjologii?

Promotora już wybrałam, ale ciągle brakuje mi czasu. Mam nadzieję, że wybaczy mi brak kontaktu ostatnio. A przy doktoracie potrzeba bardzo, bardzo dużo czasu na badania, zgłębianie literatury, konferencje, publikacje. Interesuje mnie socjologia wiedzy, to, jak rozwijać kompetencje człowieka. Bo wiedza to zasoby nieograniczone - skończy nam się kiedyś ropa, węgiel, a wiedza będzie zawsze niewyczerpanym rezerwuarem. Nasz umysł ciągle jest w stanie coś nowego wymyślać, ale pytanie jest, jak go kształtować od najmłodszych lat, by był łakomy na poznawanie i doświadczanie.

Pani od dziecka była łakoma na wiedzę? Lilla - prymuska?

Absolutnie tak. (śmiech)

Zawsze na koniec roku świadectwo z czerwonym paskiem i odznaka wzorowego ucznia?

Prawie zawsze. Starałam się, żeby w klasie zaliczać się do pierwszej trójki najlepszych uczniów. I tak było.

Ścigała się Pani z innymi koleżankami.

Ja wiem, czy to był element tylko konkurencji? Niektórzy uczą się dla siebie, nie dla wyścigu. Mnie zawsze fascynowało poznawanie czegoś nowego. Dojrzewałam w okresie stanu wojennego - strasznie to brzmi. Nie było komputerów ani świata otwartego na podróże, książki trudno dostępne, oprócz biblioteki szkolnej. Szkoła była jedynym oknem na świat. Starałam się to okienko wykorzystywać do cna. Poza tym interesowało mnie, jak mój mistrz - nauczyciel - ocenia poziom mojej wiedzy, moich umiejętności. A parę takich autorytetów szkolnych miałam. Ich oczy pełne pasji pamiętam do dziś.
Ze wszystkich przedmiotów miała Pani piątki czy zdarzały się jakieś tróje?

Ważny był koniec roku, świadectwo, ale pośrodku coś tam się zdarzało nie po mojej myśli (śmiech). Młodzież teraz narzeka, że ma wiele zajęć, tych lekcji mnóstwo, a ja przecież chodziłam do szkoły średniej, kiedy jeszcze nie było wolnych sobót. Dopiero w czwartej klasie to się zmieniło. To był duży wysiłek, aby w natłoku zajęć wygospodarować czas wolny. Należało zatem priorytetować przedmioty: do tych, z których nie było klasówek, uczyłam się intensywnie, bo wiedziałam, że muszę być zawsze przygotowana, natomiast reszta - przynajmniej na "trzy" i solidniejsze przyswajanie dopiero przed sprawdzianem. Ale czasem się zdarzało, że pani profesor zapominała o dzienniku i mówiła: "To jaki mamy dzień tygodnia? Wtorek? No to numer drugi do odpowiedzi". A numerem drugim byłam ja, bo moje panieńskie nazwisko zaczynało się na literkę "b", więc zawsze na wtorki, głównie na chemię, przygotowana byłam w pełni. W życiu człowieka są takie momenty, w których zapada mu jakieś zdanie lub słowo od kogoś: nauczyciela, mamy, babci, taty... I zaczyna z czasem dostrzegać głębię tego zdania, tej rady. I zaczyna się tymi słowami w życiu kierować.

Co Pani tak zapadło w myśli?

To, co powtarzała mi moja chemiczka: "Nieważne, co się zapomniało napisać na sprawdzianie, ważne jest, co zostało w głowie z lekcji, z nauki". I to mnie nauczyło, że trzeba mieć pewne podstawy, żeby być dobrym w swoim zawodzie: pewnym siebie, żeby budować swoją wartość - i że tę swoją podstawową wiedzę, bazę kompetencji, trzeba pogłębiać. Dlatego twierdzę, że szkoła powinna temu służyć, a zarazem motywować uczniów do samodzielnej pracy, do zdobywania wiedzy. Ale nie za pomocą nakazu, przymusu: trzeba zachęcać zabawą edukacyjną, bo trzeba lubić to, co się w życiu dorosłym będzie wykonywać przez długie lata. A szkoła ostatnio traci monopol na wiedzę, na naukę. Młodzi ludzie bardzo dużo uczą się od otoczenia, w którym przebywają, z internetu.

Chodziła Pani na wagary?

Nie, bo szkoła była ciekawsza niż wagary.

Nie wierzę, ani razu?

Raz był taki... "element wagarowy" związany z pierwszym dniem wiosny (śmiech).

No, normalnie: Dzień Wagarowicza.

Choć byłam przykładną uczennicą, to jednak są takie momenty, kiedy z grupy trudno jest się wyłamać. Klasa była żeńska, bo to było liceum ekonomiczne, i kiedyś dokonałyśmy zamiany całych klas ze szkołą męską. Na ten jeden dzień. Wtedy byłam na wagarach w szkole, a więc nie wiem, czy to się liczy.

To w takiej żeńskiej szkole, tak bez facetów, to trochę nudno było.

Żeby się spotkać z klasą męską, trzeba było wyjść na dyskotekę do "śródlądówki" lub do LZN-u.
LZN-u?

Lotnicze Zakłady Naukowe. W nich, na jednej z dyskotek, poznałam swojego przyszłego - obecnego - męża. Pamiętam do dziś: "ekonomik" został zaproszony przez "chłopców z lotnika" na dyskotekę, chyba 30 kwietnia roku pamiętnego.

I to była taka miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie, bo na dyskotece były bardzo... ciemne warunki. Tańczyliśmy w jakiejś harcówce, piwniczce, było przygaszone światło. Zresztą, jak się okazało, dyskoteka była urządzona na "dziko" i niektórzy, w tym mój mąż, mieli nieprzyjemności. Ale jak twierdzi do dziś, nie żałuje, bo może nigdy nie spotkalibyśmy się.

To może dobrze tańczył...

Nie mogłam tego wtedy sprawdzić, bo tańczyło się osobno. Było mało takich "sparowanych" tańców w czasach rodzących się dyskotek. Jak się nie jest w parze, to muzyka wyzwala większą energię i... styl osobowościowy (śmiech).

Czyli poznała się Pani z mężem na dyskotece, ale ta miłość przyszła później.

Spotkaliśmy się, tak na serio, kiedy on był już studentem drugiego roku, a ja przygotowywałam się do matury. I stan wojenny nas zastał w tej naszej nowej przyjaźni.

Ooo, jakieś jedno dobre wspomnienie ze stanu wojennego.

Stan wojenny nas zbliżył, tak jak wielu innych ludzi. Wszystko zamarło, nie można było się przemieszczać, a zatem dominowały spotkania w ograniczonej grupie przyjaciół. I trzeba było zdążyć przed godziną milicyjną, wcześniej wracać do domu. Już dokładnie nie pamiętam, która to była wtedy godzina: 20, 21? To moja kolejna cecha. Staram się wyrzucać te złe wspomnienia, jak ta godzina policyjna, z głowy.

Dla Pani ta szklanka zawsze jest do połowy pełna, a nie pusta?

Nie załamuję się jakąś złą sytuacją. Mówię wtedy: "Siądźmy i zastanówmy się, co dalej". Zawsze w zespole znajdzie się jakieś rozwiązanie.
W Pani ustach sformułowanie "usiądźmy" brzmi dość dziwnie. Słyszałem, że Pani ciągle jest w biegu. Pani byłe współpracownice śmiały się, że aby za Panią nadążyć w ciągu dnia, to trzeba by było sobie wrotki założyć.
To, że mnie tak energia rozpiera, to jest genetyczne uwarunkowanie.

Po tacie czy po mamie?

Po tacie, a tata po babci.

Wszystko Pani robi szybko?

Bardzo szybko. Jestem niecierpliwa. Jestem z grupy tych ludzi, którzy lubią od razu widzieć efekty swojej pracy. W związku z tym, być może, osoby, które ze mną pracują - narzekają, że musi być ona wykonana na wczoraj. Nie przeraża mnie spora liczba spotkań w ciągu dnia, zadawanych pytań, czytanych dokumentów. Kiedyś widziałam film: "Biegnij, Lola, biegnij". Moje życie to jest taka wersja tego filmu: "Biegnij, Lilla, biegnij" - ten film chyba przeleci mi pod koniec życia przed oczami.

Jest Pani w gorącej wodzie kąpana. Jest coś jednego, co Pani robi wolno?

Mam niekiedy takie dni, że muszę się "zapaść w siebie". Wtedy ładuję moje baterie, moje akumulatory.
Czym?

Od pięciu lat posiadam spory kawałek ziemi. Nie mówię: ogród, bo ogród to brzmi bardzo dumnie. Na razie to ziemia, na której coś sadzę, pielęgnuję. I tego się nie da wykonywać równolegle. Rośliny mają swój cykl wegetacji i moje "szybko, szybko" ich nie przyspieszy (śmiech). Nie mogę zobaczyć pod swoim oknem kwiatków zimą, a tak bym chciała.

To może trzeba sobie ogród zimowy zrobić lub postawić zwykłą szklarnię.

O, szklarnia! To jest dobra myśl. Muszę mężowi podpowiedzieć! Albo na tarasie, który częściowo można oszklić, gdzie mogłabym sobie tam moje roślinki trzymać.

Tylko małe roślinki Pani pielęgnuje?

Nie. Na swojej ziemi mam też kawałeczek lasku. który sadziłam z rodziną. Jakieś sto drzew iglastych: sosny, świerki, jodły.

O, to spory ogródeczek.

Wszak mówiłam, że mam spory kawałek ziemi (śmiech).

Ile ma Pani arów?

To "sporo" oznacza około 25 arów. To prezent od babci, niezwykle pracowitej osoby. Jak bardzo rozległy to teren, dokładnie wie mąż, bo trzy godziny kosi trawnik. A po tym koszeniu mamy sporą kupkę siana. I co z tym dalej zrobić?

To może jakieś zwierzę trzeba sobie kupić. Krowę, kozę...

(śmiech) Nie mamy nawet małych, domowych zwierząt, bo bardzo późno wracamy z pracy. A teraz, kiedy mnie jeszcze "Warszawa" przetrzymuje, to nie mogłabym zrzucić wszystkiego na barki córek - są teraz studentkami, ich życie jest bujne i rzadko kiedy ktoś w domu pojawia się o 17. Chyba że jest to niedziela.

No właśnie. Jak Pani łączy bycie żoną, matką, panią minister?

Kobiecie, która zaczyna dopiero tworzyć dom, jest trudno, ale ja jestem na innym etapie życia rodzinnego. Tak samo kobieta, która o wszystko, od początku do końca, dba sama, a członkowie jej rodziny są mało samodzielni, to rzeczywiście ma problem. Jednak u nas w domu jest inaczej. My razem z mężem postanowiliśmy wychowywać córki tak, żeby były w pełni samodzielne. I udało się nam. Poza tym razem z mężem dzielimy pomiędzy siebie domowe obowiązki.

Kto rządzi w domu?

Zarządzanie to jest odpowiednie w miejscu pracy, a w domu powinna być dbałość samoistna. Jest zatem tak, że jak widzimy, iż rośnie nam górka naczyń, to pierwszy, który to zauważy, zajmuje się nimi. I tak samo jest z gotowaniem. Pierwszy z domowników przychodzący głodny do kuchni zaczyna przygotowywać dla rodziny posiłek.

Ma Pani męża spostrzegawczego czy takiego, który nawet gdyby zaczął się potykać o naczynia, to ich nie zobaczy?

(śmiech) Odpowiem tak: mam na szczęście zmywarkę do naczyń. No i dwie córki do pomocy. Myślę, że z dwoma synami byłoby gorzej. Bardzo wspiera mnie też moja mama, która dużo dobrych potraw przygotowuje, i to takich, które można dłużej przechowywać lub zamrozić: bigos, gołąbki, pierogi... Zamrażarkę nabyłam ponownie, choć jak wszystko zaczęło być w sklepach, to ją na początku lat 90. wyrzuciliśmy - bo wydawało się nam, że to zbędny mebel. A teraz, jak mnie nie ma we Wrocławiu, to wróciła do łask. Również przydaje się ze względu na mój kawałek ziemi. Urządziłam sobie mały warzywniak i część moich warzyw mrożę. Bo mi żal je przed zimą pozostawić. Szkoda mi efektu mojej pracy i tego, że to zdrowa żywność.

Lubi Pani to plewienie, przerywanie, hakanie.

Robię to z namysłem. Można oczywiście iść między grządkami jak burza, ale po co? Ja się wolę przy marchewce wyciszyć, latem opalić.
Rozmawia Pani z kwiatami?

Nie, bo jak się zajmuję roślinami, to odpoczywam i rozmawiam sama ze sobą, w myślach. Na co dzień mam dużo rozmów, wystąpień i to mnie bardzo wyczerpuje. Nawet bardziej niż kiedyś praca w szkole. Jako nauczyciel miałam sześć godzin dziennie, rzadko po osiem. A teraz dziennie w pracy jestem po 10-12. To duży wysiłek, który odczuwam wieczorem, a na pewno w weekend. Dlatego odpoczywam w całkiem innej formule niż ta, w której pracuję. Jak ktoś ma pracę monotonną, wykonuje jakieś powtarzalne czynności i nie ma kontaktu z ludźmi, to chce iść na dyskotekę, do kina, żeby spotkać znajomych, wejść w rozmowy, dyskusje. A ja mam karuzelę działań na co dzień - więc w domu w wolnej chwili szukam wyciszenia.

A wracając do kuchni. Chodzą już legendy po mieście o tym, jaki smaczny Pani piecze chleb, że robi Pani takie śledzie z awokado, że tylko palce lizać...

Moja kuchnia jest innowacyjna, bo w tradycyjnych potrawach trudno mi utrzymać znany wszystkim standard. Moje obiady to nie jest schabowy, ziemniaki i zasmażana kapusta. Moja córka Karolina prosiła mnie, żeby choć raz w miesiącu w niedzielę był tradycyjny schabowy kotlet - posolony, posypany pieprzem i wrzucony do jajka, bułki tartej, a potem na patelnię i nic więcej. Bo ja ciągle eksperymentuję w kuchni, a wszyscy przy posiłku starają się być otwarci i tolerancyjni.

Kulinarne kombinacje?

Lubię zestawiać różne smaki, a że dostaję w prezencie różne książki kucharskie, to uważam, że powinnam przetestować w pierwszej kolejności przepisy z dziwnie brzmiącymi tytułami i najbardziej niesamowitymi przyprawami. A teraz na wyciągnięcie ręki są różne odmiany ziół, owoców, warzyw i mięs w sklepach: od kaczki po gęś do baraniny, że grzechem byłoby nie spróbować tego wszystkiego. Ooo, mam zamrożonego węgorza. To będzie totalny eksperyment.

Z pieczeniem chleba też tak jest?

Przede wszystkim. Przepis przepisem, owszem, czytam go, ale potem już dodaję mnóstwo fantazji. I patrzę na swoje ręce, jak sypią dodatki, których próżno szukać w przepisie.
Praca, dochodzenie do wszystkiego własnymi rękami - to jest Pani przepis na sukces?
Tak, to jest ta recepta. Sukces to jest wynik ciężkiej pracy. Nic nie przychodzi łatwo. I ten chleb, i ten pomidor z własnej działki, i te róże w wazonie, i jakiś pomysł w szkole, urzędzie czy w ministerstwie - to zawsze efekt wiedzy, rozmów, dyskusji i pracy.

Pani Minister, a oprócz tego ogrodu, kuchni to malowanie obrazów też Panią uspokaja?

Mam pierwsze skromne próby za sobą. Ale to moje malowanie to są dopiero plany na "kiedyś", w przyszłości. Kiedy moje życie się spowolni, to sobie znajdę mistrza, którzy pokaże, jak przenosić emocje na obrazy. To będzie coś w rodzaju abstrakcji. Może znajdę pokrewne dusze do malowania na Uniwersytecie Trzeciego Wieku.
Ale już coś Pani namalowała?

Były drobne próby, jednak nie ma się czym chwalić. Ale mąż obiecuje mi, że na poddaszu urządzi mi małą pracownię. Ale to kiedyś...

Odkłada Pani to na później.

Niestety, tak.

Czemu niestety?

Ostatnio mam przemyślenia, że może jednak nie warto odkładać wszystkiego na później. Może właśnie trzeba wszystkie pasje realizować jednocześnie, bo potem może tego czasu zabraknąć. Teraz mi moje zdrowie mówi, że mogę pracować spokojnie 10-12 godzin dziennie, a może być taki dzień, że powie: dość. I co wtedy? Może być za późno na zaplanowane sprawy. Nie chciałabym kiedykolwiek żałować, że coś straciłam, że czegoś nie zrobiłam, że z jakiejś szansy nie skorzystałam, że czegoś nie spróbowałam, co mi było dane. Więc ostatnio stawiam sobie więcej celów do równoczesnego osiągnięcia.

I co? Udaje się w 100 procentach?

Nie, ale ciągle sobie trzeba kolejne wyzwania dokładać. Jak się osiągnie jeden cel, trzeba sobie wyznaczyć szybko drugi.

Mówi Pani jak mój teść: "Masz na plecach torbę i ciągle sobie wrzucaj do niej kolejną cegłówkę - zadanie do wykonania i idź do przodu. Kolejnego dnia - dołóż następną cegłówkę...".

Bo to jest ważne, żeby nie stanąć w miejscu. Niekiedy przyjaciele się mnie pytają: "Po co tak gnasz? Już wiele osiągnęłaś, po co ci te nowe zadania?". A to jest moje paliwo "życiowe". Tylko nie wiem, do kiedy mi starczy determinacji.

Pewnie jeszcze wiele wyzwań przed Panią. Rola babci.

Proszę nie straszyć.

Czemu "nie straszyć"?

Żartuję. Dzisiejsze babcie to są rzeczywiście kobiety aktywne, dbające o siebie. Teraz babcie umieją powiedzieć STOP, a nie tylko 24 na dobę zajmować się wnukami. Wyznaczają granice: "OK, jestem w stanie zająć się 4-5 godzin wnukiem, wnuczką, ale muszę też mieć czas dla siebie". Taką babcią mogłabym być. Bo nie chciałabym usiąść w miejscu i robić skarpetki lub szaliki na drutach. Swoją drogą, jestem bardzo ciekawa swoich wnuków lub wnuczek. To jest dla mnie zagadka: ile w nich będzie z rodziców, a ile też mojego charakteru, sposobu bycia. Czy dostrzegę w nich coś, co będzie nas łączyło? Czy zbuduję ciepłe relacje z nimi jako nastolatkami, czy mi się uda zaprzyjaźnić na starość? Oczywiście, nie omijając przy tym autorytetu mam (śmiech).

Córki narzekają, że Pani za bardzo ingeruje w ich życie?

Niekiedy tak. Bo często mi świta w głowie: "Zadzwoń, zapytaj, czy jest wszystko w porządku". I chwytam za telefon, pytam, jak się mają, co na uczelni, czy im coś nie dolega, czy sobie coś kupiły.
To chyba jest naturalne u rodziców, że się przejmują tym, co się dzieje u ich dzieci.
Ale matce, która jest setki kilometrów na szczęście od dorosłych już dzieci, jest o wiele trudniej. Na szczęście komunikator internetowy Skype mi pomaga. Staliśmy się rodziną ze społeczeństwa informacyjnego, mamy laptopy wyposażone w cudowne okienko. Dobrze jest codziennie zobaczyć, jak wyglądają, czy twarze mają uśmiechnięte, czy też coś się wydarzyło w życiu sercowym... Bo ja, jak każda kobieta, nie tylko jako matka, jestem też ciekawska (śmiech). Ale staram się nie przekraczać pewnych granic prywatności w życiu moich córek.
Słyszałem, że Pani mąż ma cudownie z Panią też z innego powodu. Zakupy robi Pani w oka mgnieniu. I nie chodzi mi tutaj o mleko, masło i bułki. Moja małżonka, wybierając ubranie, chodzi godzinami po galeriach, a Pani - jak błyskawica...

Bardzo szybko kupuję. To fakt. Nie uznaję chodzenia po sklepie bez celu. Jeżeli wiem, że nie muszę czegoś kupić, to nie jestem gościem galerii. Nie leczę chandry zakupami. A jak widzę jakąś ładną sukienkę, która w niedalekiej przyszłości się przyda, to kupuję i już. Jak w pierwszym sklepie jest coś, co zatrzyma moje oko, to już nie biegam po innych, nie porównuję, nie sprawdzam dalej. A zatem wchodzę do sklepu, wybieram, płacę i wychodzę. Tak samo było z naszym nowym domem, do którego wybrałam osobiście wszystkie elementy, według własnego pomysłu, własnej aranżacji. Rodzina całkowicie mi zaufała. Począwszy od wyboru kontaktów, parapetów, kolorów ścian - to ja miałam głos decydujący, a nie przypadkowość czy dekorator w sklepie. I dzięki temu, kiedy teraz wracamy do swojego domu, to czujemy się w nim dobrze. Mąż musiał zorganizować logistykę.

Czyli transport i wniesienie tego wszystkiego do środka.

Podział prac został dokonany. I jeszcze muszę pochwalić męża, że wszystkie meble zmontował sam. Dobrze, że jest inżynierem, bo ja nie byłabym taka cierpliwa do-skręcania, czytania instrukcji. Kompletnie nie wykazuję zdolności technicznych.

No to teraz brakuje Pani tylko obrazów własnego autorstwa na ścianie.

To by było dopełnienie. Jeszcze je namaluję, ale dopiero w przyszłości. Jestem z rodziny długowiecznych. W mojej rodzinie kobiety żyją bardzo długo. Moja babcia zamykała oczy, gdy miała 94 lata. Mąż też pochodzi z długowiecznej rodziny w linii męskiej. Tak więc jeszcze sporo kompromisów przed nami. Razem jesteśmy ze sobą ponad ćwierć wieku.

Kieruje się Pani w życiu intuicją?

Tak, bo niekiedy muszę podejmować decyzje szybko, nie zawsze mogę sięgnąć do opinii ekspertów, a muszę z godziny na godzinę o czymś zadecydować. A czasami nie ma nawet tej jednej godziny.

Zawsze Pani dobrze na tym wychodziła?

Zdarzyło mi się, że raz czy dwa eksperymentowałam. Czułam, że się coś złego stanie, a nie przeciwdziałałam temu, i tak też się stało.

To jakiś szósty zmysł?

Ta intuicja pewnie jest cechą kobiet z racji ich macierzyństwa, ale też wzmacnia się dzięki wiedzy, doświadczeniu życiowemu. Bo jeśli ma się doświadczenie, które zdobywa się ze spotkań z różnymi ludźmi - pracownikami, uczniami, dużą rodziną - to człowiek mimowolnie uczy się na ich przypadkach, błędach mnogości sytuacji życiowych. I gdy nagle docierają do mnie podobne symptomy, to zapala się jakaś ostrzegawcza lampka.
W życiu jest Pani bardziej rozważna czy romantyczna?

Raczej rozważna. Najpierw patrzę racjonalnie, dopiero potem dochodzą emocje, albo co najwyżej równolegle.

A czas na romantyzm?

Wakacje z rodziną, wspólne zwiedzanie, czytanie. No i lubię taniec.

Z mężem nadal chodzicie na "tańce"?

W ubiegłym roku byliśmy razem na sześciu balach. Teraz już mamy zaproszenia na trzy. Oprócz sześciu owych balów były jeszcze trzy wesela, a w tym roku czekają nas kolejne dwa śluby w rodzinie. Więc: fryzura, odpowiednia kreacja i do romantycznego tańca.

No tak, bardzo często zmienia Pani fryzury. Wystarczy popatrzeć na Pani zdjęcia sprzed roku, dwóch. Ciągle inne włosy.

A tak, to zasługa mojego kreatywnego wizażysty, od lat tego samego (śmiech). To przyjaciel moich córek i prawie sąsiad. Czas upływa i że-by nie być ciągle tym samym "elementem krajobrazu", zmieniam coś w swoim wyglądzie. Niekiedy mój wizażysta jest równie zdecydowany jak ja, tyle że w odmiennych propozycjach. Wówczas nawet grozi: "Jak pani się uprze na ten kolor, który kompletnie do pani nie pasuje, to ja rezygnuję". I koniec końców słucham jego rad.

Z mężem potrafi Pani szaleć całą noc na parkiecie?

Wytrzymujemy razem i w małżeństwie, i na parkiecie, chociaż z roku na rok trudno utrzymać tę samą kondycję. Nawet pół roku chodziliśmy na kurs tańca, żeby się podszkolić. Taniec to pasja. To siła wewnętrzna. Uwielbiam to, że w tańcu można pokazać swoją ekspresję oraz odreagować stresy. A o utracie kalorii nie wspomnę.

A jaki taniec najbardziej lubicie tańczyć razem?

Tango angielskie. Mój mąż wspaniale tańczy tango. Ale jest wiele tańców, które chciałabym jeszcze opanować.

Jakie?

Latynoamerykańskie. I może jeszcze zaryzykowałabym własną kompozycję - free style na koniec. Niestety, na balach jest dosyć tłoczno na parkiecie. Taniec wymaga poruszania się po całej sali, a tego pary nie czynią. Ale o trzeciej, czwartej nad ranem parkiet z reguły pustoszeje i wtedy można "rozwinąć skrzydła".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska