Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jedzie pociąg z daleka

Agata Grzelińska
- Każdy dzień pracy jest inny. Niby jeździ się ciągle tą samą trasą, ale codziennie jest  inaczej - mówi Jan Bergunda, maszynista
- Każdy dzień pracy jest inny. Niby jeździ się ciągle tą samą trasą, ale codziennie jest inaczej - mówi Jan Bergunda, maszynista Piotr Krzyżanowski
Najczęstsze kłopoty z pasażerami? A to prześpią swoją stację, a to zgubią bagaż. Ale zdarzają się i tacy, którzy rzucają się z nożem na konduktora, lub wszczynają kłótnię, bo chcą jechać z... kozą. No bo jak z psem można, to dlaczego kozie zabraniać jazdy? Jak wygląda dzień pracy kolejarzy?

Dworzec kolejowy w Legnicy. Peron czwarty. Wtorek, 20 października, godz. 14.05. Zastanawiamy się, czy pociąg, a właściwie szynobus, relacji Wrocław-Drezno przyjedzie punktualnie. Ma być o 14.07. I jest. Dokładnie o godzinie planowanego przyjazdu wjeżdża na peron. Pełny, ale na szczęście sporo pasażerów wysiada. Wsiadamy i pierwsze, co nas zaskakuje, to zapach. Nie czujemy tego specyficznego nie-zbyt przyjemnego zapachu, jakiego chyba nie da się usunąć ze starych wagonów. Nie ma też brązowych firanek ze znaczkiem PKP.

Pociąg rusza i... jest cicho. Nie słychać stukania, które nieodłącznie kojarzy się z jazdą koleją każdemu, kto musiał często podróżować tym środkiem lokomocji. Szynobus jedzie płynnie. Kolejne zaskoczenie: pociąg jedzie szybko. Gdy ostatnio wracałam pociągiem z Wrocławia do Lubina, miałam wrażenie, że jestem w prawdziwej szkole cierpliwości, a nie w podróży do oddalonego o zaledwie 70 kilometrów miasta.

- Jedziemy z prędkością 120 km/h. Na odcinku od Legnicy w stronę Zgorzelca tory są już wyremontowane, więc nie ma opóźnień - wyjaśnia Jacek Sobolewski, kierownik pociągu, który też wsiadł w Legnicy. - Pomiędzy Wrocławiem a Legnicą trwają jeszcze roboty remontowe i nie ma innego wyjścia, jak przeczekać.

Kierownik pociągu zaczyna pracę od wypełnienia dokumentów. Na pierwszej stacji pociąg odprawiła kierowniczka, którą zmienił w Legnicy.

- Widzi pani, jest tyle ludzi, że koleżanka zdążyła odprawić pociąg, zająć się pasażerami, ale zabrakło jej czasu na wypełnienie raportów - mówi Jacek Sobolewski. - Tak bywa, zwłaszcza w tych godzinach, gdy pociąg jest zapełniony prawie w stu procentach.

Kierownik pociągu zaczyna pracę od wypełnienia dokumentów. Na pierwszej stacji pociąg odprawiła kierowniczka, którą zmienił w Legnicy.

W tym czasie konduktor Ireneusz Kondziołka sprawdza bilety. Czasu nie ma zbyt wiele. O godz. 15.19 polska załoga pociągu wysiada w Görlitz. Dalej maszynę poprowadzą Niemcy. Polacy będą czekać do godz. 18.45. Potem znów wsiądą do pociągu i pojadą do Wrocławia. Na miejscu będą o godz. 21.11. Gdy szynobus opustoszeje, odstawią go "na grupę postojową" w lokomotywowni, czyli w miejsce, gdzie przejmie go firma sprzątająca. Maszynista, konduktor i kierownik pociągu wrócą na perony i poczekają na pociąg do Legnicy. Tam się rozliczą i w domu będą około północy.
W szynobusie mieści się ponad 300 osób. Bywają dni, kiedy jedzie znacznie więcej. Na przykład po świętach wsiadło tylu pasażerów, że na stacjach nie mogli dostać się do drzwi. Wychodzili więc przez awaryjne okno w kabinie maszynisty.

- To takie iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa - mówi maszynista Jan Bergunda. - Przejdą przez nie tylko szczupli.

Trudno sobie wyobrazić, jak przez to małe okno, a raczej okienko, przeciskali się pasażerowie w zimowych płaszczach z bagażami, ale przecież nie od dziś wiadomo, że Polak potrafi. Poradzi sobie nawet w niemieckim szynobusie.
Jan Bergunda jeździ pociągami od 36 lat. Jest jednym z siedmiu maszynistów, którzy mają potwierdzone certyfikatem uprawnienia do jazdy szynobusami. Gdy patrzy się na jego pracę z boku, okiem laika, prowadzenie szynobusu wydaje się proste. Wystarczy jednak parę minut, by przekonać się, że trzeba wielkiej czujności i zdolności do wyłapywania mnóstwa informacji. W kabinie co chwila słychać komunikaty nadawane przez radio, jakieś sygnały dźwiękowe, coś miga na monitorze. Do tego sygnalizacja świetlna i znaki na torach, dla niewtajemniczonych kompletnie nie do odszyfrowania.
- Każdy dzień pracy jest inny. Niby jeździ się ciągle tą samą trasą, ale codziennie jest inaczej - mówi maszynista. Żartuje, że nawet drzewa i krzewy, które zna na pamięć, są codziennie inaczej oświetlone. - A tak na poważnie, zawsze może się coś zdarzyć. Spora część trasy wiedzie przez las, więc bywa, że zwierzyna wybiega na tory. Nieraz już wjechałem w stado dzików albo w łanię czy jelenia. W takich sytuacjach nie da się nic zrobić. Dobrze, gdy zwierzę ginie od razu, gorzej, gdy się męczy.

Pan Jan wspomina łanię, której pociąg zdarł skórę z grzbietu, ale jej nie zabił. Pociąg pomknął, a okaleczone biedactwo zostało na torach. Ile się męczyło? Nie wiadomo.

- Łanie w ogóle są nieobliczalne. Czasem zatrzymują się przy torach, gdy pociąg jest jeszcze daleko, i stoją zaszokowane. Nie wiedzą, co robić. Nie reagują na sygnały. Zamiast uciekać, zazwyczaj wchodzą pod pociąg - opowiada maszynista.

Żal mu zwierzaków, ale cieszy się, że nie miał takich historii z ludźmi. Choć raz niewiele brakowało. Pędząca, ważąca tony maszyna zbliżała się do stacji w Węglińcu. Na szybkie hamowanie nie było najmniejszych szans, a przy torach szło dwóch mężczyzn.

- Jeden wydawał się nieobecny. Trąbię, a on nie reaguje. Na szczęście jego kolega był na tyle przytomny, że dosłownie w ostatniej chwili wyciągnął go na peron. Wydawało mi się, że słyszę, jak guzikami ociera się o blachę. Było bardzo gorąco - wspomina Jan Bergunda.

Pociąg tymczasem zbliża się do Bolesławca. Konduktor natrafia na problem formalny. Jeden z pasażerów nie ma biletu, nie ma też dowodu osobistego. Jedyny dokument ze zdjęciem i numerem PESEL to książeczka wojskowa. Ale czy można ją uznać, skoro właściciel nie jest już w armii, a adres zameldowania ma wpisany ołówkiem? Problem rozstrzyga kierownik pociągu. - Pasażer musi napisać oświadczenie o adresie i musi się pod nim czytelnie podpisać - instruuje kierownik pociągu. - Jeszcze kilka lat temu byłby poważny problem. Teraz są nowe przepisy i wystarczy oświadczenie. Wiele takich spraw i tak potem kończy się w sądzie, bo okazuje się, że ludzie podają adresy znajomych albo dane brata.

Pan Jan wspomina łanię, której pociąg zdarł skórę z grzbietu, ale jej nie zabił.

Opowieści o zachowaniach pasażerów to materiał na książkę. Opowie nam o nich jednak już inna załoga, bo dojeżdżamy do Węglińca. Wysiadamy na cichej, niemal całkowicie uśpionej stacji, która kiedyś była wielkim i ważnym węzłem ko-lejowym. Czekamy 20 minut. Na peronie tylko kilka osób. Grupa sokistów pilnuje wagonu z nowymi samochodami. Czas jakby się zatrzymał. W końcu podjeżdża szynobus z Görlitz do Wrocławia. Odjeżdża punktualnie o godz. 15.12.

O pasażerach opowiada nam konduktor z Legnicy, który zaraz kończy pracę. Pierwsza zmiana zaczyna się o godz. 4.30. Najpierw konduktorzy stawiają się u dyspozytora, który sprawdza umundurowanie, trzeźwość i daje wykaz pracy. Tak przygotowani rozpoczynają służbę. Idą do pociągu i sprawdzają bilety. Nuda? O nie, najciekawsze dopiero się zaczyna.
Bo ludzie w pociągach bywają zabawni, męczący, a nieraz niebezpieczni, zwłaszcza nocą. Największa grupa podróżnych to oczywiście spokojni pasażerowie, ale tych się zwykle nie zapamiętuje. Chyba że codziennie dojeżdżają do pracy.
- Pracuję jako konduktor trzy lata, ale zdążyłem już przeżyć wiele dziwnych sytuacji w pociągu - opowiada Mariusz Musiał. - Pamiętam na przykład panią, która w Opolu postanowiła wsiąść do pociągu z kozą i próbowała nas przekonać, żebyśmy potraktowali tę kozę jako psa.
Było zabawnie, skończyło się na długim tłumaczeniu, że nie da się kozy uznać za psa. Pani dała za wygraną i wysiadła. Tak łatwo nie poszło już z czterema agresywnymi chłopakami, będącymi prawdopodobnie pod wpływem narkotyków. Biegali po pociągu i siali postrach wśród podróżnych. Załoga próbowała ich wysadzić na czterech stacjach. Bezskutecznie. Za każdym razem wracali. Udało się dopiero, gdy w Malczycach czekali na nich policjanci.
Konduktorzy pamiętają historię kolegi, na którego jakiś szaleniec zamachnął się nożem. Celował w serce. Konduktor zdążył się uchylić. Przeżył atak.

- Niebezpiecznie jest w nocy, gdy czasami na jeden wagon przypada jeden konduktor - mówi Mariusz Musiał. - Do nas należy zapewnienie bezpieczeństwa nie tylko sobie, ale przede wszystkim pasażerom. Jesteśmy specjalnie przygotowywani przez psychologów, by roz-mawiać z agresywnymi tak, by ich nie prowokować, a wręcz jakoś uspokajać.
Najczęstsze kłopoty z pasażerami? Przespane stacje, pozostawione bagaże i oczywiście jazda na gapę.

- Gdy ktoś zaśpi, trzeba mu znaleźć inne połączenie i najlepszą do przeczekania stację - mówi Musiał. - Teraz na wielu stacjach nie ma poczekalni. Nie można więc narażać ludzi na czekanie na zimnie. Natomiast gdy ktoś zgubi bagaż, komisyjnie spisujemy, co jest w środku, i oddajemy do przechowania.

Mnóstwo ludzi uważa, że skoro jadą tylko dwa przystanki, nie muszą kupować biletu.

Z gapowiczami to dopiero bywa wesoło. Mnóstwo ludzi uważa, że skoro jadą tylko dwa przystanki, nie muszą kupować biletu. Aby nie spotkać konduktora, chowają się do toalety, wędrują po pociągu albo wręcz z niego uciekają.

- Nierzadko ludzie, zwłaszcza starsi, próbują wcisnąć nam 2 zł albo 5 zł i przekonują, że nie trzeba wypisywać biletu. Nie mogą zrozumieć, że dziś na coś takiego nie ma już społecznego przyzwolenia - opowiada konduktor. - Są też tacy, co podrabiają bilety albo stare zwijają tak, by nie było widać daty, i pokazują tylko kawałek.

Ale czujne oko kanara nie da się nabrać na takie numery. Z daleka widzi, kto się nerwowo zachowuje i sam zdradza. Jak konduktorzy wyobrażają sobie idealnego pasażera? - To ktoś, kto nie marudzi i po prostu da bilet do sprawdzenia - rozmarza się konduktor z Legnicy.
Dodaje, że rozumie ludzi, którzy denerwują się na remonty torów czy na skomplikowane podziały wśród kolejowych przewoźników.
- Więcej czasu niż sprawdzanie biletów zajmuje nam udzielanie informacji i wysłuchiwanie żalów - mówi konduktor. - Jesteśmy jak gąbka, wszystko skupia się na nas. Taka praca, ale nie narzekam, bo ją lubię.

Kończy opowieść. Dojeżdżamy do Legnicy. Jest godz. 15.50. Wsiada zmiennik, który pojedzie do Wrocławia.

***
Minął tydzień od głośnego wypadku, gdy pod Wrocławiem pijany maszynista wykoleił pociąg. Artur K. miał trzy promile alkoholu w organizmie i wiózł 200 osób. Może mówić o ogromnym szczęściu, bo jakimś cudem nikt nie zginął. Pociąg pędził 100 km/h.

Maszynista trafił do aresztu, grozi mu 15 lat więzienia. Media ujawniły, że był wcześniej karany za jazdę po pijanemu. Jak to się stało, że dostał tak odpowiedzialną pracę? Na to na razie nawet PKP nie potrafią odpowiedzieć. Wydarzenie zbulwersowało całą Polskę. Pasażerowie zadawali sobie jedno pytanie: czy można się czuć bezpiecznym w pociągu? Można, bo takie przypadki są wyjątkowe.
Naszym rozmówcom historia pijanego maszynisty nie mieści się w głowie. Kolejarze dziwią się głupocie kolegi. Bo jak tu się nie dziwić, że ktoś kompletnie nie myśli o cudzym życiu?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska