Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Umrzeć na teatralnych deskach? Takich marzeń to ja nie mam! [ROZMOWA]

Robert Migdał
Bogusław Danielewski
Bogusław Danielewski Pawel Relikowski / Polska Press
Bogusław Danielewski, aktor, reżyser, śpiewak operowy i operetkowy, który w tym roku świętuje 90. urodziny i 70 lat pracy zawodowej, opowiada o swojej karierze, plusach i minusach aktorstwa, rozśpiewanej rodzinie i o tym, jak sobie radzić z upływającym czasem

Dużo prawdy jest w piosence „Wesołe jest życie staruszka”?

Starsi ludzie, śpiewając tę piosenkę, próbują się odmłodzić. I lepiej się poczuć, że sami z siebie się trochę pośmieją. A tak naprawdę starość mówi sama za siebie, bo każdy staruszek inaczej przeżywa swoją starość. Powiem o sobie: jeśli jeszcze sam z siebie potrafię się śmiać, to jest bardzo dobrze. Nie robię tragedii ze swojej starości, ze swojego wieku, bo to jest normalna rzecz, że kiedyś przychodzi taki czas, że człowiek gorzej się czuje, bardziej i mocniej wszystko go boli, coś dokucza, doskwiera. Ważne jest jedno: nie wolno rozczulać się nad sobą, zamęczać swoją starością innych. Trzeba sobie po prostu z nią radzić, póki starcza sił.

Jaka jest Pana recepta na tak dobrą formę – 16 kwietnia tego roku kończy Pan 90 lat, od 70. jest aktorem – gra i śpiewa. I to nadal. Można Pana oglądać w „Zemście” we Wrocławskim Teatrze Komedia, i w „Oknie na parlament” w Teatrze Polskim.

Jak ja to robię? To jest dar Boży. Wchodząc na scenę, podejmując się kolejnej roli, nigdy nie myślę o tym, że jestem stary. Myślę o nowej roli jak o zadaniu, które stoi przede mną, do którego muszę się przygotować – i psychicznie, i kondycyjnie, które po prostu muszę wykonać.

Przychodzi Panu to z łatwością?

Cały czas. Nie muszę godzinami siedzieć, czytać tekst, uczyć się roli. Przeczytam raz, drugi. Bo najważniejsze są dla mnie próby, ćwiczenie z innymi aktorami. Wtedy rolę przyswajam najlepiej.

Genialna pamięć?

Raczej poznanie technik aktorskich. Pamięć aktora odnosi się do sytuacji scenicznej. Odnosi się do partnera. Bo ja albo zadaję pytanie na scenie, albo odpowiadam na pytanie. A skoro już odpowiadam na pytanie, to biorę temat, który podający mi zadaje. I tak ciągnie się to wszystko, byle do pierwszego, bo wtedy w teatrze płacą (uśmiech). Oczywiście rolę trzeba umieć, tekst, bo można trafić na takiego suflera, jakiego mieliśmy w Teatrze Polskim. Kiedy aktor potrzebował jego pomocy i podchodził do budki suflera, to ten sufler był bardzo dowcipny, bo szeptał: „Trzeba było się uczyć w domu, baranie”. Po czym oczywiście podpowiadał zapomnianą kwestię… Ale co swoje pognębił, to swoje.

Życiową energię daje Panu właśnie teatr? Publiczność? To, że wychodzi Pan na scenę, że gra, że ludzie nagradzają Pana oklaskami?

Na pewno. Traktuję granie w teatrze jako i przyjemność, ale i jako konieczność – bo aktorstwo to jest mój zawód, powinność, bo graniem zarabiam na życie. Na szczęście lubię grać.

A po spektaklu?

Niekiedy jestem bardzo zmęczony, a niekiedy jest tak, że dostaję takiej energii, że bym góry przenosił. Aktorstwo to jest dla mnie zawód, którego się nie mierzy czasem, pieniędzmi. Aktorstwo, choć mówię o nim jako o zawodzie, to tak do końca nie jest dla mnie tylko zawodem. To jest też moja wielka pasja – może to właśnie dlatego tak długo, i ciągle, jeszcze gram. Bo na emeryturę to ja już powinienem parę ładnych lat temu pójść. Na szczęście czuję, że jeszcze jestem bardzo przydatny w teatrze, bo cały czas dostaję sygnały, że teatr mnie potrzebuje, że mnie chce. To mnie bardzo dowartościowuje, i jako aktora, i jako starszego człowieka.

Mówią o Panu – „Bogusław Danielewski – bardzo utalentowany aktor”.

Proszę pana, talent to jest tylko dziesięć procent sukcesu. Reszta to jest ciężka praca, szlifowanie roli, techniki. Analiza tego, jak się aktor widzi w danej roli, jak ją czuje. No i trzeba cały czas się uczyć – aktor musi mieć nagromadzoną potężną wiedzę, i to ze wszystkich dziedzin, bo to mu się przydaje w graniu. Bo to buduje wyobraźnię.

70 lat na scenie. Kawał czasu.

A ja jestem kawał aktora (uśmiech). Wie pan, w aktorstwie wiek nie gra roli, bo są bardzo starzy aktorzy, znakomici, aktywni, i są młodzi, którzy są dopiero na początku kariery – a takie z nich... flaki, nie stać ich na fantazję, na własną kompozycję, czy roli, czy w ogóle swojego bycia w teatrze. Bycie w teatrze jest pewnego rodzaju prowokacją intelektualną, fizyczną i jeżeli to aktor ma, bo to jest rzecz wrodzona, tego się nie można nauczyć, to jest w porządku. Jak tego nie ma, to właściwie odchodzi z teatru jeszcze w wieku produkcyjnym. Bo reżyser, czy inni aktorzy, nie mają do niego, jako do aktora, zaufania. Na scenie przecież aktor nie jest sam – ja jako aktor muszę mieć wielkie zaufanie do partnera. Tak samo jak on do mnie. Bez zaufania nie ma grania, nie ma dobrego grania. A to publiczność od razu wyczuje.

Gdy Pan wchodzi na scenę, robi znak krzyża.

Bo najważniejsze to jest się przeżegnać. Nawet niektórzy moi koledzy aktorzy Żydzi się żegnają. Za kulisami. Raz jeden z kolegów zapomniał się przeżegnać, i tak się sypał przez całą sztukę, że aż mi go było szkoda. Mylił się cały czas.
Skąd w Pana głowie wziął się pomysł na aktorstwo?
Od dzieciństwa ciągnęło mnie na scenę. Bo mój dom był rozśpiewany. Wszyscy śpiewali: rodzice, bracia. A braci – pięciu. Rodzice byli bardzo pracowici, więc szóstka nas w domu była, plus mama i tato (śmiech).

Pełna chata.

I pełna miłości, bardzo się wszyscy kochaliśmy, szanowaliśmy. Lubiliśmy siebie, lubiliśmy swoje towarzystwo, lubiliśmy się spotykać – to były spotkania pełne radości, opowieści, śpiewów.

Rodzice – artystyczne dusze?

No nie. Ojciec pracował na kolei, przedwojennej, tej, która się nie spóźniała ani minuty. Mamusia – domem się zajmowała. Przy tylu chłopakach w domu musiała być cały czas.

Ale początki kariery to nie było aktorstwo teatralne.

Uczyłem się na Wybrzeżu śpiewu u samego Adama Ludwiga, profesora, znakomitego śpiewaka operowego, a aktorstwa uczył mnie wybitny reżyser Iwo Gall. Zaczynałem od śpiewania w operze
– sporo przedstawień miałem na koncie. Janusza w „Halce” np. śpiewałem.

Dzieciństwo i młodość to Gdynia, Gdańsk. Skąd nagle się Pan znalazł we Wrocławiu?

W latach 50. przyjechałem do Wrocławia, na gościnny występ, do Opery Wrocławskiej. Zobaczyli mnie ludzie z Teatru Polskiego i zaproponowali, żebym u nich grał – bo kiedyś teatry potrzebowały śpiewaków, ponieważ bardzo często muzyczne spektakle były grane. I szukano takich aktorów, którzy umieją czytać nuty, umieją śpiewać, a nie takich, którzy udają, że śpiewają. I tak od 1954 roku Wrocław jest moim domem, moim miejscem do życia, pracy.

We wrocławskich teatrach zagrał Pan kilkaset ról.

Oj tak. Tak dużo grałem, że bywały śmieszne sytuacje. Grałem w Polskim na Zapolskiej i jednocześnie w Kameralnym na Świdnickiej. W jednym dniu, wieczorem. I w Kameralnym mnie popędzali, że „szybciej, szybciej, bo w Polskim czekają”. Byłem w biegu, w napięciu. Ale takim pozytywnym, nie że się czegoś bałem, czymś stresowałem. To była taka pozytywna adrenalina.

A którą rolę, z tych kilkuset zagranych, Pan pamięta najbardziej, która jest najbliższa Pana sercu?

Każda.

Pamięta je Pan wszystkie?

Wszystkie, choć kwestii swoich nie pamiętam. Miałem i mam taką zasadę, że jak przestawałem grać jakąś sztukę, to czyściłem sobie z niej pamięć. Wykreślałem. Musiałem mieć czystą głowę przed nową rolą.

Poza rolami teatralnymi grał Pan też w teatrach telewizji, w filmach.

Ale wolałem reżyserować: w operze, w operetce. „Dama kameliowa”, „Baron cygański”, „Kynolog w rozterce”… A za filmem i telewizją nie przepadałem, bo film ma to do siebie, że aktor cały czas czeka – przede mną grają, za mną grają, a ja cały czas muszę czekać na te swoje kilkanaście minut przed kamerą. I się tylko czeka, razem z kupą innych aktorów, w poczekalni, kiedy reżyser ich wezwie. A nie wszyscy reżyserzy są tacy, którzy wiedzą, o co chodzi w graniu, w aktorstwie. Sporo to takie tępaki, które cały czas mruczą pod nosem: „Co by tu? Jakby to? Może tak. Albo nie...”. Improwizują, udają, że coś umieją, tworzą… Nie umieją skomponować roli, nie umieją skomponować sytuacji postaci. A gdy już kompletnie nie wiedzą, co robić, mówią do aktora: „no niech pan proponuje, jak to zagrać”. Nudne to. Natomiast aktorstwo w teatrze jest bardziej żywe od tego filmowego – wchodzi się na scenę na dwie, trzy godziny, są emocje, reakcje publiczności, żywej publiczności. To jest fascynujący świat.

Mówi Pan o reżyserach, a jakie cechy powinien mieć dobry aktor?

To taki, którego kocha i publiczność, i reżyserzy. No i dobry aktor musi umieć sam siebie wyreżyserować, sam sobą pokierować, ale również partnera, z którym jest na scenie. Wiele razy siadałem w garderobie z moimi partnerami scenicznymi i opowiadaliśmy sobie, tłumaczyliśmy: tę kwestię trzeba tak i tak podać, to można odpuścić, to uwypuklić – robiliśmy to sami, bez ingerencji reżysera. Wtedy był lepszy rezultat. Najgorzej, jak aktor wchodzi na scenę i nie wie, co ma robić. A jak już mu się nic nie chce, jest obibokiem – jak ja mówię o takich – to już tragedia. Słychać tylko od niego: „A co ja mam, panie reżyserze? Jak teraz, panie reżyserze? Dobrze, panie reżyserze?”. Taki długo nie pociągnie.

Co Panu dało aktorstwo, a co zabrało?

Całym moim światem były sztuka, aktorstwo, więc reszta była tylko dodatkiem. Bardzo ważnym, ale jednak dodatkiem. Mało czasu miałem dla rodziny, dla najbliższych. Aktorstwo jest bardzo zaborczym zawodem.

Przychodzi Panu niekiedy do głowy taka myśl, żeby skończyć z graniem, odpocząć, nie wychodzić już na scenę?

Nie, nigdy. Chciałbym grać do końca swoich dni…

Niektórzy aktorzy mówią, że ich marzeniem jest umrzeć na teatralnych deskach.
Takich marzeń to ja nie mam (śmiech). Chociaż może się tak zdarzyć, bo scena jest bardzo stresującym miejscem, „nerwowym”. I jeżeli facet, tak jak ja, ma kłopoty z sercem, to wszystko jest możliwe.

Rozmawiał Robert Migdał

Bogusław Danielewski świętuje w tym roku (16 kwietnia)
90. urodziny. Wrocławski Teatr Komedia, w którym pan Danielewski gra w „Zemście”, postanowił z tej okazji zorganizować mu benefis. – Szykuje się wielkie kulturalne wydarzenie - zapowiada Wojciech Dąbrowski, dyrektor WTK. – W benefisie zapowiedzieli swój udział artyści m.in. z wrocławskiej Pantomimy, Teatru Lalek, Akademii Muzycznej, Akademii Sztuk Pięknych, z naszego teatru... – opowiada Dąbrowski. Bilety na to wydarzenie (po 50 złotych) już w sprzedaży.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska