Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aktor serialu "Pierwsza miłość" został... pilotem [ROZMOWA Z PAWŁEM OKOŃSKIM]

Robert Migdał
– Wszystkie rzeczy, które są na granicy bezpieczeństwa, mnie kręcą, pociągają, a jednocześnie wprawiają w zdenerwowanie, a nawet strach momentami – mówi Paweł Okoński
– Wszystkie rzeczy, które są na granicy bezpieczeństwa, mnie kręcą, pociągają, a jednocześnie wprawiają w zdenerwowanie, a nawet strach momentami – mówi Paweł Okoński Tomasz Hołod
Paweł Okoński, aktor teatralny i filmowy (gra m.in. w serialu „Pierwsza miłość”), reżyser, współwłaściciel Wrocławskiego Teatru Komedia, opowiada nam o swojej wielkiej pasji: pilotowaniu samolotu.

Czy mały Pawełek marzył o tym, żeby latać samolotem? Żeby zostać pilotem?
Jako dziecko miałem różne pomysły, łącznie z tym, żeby zostać księdzem, co nie spotkało się ze zrozumieniem mojej rodziny, zwłaszcza ojca (uśmiech). „Ostatni jesteś z rodu” – grzmiał. No i odpuściłem, ale długi czas owijałem się jakimiś kocami i wszystkich w domu błogosławiłem. Księdzem nie zostałem, mam syna, nazwisko i ród przedłużyłem. A latanie? Zawsze mnie fascynowało. Zaczęło się od tego, że tato zafundował mamie, mojej siostrze i mnie wycieczkę do Gdańska, do dalekiej rodziny, samolotem właśnie. Miałem wtedy siedem lat. I do dzisiaj to pamiętam: start, wrażenia z lotu, emocje, grawitację, lądowanie. Być może to był taki początek mojej przygody z lataniem.

Pawełek się nie bał?
Gdzie tam, zachwyciło mnie, zafascynowało to latanie. I do dzisiaj to mam, gdy lecę samolotem: fascynacja, troszkę adrenaliny i ta myśl z tyłu głowy, że przecież nie jesteśmy przez naturę stworzeni do latania, a tu proszę: można.
Zawsze miałeś takie ekstremalne pomysły na życie?
Jazda motocyklem, żeglarstwo, teraz samoloty. Zawsze miałem w swoim życiu takie ekstremalne potrzeby, chociaż nie jestem człowiekiem nieustraszonym. To jest chyba kolejny powód, że te wszystkie rzeczy, które są na granicy bezpieczeństwa, tak mnie kręcą, tak mnie pociągają, a jednocześnie wprawiają mnie w zdenerwowanie, a nawet strach momentami. To wszystko, jakby to połączyć, daje mi uczucie, że korzystam z życia. Że odczuwam, wciągam to życie wszystkimi receptorami, że jednocześnie się boję, i cieszę, ale dzięki temu czuję, że żyję.

Do szkoły lotniczej nie poszedłeś, ale latanie cały czas w tobie siedziało…
Tak, wszystkie symulatory lotu na komputerach przetestowałem, ćwiczyłem na nich. Teraz też sobie kupiłem najnowszy symulator, który był kiedyś wykorzystywany tylko do nauki pilotów. Kupowałem masę pism, czasopism o lotnictwie. I kiedy zdecydowałem się zrobić licencję pilota i pierwszy raz wsiadłem za stery samolotu, to zobaczyłem, że symulatory symulatorami, a samolot na żywo, i tak robi, co chce z pilotem… Przy komputerze latałem z misjami na Alaskę, ratowałem rozbitków, a rzeczywistość okazała się całkiem inna niż świat wirtualny. To tak samo jak wirtualna jazda samochodem rajdowym, jak wirtualny seks… To nie jest to. W samolocie nie możesz sobie zrobić pauzy, albo włączyć drugiego czy trzeciego życia. Mój instruktor mi opowiadał, że bardzo symptomatyczne dla młodych ludzi, którzy siadają za sterami, jest to, że nie zdają sobie sprawy, że pewne manewry są nieodwracalne. W samolocie trzeba wszystkie rzeczy wykonywać naprawdę.

Latanie uczy dyscypliny, odpowiedzialności.
Wielkiej: za pasażera, za siebie, za sprzęt. I uczy wielkiej karności. I w powietrzu, i potem, już w prywatnym, zwykłym życiu. Bo to zostaje w człowieku. Niektóre samoloty wybaczają więcej błędów, inne mniej. Niektóre samoloty są łatwiejsze w obsłudze, inne trudniejsze. Ten, którym ja latam, jest dość przyjazny dla ludzi początkujących, takich jak ja. I on pozwala na pewne błędy. Ale są takie błędy, które są określone m.in. prawami fizyki, których nie możesz zrobić, bo się roztrzaskasz i zabijesz: nie możesz lecieć poniżej pewnej prędkości, nie możesz pewnych manewrów wykonywać bez odpowiedniej mocy silnika, raptownych zakrętów. W lataniu start jest kwestią wyboru, a lądowanie koniecznością. Jadąc samochodem, gdy coś się dzieje, możesz zjechać na bok i przeczekać. W samolocie – nie.

Doświadczenie jest ważne.
Trzeba wylatać wiele godzin, żeby pewne rzeczy robić już odruchowo, jak w trakcie prowadzenia auta. Mówi się, że „trzeba nabić rękę” – czyli ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Wykonywać starty, kręgi, lądowania. Ja mam na razie kilkadziesiąt godzin wylatanych i zaczynam się czuć lepiej, niż na początku, kiedy to samolot robił ze mną, co chciał. Ale wtedy był ze mną, obok mnie, genialny instruktor – Jarosław Cieluch, mój mistrz w lotnictwie. A od pewnego czasu latam już sam.

Licencję pilota już masz w portfelu.
Mam, zdobyłem. A latanie ćwiczyłem, uczyłem się go, od trzech lat.

Teraz masz 57 wiosen na karku. Co cię pchnęło, żeby zostać pilotem?
Świadomość, że są pewne rzeczy, które w pewnym wieku, podeszłym, można wykonywać po raz pierwszy. I chciałem spróbować. Ja tak w ogóle mam, że stawiam sobie pewne zadania. I to latanie to jest kolejne wyzwanie postawione samemu sobie. Robię to tylko dla siebie.

Co ci daje latanie?
To jest pewna forma ucieczki od rzeczywistości. Musisz się wyłączyć, zostawić świat na dole, żeby latać. Nie możesz być nieskupiony, bo się zabijesz. Wszystkie twoje zmysły muszą być podporządkowane lotowi. Oczywiście, kiedy się leci prosto, to można sobie pogadać z pasażerem, ale są pewne manewry, które musisz wykonać w skupieniu: zwłaszcza start, lądowanie, kiedy mówi się o tak zwanym „cichym kokpicie” – wtedy nie mówi się o rzeczach niezwiązanych z lataniem.

Gdzie uczyłeś się latać? Na którym lotnisku można cię najczęściej spotkać?
W Golędzinowie, jak się jedzie z Wrocławia do Obornik Śląskich. Trudny pas: ma niecałe 500 metrów długości, po jednej stronie ma tory kolejowe i trakcję elektryczną, po drugiej droga dla aut – niekiedy trzeba lądować nad dachami ciężarówek. I tak jak saper – nie możesz się pomylić. Jeśli czujesz się niepewnie – odchodzisz na tzw. drugi krąg, żeby nie kombinować, nie ryzykować. Nie jest to błędem, raczej świadczy o przytomności pilota.

Powiedziałeś mi kiedyś, że latanie to dla ciebie forma terapii.
Bo tak jest. Gdy latam, wyłączam się ze wszystkiego. Nie myślę o rzeczach, które mnie absorbują na co dzień. Bo gdy siadasz za sterami, skupiasz się tylko na tym: nie myślisz o problemach w pracy, w domu. To taka medytacja w powietrzu. Jesteś paręset metrów nad ziemią, w powietrzu. I tylko to się liczy. Taki mały samolocik, jakim ja latam, to w porównaniu z liniowcem, jest jak kajak na oceanie. Czuć w nim wszystkie ruchy, podmuchy powietrza, turbulencje, kominy powietrzne, całą termikę, ciepłe prądy powietrza. To dla mnie, jako pilota, jest niesamowicie podniecające.

Matematyka, fizyka – wszystko musisz mieć w jednym palcu. Ty, humanista…
Są egzaminy, trzeba pewne rzeczy z fizyki, z aerodynamiki, meteorologii – znać i zdać. Są przydatne. Ale i tak doświadczenie uczy najbardziej. Na przykład sytuacja kiedy jest „uskok wiatru”.

Co to takiego?
Kiedy samolot jest już na prostej do lądowania, już ma prawie resztki mocy, i nagle, przed samym lotniskiem uskok wiatru przydusza maszynę do ziemi. Jak to jest w powietrzu, to mniejszy problem. To takie tąpnięcie się czuje: samolot spada trochę, ale się utrzymuje. Nad samym lotniskiem – to jest bardzo groźne, bo samolot może uderzyć o pas, bo traci swoją siłę nośną. Ja to przeżyłem kilka razy, to tak zwane „twarde lądowanie” – czujesz jak uderzasz o pas. Nie jest to przyjemne, bo najlepiej ląduje się mięciutko, delikatnie, na tzw. jajeczko. I doświadczenie tu się bardzo przydaje.

Kiedy pilot go nabiera?
Mówi się w lotnictwie, że jest tzw. strefa śmierci: między 70 godziną lotów a 400.

A ty ile masz przelatanych?
Około 60 godzin. A po 70 godzinie pilotowi wydaje się, że już umie wszystko. I wyobraź sobie, że 85% wypadków lotniczych, w małym lotnictwie, na świecie, zdarza się właśnie między 70 a 400 godziną. Dopiero po 400 wylatanych godzinach masz na tyle doświadczenia, i pokory do latania, do świata, do samolotu, że możesz mówić, że jesteś dobrym pilotem. Ja na razie jestem jeszcze pilnym pilotem – nie wykonuję żadnych dziwnych manewrów, nie pozdrawiam nikogo na ziemi machając skrzydłami nad domem, na granicy ryzyka.

W lataniu nie ma miejsca na brawurę.
Nie ma – ani w 70 godzinie lotu, ani w 400, ani w żadnej innej. Gdy patrzymy np. na akrobacje lotnicze, to też nie jest brawura – to są lata treningu, lata ciężkiej pracy.

Co ci jeszcze daje to, że zasiadasz za sterami?
To test dla mojego zdrowia. Co dwa lata mam badania lotnicze, lekarskie, które przede wszystkim zwracają uwagę na serce, na sprawy neurologiczne, wzrok, błędnik, jak koordynujesz ruchy, jak reagujesz na przeciążenia. I gdy nie przejdziesz tych badań, to nie przedłużą ci licencji pilota. I te badania, to jest taki imperatyw do utrzymywania się w zdrowiu. Nie możesz się na przykład napić alkoholu i następnego dnia wsiąść za stery, bo się boisz, nawet, gdy w żyłach masz zero promili, to może w powietrzu pójść coś nie tak, bo może nie do końca jesteś panem w samolocie, nie do końca rządzisz. A warunki, które są w powietrzu, są katalizatorem tych niedogodności. Cały czas, jako pilot, muszę myśleć: „Muszę być w formie”. I dlatego się trzymam – i w psychicznej, i w fizycznej formie. Muszę ci powiedzieć, że latanie bardzo mi przypomina teatr – zasady włączenia skupienia są bardzo podobne: też wchodząc na scenę musisz zostawić cały świat za sobą, wszystkie inne myśli, problemy, bo inaczej dobrze nie zagrasz – trzeba się przełączyć na tryb sceniczny. Dlatego do teatru przychodzę wcześniej, żeby się przygotować, wyciszyć, skupić na roli, na graniu. Tak samo robię jako pilot. Przed wylotem trzeba się uspokoić, zaplanować lot, wszystko sprawdzić: ustawienia, sprzęt. Czy jest paliwo, spróbować odpalić, zrobić próby iskrowników, sprawdzić, czy drzwi zabezpieczone, czy zawory paliwowe otwarte, czy temperatura głowic odpowiednia, czy temperatura oleju dobra… I tak dalej. Na to trzeba mieć czas, spokój, ciszę. I taki plan lotu przenoszę sobie teraz na plan życia – też staram się być bardziej ułożony, uporządkowany. Poza tym, jak mówi mój kolega Wojtek Dąbrowski z Wrocławskiego Teatru Komedia, świetny tenisista, który co rusz zdobywa nagrody na kortach w całej Polsce, być może nasze pasje przekładają się również na naszą wspólną pasję do prowadzenia Teatru Komedia. Bo to są przecież wyzwania, pokonywanie trudności, doskonalenie siebie i wiara w szczęśliwe lądowania i wygrane mecze. Też każda nowa premiera to przecież coś takiego...

A gdy już jesteś w przestworzach?
Jestem tylko ja, świat, powietrze. Wielka frajda i ucieczka od rzeczywistości, od zgiełku, od chaosu, codzienności. I gdy już wysiadam z samolotu, to czuję się, jakbym wstał po głębokim śnie. Jestem niesamowicie naładowany energią do życia, do działania.

Nie boisz się, że nagle przestanie działać silnik, oderwie się skrzydło...
Każdy mały, ultralekki samolot, ten, na którym ja latam też, ma system ratunkowy. Można, w ostateczności, szarpnąć taką dźwignią i nad samolotem rozpina się spadochron. I spadasz – nie masz możliwości sterowania, modlisz się, co będzie: potłuczesz się, połamiesz koła, ale jest szansa, że przeżyjesz. W zeszłym roku prawie sto osób na całym świecie uratowało się dzięki temu systemowi.

Nie czujesz strachu przed lataniem?
Nie, chociaż przed trzema laty wracałem z Teneryfy, z wakacji, i przydarzyło nam się coś, co się później okazało, na 90 procent mogło być katastrofą lotniczą.

Co takiego się stało?
Wystartowaliśmy z Teneryfy i po 40 minutach lotu pilot powiedział, że mamy awarię i musimy wrócić i lądować na Fuerteventurze. Była noc, my byliśmy w okolicach Maroka. Pilot nam powiedział tylko: „Na Fuerteventurze jest ładna pogoda” i się wyłączył. Nie słyszeliśmy go przez dwie godziny. Stewardesy siedziały z kamiennymi twarzami, wyłączono prąd, klimatyzację – zaczęło się lać z dachu, nikt nie mógł wstać i iść do toalety. Pilot zaczął zrzucać paliwo – nie miał dobrej sterowności nad samolotem, miał problem z prądem, bo wyłączył wszystko, potem czuliśmy spaleniznę z kabli, a starsza pani za mną wyjęła różaniec i mówiła „Synu, sprowadź nas na ziemię”. Wtedy przez te dwie godziny czułem, że nie jestem nieśmiertelny i uświadomiłem sobie mizerność tej sytuacji: jestem przy małym okienku, małe światełko, na małej wysepce, czarno dookoła, nikt się do ciebie nie odzywa, dzieci płaczą, ludzie się tylko modlą, a samolot cały czas w powietrzu. Na szczęście wylądowaliśmy. Z okien autobusu widziałem tego młodego pilota, z koszulą wyciągniętą na wierzchu, który z dziesięć razy wchodził po schodkach samolotu i schodził. Żeby rozładować emocje. Widać było, ile to go kosztowało. Pewnie dlatego nie odzywał się do nas przez te dwie godziny, żeby nie było słychać w jego głosie, jak bardzo jest zdenerwowany.

Tąpnęło to tobą?
Bardzo i uświadomiło mi różne rzeczy. Po powrocie zrobiłem różne porządki: bankowe, ubezpieczeniowe, bo zrozumiałem, jak niewiele potrzeba, żeby cię nagle nie było na tym świecie. A jednak jest się za kogoś odpowiedzialnym, ma się rodzinę. Ale nie zniechęciło mnie to do latania.

Latanie może uzależniać?
Ja w ogóle jestem człowiekiem, który ulega różnym uzależnieniom, od różnych rzeczy. A latanie jest uzależniające bardzo. To emocje, adrenalina, to coś, co w systemie nagród, jakie mam w życiu, zajmuje pierwsze miejsce. Gdy po locie wsiadam do samochodu i jadę do domu, to cały czas jeszcze czuję mrowienie, mam rumieńce, tak się czuję, jakbym coś dobrego zjadł, i jeszcze dłuższy czas po jedzeniu czuł dobry smak w ustach. Mało tego – ludzie liczą barany, żeby zasnąć, a ja sobie w myślach do lądowania podchodzę. Zamykam oczy i… „jestem po trzecim zakręcie, włączam sobie klapy, włączam pompę, światła do lądowania, zdejmuję trochę prędkość...”. I takich pięć lądowań i zasypiam.

Bierzesz już na pokład pasażera?
Mój instruktor mówi, że już mógłbym, ale moje wrodzone poczucie bezpieczeństwa mówi: „jeszcze nie, jeszcze chwilę...”.
W swoich dotychczasowych rolach filmowych, teatralnych, jeszcze nie grałeś pilota.
Kiedy wróciłem po latach do jeżdżenia motocyklem, a już grałem w serialu „Pierwsza miłość”, to rzuciłem hasło, żeby grany przeze mnie sołtys, na motorze zaczął jeździć. I w scenariuszu pojawił się wątek, że na wsi założyliśmy grupę motocyklistów, ale motocykle, które kupiliśmy, były… kradzione. Teraz podrzuciłem, jakiś czas temu, że może by ten sołtys samolotem zaczął latać… I być może się okaże, że mój sołtys ma taką właśnie pasję, którą zacznie spełniać. Zobaczymy.

Mam licencję na ultralekkie samoloty, a teraz myślę o tym, żeby zrobić licencję piętro wyżej, na większy samolot, dwusilnikowy, którym będzie można polecieć z kolegami nad morze. Na przykład z całym teatrem...

Rozmawiał Robert Migdał

***

Paweł Ooński
Aktor, reżyser, pilot

Urodził się w 1961 roku w Starachowicach. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu.
Przez 23 lata był członkiem zespołu aktorskiego wrocławskiego Teatru Polskiego.
W 1997 założył z Wojciechem Dąbrowskim Wrocławski Teatr Komedia (w latach 1997-2004 nosił nazwę Teatr Poniedziałkowy).
Na scenach wrocławskich teatrów (Komedia, Polskiego, Współczesnego, Muzycznego) zagrał ok. 90 ról. Stale występuje w spektaklach Wrocławskiego Teatru Komedia.
Brał udział w przedstawieniach Teatru Telewizji realizowanych między innymi przez Macieja Wojtyszkę, Krystiana Lupę, Jerzego Jarockiego, Szczepana Szczyknę, Eugeniusza Korina, Filipa Zylbera.
Występował w serialach „Świat według Kiepskich”, „Prawo Agaty”, „M jak miłość”, „Ojciec Mateusz”. Ogólnopolskiej widowni znany jako sołtys Marian Śmiałek, jedna z głównych postaci serialu „Pierwsza miłość” emitowanego od wielu lat przez telewizję Polsat.
Odznaczony między innymi brązowym medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis” i medalem „Merito de Wratislavia – Zasłużony dla Wrocławia”.

źródło: www.teatrkomedia.com

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska