Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oczyszczeni przeszli jak tsunami

Małgorzata Matuszewska
Cleansed
Cleansed Anna Łoś
Rozmowa z Mariuszem Bonaszewskim, Tinkerem w słynnym spektaklu "Oczyszczeni" Wrocławskiego Teatru Współczesnego w reż. Krzysztofa Warlikowskiego.

Jak został przyjęty spektakl "Oczyszczeni" na styczniowym festiwalu Santiago a Mil w Santiago de Chile?
Zagraliśmy trzy przedstawienia, mogę mówić o własnych odczuciach, tym, co dostrzegłem w czasie ukłonów i w rozmowach po spektaklach. Zostaliśmy przyjęci fantastycznie. Festiwal Santiago a Mil organizowany jest od 1994 roku, prezentowane są na nim spektakle dramatyczne, muzyczne, teatry tańca z całego świata. "Oczyszczonych" nazwano przejściem tsunami po widowni.

Dużo widzów obejrzało spektakl?
To ciekawe, bo nawet nie było pełnej widowni. Graliśmy w wielkim, drewnianym teatrze, zbudowanym w starej robotniczej dzielnicy, tuż obok dworca i kompleksu kolejowych budynków. W prostej przestrzeni. Pytaliśmy nawet, dlaczego nie ma pełnej widowni. Okazało się, że tam są teraz wakacje, pełnia lata, 35 st. i ludzie wyjechali z miasta. Zagraliśmy przecież ponad sto razy poza Polską, przyzwyczailiśmy się, że zapełnienie nawet ośmiusetosobowej widowni nie jest niczym szczególnym, więc byliśmy zaskoczeni.

Gdzie Was najlepiej przyjmowano?
Wielkie widownie były wszędzie. Premierowy spektakl graliśmy w Awinionie, tam zdarzyło się coś dziwnego. Niektórzy widzowie wychodzili ze spektaklu, a po kolejnych - walczono, żebyśmy zagrali dodatkowo. Wywieszono listy kolejkowe dla chętnych do obejrzenia spektaklu, więc się zgodziliśmy. Niezwykła przygoda spotkała nas w słowackiej Nitrze, oglądało nas osiemset osób. W jednej ze scen Stanisława Celińska obnaża piersi, jesteśmy na scenie we dwójkę. Duża część widowni zaczęła się gwałtownie śmiać i my też zaczęliśmy się śmiać, z tego, że oni się śmieją.

Dziwne. Pamiętam tę scenę jako poruszającą i nieśmieszną.
Zawsze była różnie odbierana. W Nitrze widzowie przestali się śmiać równie gwałtownie, jak zaczęli. Po skończonej scenie - kompletna cisza i burza oklasków. Z kolei w Seulu, w którym oglądali nas bardzo dobrze wykształceni widzowie, subtelni, wszyscy w okularach, siedzący w całkowitej ciszy. Myślałem nawet, że nikt nic nie rozumie. Dopiero po spektaklu zorientowaliśmy się, jak bardzo byli poruszeni.

Premiera we Wrocławiu była w 2001 roku, prorokowano wtedy, że moda na brutalistów szybko minie. "Oczyszczeni" złamali kanony estetyczne i obyczajowe. Sarah Kane jest wciąż rozumiana i świetnie przyjmowana?
Nie ma żadnych brutalistów, w tym sensie proroctwo się spełniło. Przed laty prorokowano też, że po "Oczyszczonych" zmieni się teatr. I zmienił się, bardzo gwałtownie, na niektórych płaszczyznach na dobre, ale także na złe.

We Wrocławiu spektakl był pokazywany ostatnio w 2009 roku. Obejrzała je nowa publiczność, ludzie, którzy w 2001 roku byli za młodzi, a teraz dorośli.
Przed Teatrem Współczesnym stały tłumy ludzi, czekających nie na autograf Jacka Poniedziałka, ale po to, żeby powiedzieć nam, że to jest niezwykłe wydarzenie. Usłyszeliśmy to siedem lat po premierze! Dla dwudziestopięciolatków, którzy nie wiedzieli premiery, spektakl był zdumiewający.

Dziś coś jeszcze w nim Pana zadziwia?
Dla mnie zdumiewająca jest perfekcyjność tego spektaklu, fakt, że żyje bardzo intensywnie tyle czasu po premierze. To przedstawienie mocno nas eksploatuje, wyczerpuje fizycznie, spore są koszta budowania takich portretów psychologicznych. Sam tuż po premierze miałem bardzo poważny kryzys, uważałem, że stoję pod ścianą, precyzyjny tekst Kane jest zamknięty, męczy mnie. Ile można grzebać w tak jasno napisanym, zamkniętym tekście i czego się wciąż w nim doszukiwać? Od pewnego czasu znajduję w tym przyjemność, może dlatego, że zacząłem wsłuchiwać się w reakcje widowni. W spektaklu jest mnóstwo groteskowych żartów Sary Kane, dostrzeżonych przez widzów w Santiago de Chile.

Ciekawe, bo zapamiętałam ten spektakl jako traumatyczne przeżycie.
Sama Pani widzi, jak interesujące są te różnice w odbiorze, prawda?

Zdążył Pan zwiedzić Santiago de Chile, pójść w Andy?
Plany pójścia w Andy nie powiodły się, choć u podnóży Santiago de Chile są już szczyty liczące nawet 5,5 tys. metrów. Są tam wspaniałe stacje narciarskie, ale niedostępne bez własnego samochodu, bo za daleko jest do nich od ostatniej stacji metra i autobusu. Taksówkarz odmówił wyjazdu, powiedział, że to jest za wysoko. Ale biegałem po niższych górkach, jadłem wielkie, dziwne ryby, piłem wina chilijskie, inne, niż te dostępne w Polsce. Jestem maniakiem pływania, niestety Ocean Spokojny okazał się niedostępny dla pływaków, bo zbyt wielka fala ścina z nóg.

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska