Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krajobraz po Janowiczu. Chorwaci marzą o powtórce z Bratysławy

Tomasz Lorek
Marin Cilić miał zaledwie 17 lat, gdy Chorwaci odnieśli swój największy sukces w Pucharze Davisa. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale w chorwackich sercach nastało upalne lato. Ivan Ljubicić, Mario Ancić, Ivo Karlović, Goran Ivanisević i kapitan Niki Pilić oszaleli ze szczęścia. 5 grudnia 2005 roku blisko 100 000 kibiców oczekiwało na lądowanie reprezentacji Chorwacji. To był triumfalny powrót z Bratysławy do Zagrzebia.

Na Bałkanach kochają sportowców. Nie tylko wtedy, gdy odnoszą sukcesy. Gwarancją szacunku płynącego ze strony kibiców jest pełne zaangażowanie sportowców na arenie zmagań. Zeljko Krajan, obecny kapitan chorwackiej reprezentacji w tenisie, był w Los Angeles kiedy Chorwaci rozpoczynali swój zwycięski marsz po najcenniejsze drużynowe trofeum. Co prawda Zeljko nie zagrał wówczas ani jednego meczu, ale chłonął atmosferę i wspierał kolegów w walce z reprezentacją USA. Kto wie, może Zeljko okaże się pomostem łączącym dwa różne pokolenia i poprowadzi Chorwatów do Grupy Światowej, a następnie po triumf w Pucharze Davisa? 10 lat po pierwszym, historycznym zwycięstwie – to byłoby coś nadzwyczajnego. Wtedy, w 2005 roku niekwestionowaną gwiazdą chorwackiej drużyny był Ivan Ljubicić, który w Los Angeles wygrał oba mecze singlowe, a rywali miał znakomitych: Andre Agassiego i Andy’ego Roddicka.

„Ivan Ljubicić był niesamowity w 2005 roku. Oglądałem w telewizji jego mecze, grał jakby był z innej planety. Wygrał 11 pojedynków, a przegrał tylko jeden mecz (w finale w Bratysławie ze Słowakiem Dominikiem Hrbatym). Ponadto Mario Ancić był w świetnej formie, więc praktycznie nasza reprezentacja zdobyła Puchar Davisa opierając się na dwóch filarach” – wspomina Marin Cilić.

„To prawie jak Czesi, którzy od dwóch lat nie oddają trofeum, a swoją siłę czerpią z gry znakomitej dwójki - Tomasa Berdycha i Radka Stepanka. „Berdia” i „Sztiepec” są znakomici i w singlu i w deblu, podobnie jak Ancić i Ljubicić, którzy w 2005 roku wygrali nawet z rewelacyjnymi bliźniakami: braćmi Bryanami. Niesłychane, takie małe nacje, ale z ogromnymi sukcesami, prawda Marin?” – pytam Chorwata, który aktualnie pracuje z mistrzem Wimbledonu’2001, Goranem Ivaniseviciem.

Goran zaopiekował się Marinem, bo leży mu na sercu dobro chorwackiego tenisa. Ivanisević odkrył, że Cilić zaczął niebezpiecznie dryfować ku skałom, jakby zakradł się w cieśninę Cooka i nie potrafił znaleźć drogi pomiędzy obiema wyspami Nowej Zelandii. A bywało, że Marin był na dobrym kursie, wszak awansował do półfinału Australian Open w 2010 roku. Cilić pokonał wówczas świetnych tenisistów: Santoro, Tomicia, Wawrinkę, Del Potro i Roddicka. Przeszkodą nie do przebycia okazał się Szkot Andy Murray. „To był dobry sezon… 2010 rok. A co do porównania Czech i Chorwacji. Tak, to zdumiewające, ale te małe kraje o niedużej populacji mają wszystko co niezbędne, aby marzyć o sukcesie w sporcie. Infrastrukturę, świetnych trenerów i determinację tenisistów, aby sforsować wszystkie drzwi i bramy. Nie boimy się żadnego rywala, ale szanujemy każdego przeciwnika, bo w sporcie niezbędna jest dawka pokory. Ciężka praca, niezłomna wola, dobra atmosfera w zespole i można walczyć o największe laury. Mam nadzieję, że Goran pomoże mi przedostać się z powrotem do pierwszej dziesiątki światowego rankingu” – wyznał na Torwarze Marin. Cilić był już dziewiątą rakietą globu, w lutym 2010 roku.

Ogromny sukces Chorwatów odniesiony w 2005 roku zainspirował młodzież do ciężkiej i sumiennej pracy. Cilić bardzo chciałby uporządkować swoją grę, odbudować się po karze zawieszenia. Chorwat szanuje umiejętności Australijczyka Boba Bretta, swojego byłego opiekuna, ale uznał, że nastał czas, aby przekazać stery Ivanisevicowi.

„Goran tłumaczy mi jak skracać wymiany, a ponadto uczy cierpliwości na korcie, chce urozmaicić mój serwis. Słucham jego wskazówek, bo nie chcę zmarnować talentu do gry w tenisa. Marzy mi się, abyśmy mogli dłużej poświętować po zwycięstwie nad Polską, ale niestety, po krótkiej celebrze i dobrej kolacji, wszyscy położymy się jak dzieci do łóżek, bo po weekendzie z Pucharem Davisa znów rozjedziemy się w różne strony świata. Nie odważę się na skok na bungy ani skydiving, bo trochę się boję, a poza tym istnieją ograniczenia czasowe. Nie wiem tylko co zrobimy z brodą Zeljko Krajana, naszego kapitana…” – śmiał się Marin.

Broda miała odejść w zaświaty, a i upierzenie na głowie miało być wspomnieniem przeszłości, ale Chorwaci nie zrealizowali swojego projektu. Trochę w obawie przed sankcjami z ramienia ITF. Szef Międzynarodowej Federacji Tenisowej, Włoch Francesco Ricci Bitti, z zawodu technik-elektronik, nie krył złości, kiedy Serbowie zgolili głowy po fenomenalnym triumfie nad Francją w finale Pucharu Davisa w 2010 roku. Bałkańskie nacje muszą być ostrożniejsze niż Amerykanie czy Australijczycy, którzy mogą sobie pozwolić na więcej… Ot, niestety, ale miejsce urodzenia odgrywa rolę.

Przekonał się o tym nie tak dawno Novak Djoković broniąc jak lew zawieszonego za doping Viktora Troickiego, bo jak się okazało, błąd popełniła pani z WADA, ale to nie miało większego znaczenia… „Świat tenisowej polityki jest tak zawiły i skomplikowany, że nie mamy szans walczyć z machiną urzędników. Zniszczono zawodnikowi znaczną część kariery, ale nikt nie poczuwa się do winy. Szkoda, że nikt nie wziął pod uwagę lat jakie Viktor Troicki poświęcił na treningi” – grzmiał podczas londyńskiego ATP Barclays World Tour Finals sześciokrotny zwycięzca turniejów Wielkiego Szlema. Novak niczego nie wskórał. Mało tego, Serb szybko poczuł zimny, porywisty wiatr na swoich plecach kiedy ITF przebadała go podczas finału Pucharu Davisa w 2013 roku. W Belgradzie Novak zamiast dopingować Dusana Lajovicia w meczu z Tomasem Berdychem, odpowiadał na pytania ludzi z WADA, oddawał mocz, a czas płynął. Męczarnie, ale cóż czynić, skoro bałkańskie pochodzenie nie ma tej wartości dla ludzi z ITF co amerykański paszport…

Chorwaci wyciągnęli logiczne wnioski z lekcji udzielonej Serbowi i wolą nie drażnić twardogłowych mocodawców z ITF ubranych w przepiękne marynarki. Idą mądrą, bezpieczniejszą drogą, nie wybierają ekstremalnych dróg na Nanga Parbat. Borna Corić, młody talent z Zagrzebia (w listopadzie ukończy 18 rok życia), nie wojuje szabelką na salonach. Ma brytyjskiego menedżera, Lawrence’a Frankopana. Anglik, stary lis, który zęby zjadł na tenisie, dba również o interesy Szwajcara Stanislasa Wawrinki, mistrza Australian Open’2014. „To wielka szkoła życia i tenisa. Lawrence bardzo mi pomaga. Podczas występów w juniorskim Wielkim Szlemie, mogłem przyjrzeć się z bliska treningom Djokovicia i Nadala. W 2013 roku na kortach Flushing Meadows w Nowym Jorku trenowałem ze Stanem Wawrinką. Miałem również okazję poodbijać piłkę z Hiszpanem Davidem Ferrerem. To ogromna przyjemność i zastrzyk wiedzy. Nie wiem ile w tym zasługi Lawrence’a, Stana i Davida, ale w finale US Open juniorów w 2013 roku pokonałem Australijczyka Thanasi Kokkinakisa. Radość była ogromna” – opowiadał na warszawskim Torwarze Borna Corić.

Zimą Rafa Nadal zaprosił Bornę Coricia na 10-dniowe treningi. Rafa, człowiek – dusza, wielki sportowiec i wrażliwiec jakich mało, w swoim stylu angażował się podczas zajęć. „Chciałem jak najwięcej skorzystać z możliwości treningu w Hiszpanii z tak wielkim mistrzem jak Rafa. Nie mogłem w to uwierzyć: najpierw turniej futures w Nigerii, potem challenger we Włoszech, wreszcie prezent pod choinkę – trening z Rafą Nadalem. Czego się nauczyłem? Pokory. Nadal pracował na treningu tak jakby zajmował 200 miejsce w rankingu, a wszyscy, którzy interesują się tenisem wiedzą, że to nr 1” – stwierdził Borna Corić.
Ten młodzian ma jeszcze jedną wielką pasję – boks. Jego wielkim idolem jest Mike Tyson. Pytam czy piątkowy mecz z Jerzym Janowiczem był dla Borny pojedynkiem w wadze ciężkiej. „Tak, to był prawdziwy boks, dobry 12-rundowy pojedynek o mistrzostwo w wadze ciężkiej. Jerzy jest wspaniałym graczem, półfinalistą Wimbledonu, więc wiedziałem, że nie będzie lekko. Nasz kapitan Zeljko Krajan podpowiedział mi, że muszę dostać się do głowy Jerzego, zachwiać jego spokojem, wówczas pojawi się szansa na zwycięstwo. Udało się. Jestem szczęśliwy, bo pokonać Janowicza przed polską publicznością to trudna sztuka, ale do Tysone’a jeszcze mi sporo brakuje. Kocham boks, namiętnie oglądam walki, ten sport mnie fascynuje, ale chcę być nr 1 na świecie w tenisie” – wyznał Corić.

Chorwaci mają też zdolnych deblistów: leworęcznego Mate Pavicia i praworęcznego Marina Draganję. Draganja nosi odlotową fryzurę, która jako żywo przypomina tą, którą przez lata prezentował na korcie słynny Brazylijczyk, Gustavo Kuerten. "Guga” był tenisowym czarodziejem, wygrał trzy razy Roland Garros, ale nie jest idolem Draganji. „W Chorwacji królem tenisa w świadomości szarego człowieka pozostaje Goran Ivanisević. Zasłużył sobie na to, ma charyzmę, świetnie grał, był mistrzem Wimbledonu. Chciałbym znaleźć coś magicznego na porost włosów, ale obawiam się, że natura jest silniejsza i wciąż będę kojarzony z Gugą Kuertenem przez pryzmat upierzenia. Nie wszyscy pochodzący ze Splitu noszą takie fryzury ” – śmiał się Marin.

Pavić i Draganja zagrali bardzo dobre spotkanie przeciwko polskiej parze: Mariusz Fyrstenberg – Marcin Matkowski. Przegrali w pięciu setach, ale koneserzy tenisa mogli być ukontentowani, bo wachlarz zagrań był zdumiewający. Zresztą, wyniki chorwackiego debla w tym sezonie mówią same za siebie – finał w Chennai, półfinał w Zagrzebiu, półfinał w Marsylii.
Chorwacja wspaniale buduje swoją tenisową przyszłość, bo zręcznie korzysta z bogatych tradycji. Predrag Stojcević, wiceprezydent chorwackiej federacji tenisowej, na co dzień mieszkający w Londynie, zaprasza chętnych, aby przyjrzeli się jak działa akademia Gorana Ivanisevicia w Umagu. „Mamy 26 ziemnych kortych, jeden kort ze sztuczną trawą, gabinety odnowy biologicznej, siłownię, baseny, a do morza zaledwie 50 metrów. Poezja. Federacja pomaga jak może utalentowanym dzieciakom. U nas młodzi ludzie chcą uprawiać sport i mają stworzone odpowiednie warunki. Są zafascynowani Ivaniseviciem, Ljubiciciem, Anciciem, Karloviciem. To napędza całą koniunkturę” – mówił Predrag.

Tygodniowy pobyt w akademii Gorana Ivanisevicia, wraz z zakwaterowaniem i wyżywieniem, kosztuje 1490 euro. Nie brakuje chętnych. Przyjeżdżają Rosjanie, Włosi, Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy. Nawet ci, którzy chcą spędzić wakacje z rakietą w ręku i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z Goranem. Można zażyć kąpieli morskich, zjeść wieczorem cevapcici, posmakować dobrego wina…

Zwycięstwo nad Polską otworzyło Chorwatom drogę do barażu o Grupę Światową. W dniach od 12 do 14 września Zeljko Krajan i jego podopieczni stoczą wyjazdowy bój z Holendrami. Jeśli Chorwaci pokonają tulipany, to w 2015 roku zagrają w gronie szesnastu najlepszych reprezentacji świata. Krajan nie wyklucza, że do Holandii zabierze Ivana Dodiga i Ivo Karlovicia. Kapitan Chorwatów ma w kim wybierać…

Zeljko Krajan, który w 1998 roku w Helsinkach pokonał Fina Ville Liukko. Stare dzieje. Kiedy Krajan grał w Pucharze Davisa przeciwko Finlandii, Polska walczyła w Dakarze z Senegalem w II grupie strefy euro-afrykańskiej. Na kortach twardych… Bartłomiej Dąbrowski i Jerzy Stasiak walczyli jak lwy, ale ulegli Senegalczykom 2-3. W reprezentacji Senegalu prym wiódł Yahiya Doumbia… Yahija pokonał Bartka Dąbrowskiego, choć przegrywał już 1-2 w setach, ale cóż, taki jest sport.

A zatem należy pokłonić się głęboko przed naszymi chłopcami, którzy 15 lat później walczyli w barażu o Grupę Światową z drużyną Pata Raftera. Owszem, Polska uległa Australii 1-4 grając bez kontuzjowanego Jerzego Janowicza, ale przeskok jaki uczynili polscy reprezentanci budzi szacunek. Co mają powiedzieć Szwajcarzy, którzy tylko raz zagrali w finale Grupy Światowej? W 1992 roku mając dwie strzelby pokroju Marca Rosseta i Jakoba Hlaska, ulegli naszpikowanej gwiazdami (Agassi, McEnroe, Sampras, Courier) reprezentacji USA 1-3. Od dekady Szwajcaria ma Federera i Wawrinkę, przeważnie grała o utrzymanie się w Grupie Światowej, a dopiero w sezonie 2014 drużynie Severina Luthi udało się awansować do półfinału. I to po morderczym boju u siebie w Genewie z Kazachstanem. Kazachowie prowadzili 2-1 ze Szwajcarami. Złoci medaliści z Pekinu: Wawrinka i Federer przegrali w deblu z parą: Andriej Gołubiew – Aleksandr Niedowiesow. A zatem porażka Polaków z Chorwacją nie jest dramatem w kontekście morderczego boju „zegarków” z Kazachami.

Polacy walczyli heroicznie. Trenowali codziennie na Torwarze. Jeździli na gokartach. Nie chodziło o to, aby znaleźć drugiego Ayrtona Sennę czy Sebastiana Vettela. Tenisiści grają pod nieustającą presją, więc zorganizowany wypad na gokarty był balsamem dla duszy. Tym bardziej, że w ekipie biało – czerwonych aż roi się od miłośników motoryzacji. Michał Przysiężny, jak sam przyznał, nie jest zagorzałym fanem F1, nie opowiada się jednogłośnie za V8 czy V6, ale lubi wyścigi uliczne, a na gokartach spisywał się rewelacyjnie. Radek Szymanik i Jerzy Janowicz też uwielbiają wszystko co hałasuje. Lubią stan odprężenia zanurzając się w świat spalin. To ważne, bo każdy z nas, niezależnie od tego czy sprzedajemy marchewkę na targu czy wykładamy filozofię na uniwersytecie, musi mieć hobby dla higieny psychicznej. A sportowcy, poddani obciążeniom startowym i treningowym, też muszą mieć swój własny świat, w którym mogą odpocząć i zresetować się.

Polscy tenisiści walczyli jak umieli najlepiej. Dali z siebie wszystko. Zabrakło naprawdę niewiele, aby odwrócić losy pojedynku. Jerzy Janowicz zagrał fenomenalny, różnorodny tenis w pierwszych dwóch setach z Marinem Cilicem. To w jaki sposób Jerzyk wyciągnął w tiebreaku drugiej partii z 1-5 na 7-5 było kosmicznym majstersztykiem. Naturalne, że niemożliwe jest utrzymać wysoki poziom przez 5 setów, bo nawet Nadal z Djokoviciem miewali słabsze okresy w grze podczas pamiętnego finału Australian Open’2012. Wówczas Hiszpan z Serbem przebywali na korcie przez 5 godzin i 53 minuty.

Jerzy miał prawo do słabszych fragmentów w meczu z Cilicem. Jest tylko człowiekiem, a nie maszyną zaprogramowaną na wygrywanie. A w to, że bardzo pragnął wygrać i otworzyć wrota Michałowi Przysiężnemu do meczu o wszystko z Borną Coriciem, nie należy wątpić ani przez chwilę. Dlaczego? Z prostej przyczyny. Wystarczy wrócić pamięcią do meczu z RPA w Zielonej Górze. Kwiecień 2013 roku. Janowicz grał nie będąc w pełni zdrowym, trawiła go gorączka. Potem okazało się, że cierpiał na wyjątkowo nieprzyjemne zapalenie ucha środkowego. Musiał wziąć antybiotyk. Mimo to, zachował się jak prawdziwy patriota i zagrał w obu meczach singlowych. Przy porażce Łukasza Kubota z Rikiem de Voestem, dwa punkty zdobyte w singlu przez Jerzyka plus oczko zdobyte przez naszych deblistów: Frytę i Matkę nabrały szczególnego znaczenia. Jerzy zagrał z gorączką i bólem ucha, choć po Pucharze Davisa miał prestiżowy start w turnieju w Monte Carlo z cyklu Masters Series. Jego heroiczna postawa w Grodzie Bachusa sprawiła, że Polska zapukała do bram Grupy Światowej.

Nie mieliśmy szczęścia w losowaniu. Trafiliśmy na Australię, która choć lata świetności ma za sobą, to wciąż ma silną kadrę z Hewittem, Tomiciem i zdolną młodzieżą: Kyrgiosem, Kokkinakisem, Thompsonem. We wrześniu 2013 roku nie udało się pokonać potomków Roche’a, Newcombe’a, Rosewalla, Lavera i Sedgmana. Trudno, ale chłopcy próbowali zaatakować Manaslu zimową porą. Za to należą się brawa i uznanie, bo pęcherze na stopach i dłoniach tenisistów nie robią się z bezczynności, lecz z ciężkiej pracy. Może powinniśmy pozbyć się namiętności w kreowaniu szans i cierpliwie zaczekać aż owoce dojrzeją na drzewie, a nie zrywać zalążki soczystych jabłuszek? Czesi od lat pielęgnują tenisowe tradycje, ale czekali na wielkie sukcesy bardzo długo, bo aż od 1980 roku, od triumfu nad Włochami w Pradze. Lendl, Smid, Slożil i Kodes zagrali fantastycznie w barwach Czechosłowacji z ekipą Italii. Barrazzutti i Panatta, choć byli świetnymi graczami, nie podołali Czechosłowakom w praskiej hali. Na kolejny wielki sukces Czesi czekali aż 32 lata. W listopadzie 2012 roku pokonali w finale Pucharu Davisa reprezentację Hiszpanii 3-2. Będzie cudnie jeśli pozwolimy polskim tenisistom odpocząć i natchniemy ich wiarą w to, że awans do Grupy Światowej jest jak najbardziej możliwy. A wtedy, Michał Przysiężny vel Ołówek da upust swojej radości i rozpędzi bolid na legendarnym włoskim torze Monza do 300 km/h, aby poczuć co znaczy wolność jaką na własnej skórze odczuł kierowca Ferrari Jody Scheckter…

Tomasz Lorek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska