Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobieta ściga się na nartach? W życiu! Jeszcze by się spociła... [ROZMOWA]

Maciej Sas
Tłumy mieszczuchów spragnionych zimowych atrakcji na stacji kolejowej w Walimiu w latach 20. XX wieku
Tłumy mieszczuchów spragnionych zimowych atrakcji na stacji kolejowej w Walimiu w latach 20. XX wieku Fot. archiwum prywatne Tomasza Przerwy
O początkach narciarstwa, saneczkarstwa i łyżwiarstwa na Śląsku opowiada dr hab. Tomasz Przerwa, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, autor książki „Między lękiem a zachwytem. Sporty zimowe w śląskich Sudetach i ich znaczenie dla regionu”

Szklarska Poręba miała rzekomo być jednym z najlepszych na świecie ośrodków sportów zimowych na początku XX wieku. W jednym z artykułów wyczytałem coś takiego. Trudno uwierzyć, zwłaszcza tej zimy, gdy śniegu wszędzie, również tam, nie ma za wiele.
Muszę to delikatnie sprostować: Szklarska Poręba na pewno była okrętem flagowym sportu i turystyki na Śląsku, liczyła się w Niemczech, ale na wiodący na świecie ośrodek z pewnością nie wyrosła.

Ale w 1936 roku wspólnie z Karpaczem starała się o przyznanie prawa do organizacji igrzysk olimpijskich. Przegrali z Garmisch-Partenkirchen.
Marzenia, by „zaistnieć w świecie”, pojawiały się już wcześniej. Mamy przykład z 1930 roku, kiedy Karpacz pokonał Garmisch-Partenkirchen w rywalizacji o organizację niemieckich igrzysk zimowych. Karkonosze wygrały poniekąd dzięki wcześniejszej zapowiedzi, że niemieckie igrzyska letnie i zimowe odbędą się na niemieckim Śląsku. Było w tym sporo polityki, chciano bowiem wspierać niemiecki wschód. Władze Karpacza i prowincji umiejętnie grały tą kartą, powołując się na domniemane zagrożenie ze strony słowiańskich sąsiadów. Śląsk uchodził wszak za wysunięty bastion niemczyzny.

Decydowały względy polityczne?
Podobnie finansowe. Szklarska Poręba wycofała się ze starań o organizację wspomnianych zawodów, bo nie była w stanie spełnić niektórych warunków. Zaczynał się wielki kryzys gospodarczy, lokalnym decydentom zabrakło pieniędzy, stracili też wiarę w sukces. Karpacz trwał do końca i wygrał. Tam zatem odbyła się największa przedwojenna impreza w sportach zimowych na Śląsku – III Niemieckie Igrzyska Zimowe w 1930 roku. Przełożyło się to na promocję tamtejszego ośrodka sportowego. Nic dziwnego, że wiodące kurorty karkonoskie wystąpiły również z wnioskiem o organizację zimowych igrzysk olimpijskich w 1936 roku. Nawoływania do wsparcia niemieckiego wschodu nie przyniosły oczekiwanego efektu, podobnie zapewnienia o wyjątkowej stabilności pokrywy śniegowej w Karkonoszach. Alpejskie Garmisch--Partenkirchen okazało się w sumie bezkonkurencyjne.

To, że pogoda jest tu idealna, rzeczywiście wszędzie było podkreślane – że można tu skakać, jeździć na nartach aż do wiosny.
Tak też było! Ostatnie w sezonie zawody alpejskie – słynne zjazdy koło dzisiejszej Strzechy Akademickiej – organizowano w maju. Ale kiedy Karkonosze dostały niemieckie igrzyska zimowe, okazało się, że w Alpach była znakomita zimowa pogoda, a tu nie. Silne mrozy, następnie śnieżyce i wreszcie gwałtowne ocieplenie zdecydowanie popsuły szyki organizatorom. Wydali wielkie pieniądze na przeprowadzenie zawodów w łyżwiarstwie szybkim na Małym Stawie, a i tak nie dało się ich dokończyć.

Ale sporty zimowe na masową skalę rozwijały się w Karkonoszach. Zacznijmy od bobslejów, bo tu w latach 20. XX wieku istniał najlepszy na świecie tor.
Na Śląsku były trzy sportowe tory bobslejowe: Szklarska Poręba, Karpacz i Świeradów-Zdrój. Z tego naprawdę profesjonalny był jedynie ten pierwszy. Wybudowano go w 1925 roku. Jak na tamte czasy, był bardzo nowoczesny. Zaprojektował go Stanislav Zentzytzki z Berlina, posłużył zaś za wzór przy budowie pierwszego toru w USA. O jego klasie niech świadczy to, że rozgrywano na nim mistrzostwa świata czy Europy. Miał nawet swój wyciąg do wciągania bobslejów, ale to rozwiązanie nie było akurat udane... Sam tor, jak najbardziej – był lodowy.

Jak się miały inne dyscypliny? Podobno początkowo narciarstwo alpejskie czy biegowe i skoki były traktowane jak jedna dyscyplina.
Chcąc to opisać, musimy sięg-nąć do początków narciarstwa w Karkonoszach, które, podobnie jak w Europie Środkowej, pojawiło się tu w 2. połowie XIX wieku. Zainteresowanie nartami zaczęło się rozwijać dopiero po słynnej wyprawie Nansena na Grenlandię z lat 1887-1888; tymczasem w Karkonoszach pojawiły się one w 1885 roku.

Mówi Pan o nartach do zjeżdżania?
Nie, o nartach do wszystkiego – jedna para służyła do biegania, zjeżdżania i skakania. Mówimy o okresie pionierów, w żadnej mierze o sporcie masowym. W latach 80. i 90. narciarstwo było zresztą dziwactwem – ostrzegano ludzi, żeby nie jeździli na nartach. Deski na nogach kojarzyły się z czymś podejrzanym, diabelskim. Wtedy to był sport ekstremalny. Narty ściągano ze Skandynawii, ale niewielu wiedziało na początku, jak się ich używa. Dopiero z czasem pojawiły się informacje prasowe i poradniki. Reszty uczono się metodą prób i błędów.

Ale w końcu nauczyli się jeździć?

Narciarstwo przestało być uznawane za fanaberię na przełomie XIX i XX wieku. Zaakceptowali je leśnicy i turyści, odkrywający właśnie uroki zimy. Chodziło początkowo o wygodny środek lokomocji, reszta była mniej ważna. Jak był zjazd, zjeżdżali, gdy chcieli się popisać – skakali ze śnieżnych muld. Błędnie zakładamy, że wtedy, podobnie jak dziś, jedni zjeżdżali, drudzy biegali, kolejni skakali. Tak nie było – ci ludzie na jednych nartach robili wszystko, i to często na deskach, które się do tego niespecjalnie nadawały.

Jak rozumiem, ówczesny Kamil Stoch biegałby na nartach, zjeżdżał i czasami skakał?

Tak, ale na zasadzie zabawy! Imprezy sportowe zwano zresztą początkowo festynami. To było dalekie od dzisiejszego rozumienia sportów zimowych. Dopiero po jakimś czasie ustalono zasadę, że skok uznaje się za zaliczony, jeśli narciarz ustoi przy lądowaniu. Pierwsza skocznia przygotowana w Karpaczu Górnym powstała na stoku po wycince drzew. Jedynym jej elementem dodanym był prymitywny próg. Nie dbano o profil zeskoku, a nawet o bezpieczne wyhamowanie. Mniej wprawni skoczkowie mieli tym samym wpadać przez okno do stojącego tam poniżej domu. Pierwsza w miarę profesjonalna skocznia narciarska powstała w Karpaczu dopiero w 1912 r.

Kiedy konkurencje narciarskie rozdzieliły się i zaczęto np. organizować zawody w skokach?
W 1900 roku powstał pierwszy na Śląsku klub narciarski w Szklarskiej Porębie. Względem reszty Niemiec oznaczało to opóźnienie dziesięcioletnie. To właśnie kluby zaczęły organizować zawody w biegach i skokach. Zjazdy uważano za mało bezpieczne, dlatego ich nie promowano. Pewien kłopot sprawiała rywalizacja kobiet, którym starano się ułatwić zadanie i szykowano dla nich łatwe trasy, na których równie często, co czas, oceniano styl jazdy.

Czyli trochę jak w jeździe figurowej na lodzie?

Tak, bo kobiety starano się odsunąć od dyscyplin wymagających dużego wysiłku. Zmęczona kobieta traciła urok. Kładło się tym samym nacisk na elegancję, na opanowanie techniki, ale nie na osiągane wyniki. Kobiety były w sporcie uznawane za piękny dodatek. Dopóki narciarstwo było zabawą, miały prawo uczestniczyć w zawodach, kiedy jednak zaczęło się profesjonalizować – odbierano im tę możliwość. Ponownie dopuszczono je do udziału w znaczniejszych zawodach, kiedy nastał czas narciarstwa zjazdowego. Alpejki niemieckie wykorzystały okazję, a Christl Cranz wyrosła wręcz na bohaterkę narodową. Coraz bardziej wymagające trasy zjazdowe rodziły nowe pytania o miejsce narciarstwa kobiecego. Pod koniec lat 30. zaczęło je marginalizować. Na Śląsku udział kobiet w zawodach był coraz mniej eksponowany, coraz częściej pisano natomiast, że jakaś alpejka została żoną znanego alpejczyka. Odpowiadało to nazistowskiej wizji, że miejsce kobiety jest w domu.
Narciarstwo rozwinęło się na Śląsku tuż przed I wojną światową, po czym nastąpiła wojenna przerwa. Od lat 20. zdominowało ono pozostałe sporty zimowe i stało się elementem kultury masowej. Pomogło wydanie z magazynów wojskowych mnóstwa niepotrzebnego już sprzętu i jego potanienie. Szczególną popularność zdobyły skoki narciarskie, stąd praktycznie w każdej karkonoskiej wiosce budowano skocznię.

Skąd pomysł akurat na skakanie?
Taka była moda.

Jakie były śląskie rekordy?
To się błyskawicznie zmieniało. Podziw budziły wpierw skoki oddane na odległość 20 metrów. Niewiele później takie wyniki były już normą podczas szkolenia młodzieży. W połowie lat 20. najlepsi skoczkowie osiągali na Śląsku 40 metrów, na przełomie lat 20. i 30. – 60. Skoki przyciągały uwagę. Jeśli więc jakiś ośrodek chciał się stać znanym centrum narciarskim, musiał zbudować porządną skocznię. Mieliśmy więc Koppenschanze w Karpaczu, która była systematycznie remontowana i rozbudowywana, czy Himmelsgrundschanze w Szklarskiej Porębie z 1931 roku. Ta ostatnia była najnowocześniejsza w regionie. Miała specjalnie opracowane profile, wieżę rozbiegu, a w jej otoczeniu można było zebrać 15 tysięcy kibiców. To była jedyna skocznia na Śląsku zaakceptowana przez Międzynarodową Federację Narciarską (FIS) do rozgrywania zawodów międzynarodowych. W sumie dla połowy lat 30. na całym Śląsku można się doliczyć około 40 skoczni sportowych narciarskich, a przynajmniej drugie tyle miało znaczenie lokalne.

Dużo – gdzie można było poskakać?
Jedna z bardziej znaczących skoczni powstała w Duszni-kach-Zdroju. Tamtejsze władze chciały wypromować miasto na znaczący ośrodek narciarski, stąd sporo inwestowały w infrastrukturę. Powstał tam m.in. jedyny profesjonalny tor saneczkowy w Sudetach Środkowych i Wschodnich. Dbano o znakomite trasy biegowe. Przygotowano też piękną skocznię, na której organizowano prestiżowe konkursy. Podziwiano tam m.in. mistrza olimpijskiego Alfa Andersena.

Były też skocznie w Lubawce i Sokolcu.
Uważano, że na tej w Lubawce można oddawać najdłuższe skoki – około 70 metrów. Ale, co ciekawe, słabo ją wykorzystywano.

W końcu skoki stały się mniej popularne.
Tak się zaczęło dziać pod koniec lat 20. Oczywiście, były ciągle ważne, ale ludzie zwariowali na punkcie narciarstwa alpejskiego. Na przełomie lat 20. i 30. wybuchła prawdziwa euforia alpejska. Widać to przykładowo w nawoływaniach działaczy sportowych, którzy napominali zawodników: „Zjeżdżajcie, ale najpierw nauczcie się biegać na nartach. Bieganie to podstawa narciarstwa”. Młodzi nie chcieli biegać, oni zwariowali na punkcie zjeżdżania, prędkości. Zresztą, tak jak dzisiaj...
Rozkwit narciarstwa alpejskiego nie byłby możliwy bez pojawienia się nowoczesnego sprzętu – lepszych nart, bezpieczniejszych wiązań. Nie mniejsza była zasługa filmowców, którzy kręcili w międzywojennych Alpach zachwycające filmy sportowe z brawurowymi scenami i ujęciami. Kreowały one modę na narciarstwo. Gdy puszczano je we wrocławskich kinach, do kas ustawiały się długie kolejki. A po wyjściu z seansu każdy chciał zakładać narty i naśladować alpejczyków.

Gdzie można było pojeździć na Śląsku? Wyciągi już były?
Przede wszystkim zjeżdżano w Karkonoszach. Pod koniec lat 20. zaczęła się era Zieleńca z jego śnieżnymi stokami. Trochę można było pojeździć na Śnieżniku i... tyle. Nie było zbyt wielu przygotowanych tras zjazdowych. Przykładowo na Wielkiej Sowie takowa została wykonana w czynie społecznym dopiero w 1939 roku. Pytał pan o wyciągi – pierwsze koleje linowe powstały w Szwajcarii w 1908 roku, pierwsze wyciągi narciarskie w 1935 roku. Na Śląsku tego nie było. Tutejsi narciarze twierdzili, że się z tego cieszą. Pisali, że należą do grona „prawdziwych narciarzy”, którzy cieszą się z podejścia na grzbiet, a zjazd traktują jako nagrodę za wysiłek... Ładne, ale nie jestem przekonany, czy wszyscy tak myśleli. We wszystkich krajach, gdzie zaczynały powstawać wyciągi, „prawdziwi narciarze” mieli początkowo opory, by korzystać z tych udogodnień, po czym nagle odkrywali, że mogą dzięki nim skuteczniej trenować. Bo ile razy w ciągu dnia można podejść z nartami na grzbiet Karkonoszy?

Wspomniał Pan, że narciarstwo upowszechniło się, gdy po wojnie wojsko udostępniło narty z zapasów. Można by podejrzewać, że wtedy rozwinął się też biathlon, bo to wojskowa dyscyplina.
Z materiałów źródłowych wynika, że wojsko niezbyt się narciarstwem interesowało w okresie pokoju. Po I wojnie światowej w oddziałach strzelców górskich w Jeleniej Górze i Kłodzku rozwinęły się grupy narciarskie, ale widziano w tym głównie formę aktywności fizycznej, hobby. Żołnierze startowali w normalnych zawodach i nawet wydzielano dla nich osobną klasyfikację.

Dlaczego?
Było kilka klasyfikacji, np.: narciarze z gór, narciarze z miasta, narciarze z Górnego Śląska, żołnierze. Do tego kategorie wiekowe i płciowe. Działo się tak, bo ci z miast mieli lepszy sprzęt, ale nie mogli często trenować, więc byli gorsi. Nie mieli szans na wygranie z zaprawionymi mieszkańcami gór. Ci z Górnego Śląska mieli jeszcze mniejsze szanse, stąd, żeby się nie zniechęcili, stworzono im oddzielną kategorię. Żołnierze też byli początkowo mniej wprawni niż górale.

A co z dyscyplinami rozgrywanymi na lodzie? Był podobno plan zbudowania w Szklarskiej Porębie sztucznego lodowiska.

Planowano, ale nie z tego powodu, żeby tu byli świetni łyżwiarze, ale dlatego, że liczono na organizację igrzysk zimowych. Władze miasta przemilczały fakt, że same sobie z finansowaniem tej inwestycji nie poradzą. Zauważmy, że na Ślą-sku nie powstawały wówczas sztuczne lodowiska. We Wrocławiu jeździło się po zamarzniętej fosie. Bywało, że działało to ledwo kilka dni w sezonie, stąd szukano alternatywnych obiektów do treningu. Łyżwiarstwo cieszyło się popularnością w miastach, w górach królowali narciarze i saneczkarze. Dopiero gdy w ośrodkach sudeckich zauważono, że czasem śniegu nie ma, a jest zimno i można przyciągnąć łyżwiarzy, zaczęto zagospodarowywać lodowiska. Łyżwiarstwo wśród górali się nie przyjęło, liczono na zainteresowanie gości. Świetnie podeszli do tego duszniczanie, którzy mieli Czarny Staw. Na początek wydzielili niewielką część dla łyżwiarzy. Niewielką, bo zagospodarowanie kosztowało. Ale pamiętajmy, że była też silna konkurencja w staraniach o lód – większa część tafli lodowej była cięta i wywożona do chłodni na potrzeby przemysłu spożywczego. Ostatecznie wygrały interesy branży turystycznej. Łyżwiarstwo stało się w latach 30. znakiem rozpoznawczym dusznickiego ośrodka sportów zimowych. Organizowano tam m.in. głośne turnieje hokejowe.

Byli śląscy mistrzowie?
W narciarstwie Ślązacy nie odnosili większych sukcesów aż do lat 30., kiedy nastąpił przełom. Przypomnijmy przynajmniej dwóch niezwykłych zawodników. Günther Meergans z Karpacza Górnego skakał od dziecka, nie przepadał za to za biegami. Gdy pokonał ową niechęć, w 1936 roku został najmłodszym mistrzem Niemiec w narciarstwie klasycznym. Po tytuł mistrza kraju sięgał w sumie cztery razy, dwa razy przed wojną i dwa razy po niej. Jego przeciwieństwem był Herbert Leupold, urodzony w Walimiu. Lubił biegać, gorsze wyniki osiągał za to w skokach, bo mieszkając z dala od gór, miał niewiele czasu na trening. Największe sukcesy odniósł zatem w maratonie narciarskim na dystansie 50 kilometrów, w której to dyscyplinie trzykrotnie zdobył mistrzostwo Niemiec.

A jak traktowano sanki? Chyba zawsze były daleko w tyle za nartami?
Przeciwnie! W pewnym momencie były znacznie popularniejsze! Przypomnijmy jednak wcześniej regionalną osobliwość – sanie rogate. Około roku 1815 właściciel gospody na Przełęczy Okraj koło Kowar wpadł na pomysł, że można na tych saniach wywozić turystów do góry – do jego gospody. A kiedy już będą po imprezie, można też ich zwieźć na dół. Dziś zakładamy, że chodziło o same zjazdy. Oczywiście, one były ważne, ale bardziej jako kuriozum. Kto na początku XIX wieku jeździłby w góry po to, by pojeździć saniami rogatymi? To była atrakcja dla miejscowych albo tych, którzy się tu przypadkiem znaleźli. Gdyby to było naprawdę tak popularne, jak się niekiedy głosi, podobna oferta pojawiłaby się wszędzie. A do lat 60. XIX wieku poza Kowarami turystyczne wyprawy saniami rogatymi nie były praktycznie znane. Dopiero pod koniec tego stulecia stały się modne, ale też nie na masową skalę.

Ale wspomniał Pan, że znacznie popularniejsze były klasyczne sanki.
Tak, sanki, jakie dziś znamy, dotarły na Śląsk ze Szwajcarii i Austrii. Końcem XIX wieku zaczęto je wykorzystywać na trasach szykowanych w Karkonoszach dla sań rogatych, w pozostałych okolicach Śląska przyszykowywano osobne tory. Na przełomie XIX i XX wieku większość turystów jadących zimą w góry wybierała sanki, nie narty. W Sudetach Środkowych i Wschodnich saneczkarze byli często pierwszą grupą korzystającą z uroków zimy. Warto zwrócić uwagę na kolejne sekwencje zdarzeń. Miłośnicy sań rogatych byli biernymi obserwatorami, saneczkarze mogli spróbować własnych sił. Narciarstwo niosło wolność, pozwalało wyjść poza bezpieczną i zagospodarowaną przestrzeń tras saneczkowych. Dopowiedzmy, że ówczesne tory saneczkowe daleko odbiegają od naszych wyobrażeń. Chodziło przeważnie o zwykłe drogi, które na czas zimy prowizorycznie przystosowywano do zjazdów. Śnieżne bandy po bokach i wyrównane rynny bywały w sumie jedyną formą zagospodarowania. Dla amatorów sań rogatych i saneczkarzy otwierano w porze zimowej pierwsze śląskie schroniska. Potrzebami narciarstwa nikt się wtedy nie przejmował. Zarabiano przecież na obsłudze gości zjeżdżających na płozach. Płacili za wypożyczenie sań lub sanek, za użytkowanie torów, nadto za sute poczęstunki w górskich lokalach. Po roku 1910 narciarstwo, bardziej elastyczne i dostępne, zdołało przyćmić ruch saneczkarski. Sanki stały się domeną dziecięcych zabaw i tych, którzy bali się nart. Saneczkarstwo sportowe nigdy nie zdobyło prestiżu porównywalnego z narciarstwem. Paradoksalnie to jednak właśnie w saneczkarstwie odnosili Ślązacy największe sukcesy. Wspomnijmy kilkadziesiąt tytułów mistrza Niemiec. Martin Tietze z Karpacza Górnego pięciokrotnie wywalczył mistrzostwo Europy, podobnie Walter Feist ze Świe-radowa-Zdroju.

Jak wyglądał sprzęt narciarski?
Wiele zależy od tego, o jakich latach mówimy. Zaczynano zwykle od prymitywnych desek, a nawet klepek bednarskich, mocowanych do butów rzemieniami lub sznurkami. W okresie międzywojennym stosowano zaś już specjalistyczne narty z metalowymi wiązaniami. Podobna ewolucja zachodziła w ubiorze. Biedniejsi zaczynali wszak od tego, co nosili na co dzień. Wiele kobiet, szczególnie góralek, jeździło w spódnicach. Kobieta w spodniach była zresztą generalnie „podejrzana moralnie”. Policja mogła ją aresztować za nieobyczajność.
Skoro już mówimy o sprzęcie, trzeba wspomnieć o mało znanym „epizodzie” z drugiej wojny światowej. Po tym, jak rosyjskie śniegi i mrozy zatrzymały Wehrmacht na przedpolach Moskwy, Niemcy uświadomili sobie, że nie mają wystarczającej liczby oddziałów przeszkolonych do walki w zimie. W latach 30. przeszkolenie narciarskie ograniczono do nielicznych jednostek alpejskich. Na Śląsku wycofano się nawet ze szkolenia jeleniogórskich i kłodzkich strzelców górskich. Tymczasem zima 1941/1942 była wyjątkowo ostra. Dowództwo armii w panice organizowało szkolenia – wycofywało jednostki z frontu i kierowało do tworzonych naprędce ośrodków szkoleniowych, m.in. w Karkonoszach. Dotkliwie brakowało nart, wiązań i butów narciarskich, dlatego w grudniu 1941 roku ogłoszono powszechną zbiórkę sprzętu narciarskiego. Na właścicielach wywierano presję, a opornym wręcz zabierano narty. Ukrycie nart niewiele dawało, bo równocześnie wprowadzono blokadę na ich przewóz i użycie. Przestrzeń rekreacji zimowej skurczyła się w tym czasie gwałtownie. Po 1945 r. napłynęli zaś Polacy, którzy otworzyli nową kartę w dziejach zimowego zagospodarowania regionu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska