Kuratorka sądowa zagroziła dziadkom pięcioletniego Maćka, że odbierze im chłopca, ponieważ jest za gruby. Kiedy odwiedziła rodzinę w ich domu, miała powiedzieć przy dziecku: "Pasiecie go jak świnię". Kilka dni później złożyła w sądzie wniosek o umieszczenie dziecka w placówce opiekuńczej. Na szczęście sąd wykazał się większą empatią niż pani kurator. Zdecydował, że Maciek zostaje z dziadkami.
Takiego szczęście nie miała pani Krystyna. Jej siedmioletniego syna, na polecenie sądu do pogotowia opiekuńczego, prosto ze szkoły zabrali pracownicy socjalni. Chłopiec był przerażony. Przerażona i zrozpaczona była też jego mama. Nie rozumiała tej decyzji. - Przecież ja tylko prosiłam policję o pomoc. Chciałam, by w końcu pozwoli nam uwolnić się od byłego męża tyrana. I co? Zabrali mi dziecko - opowiadała kobieta.
Kilka tygodni wcześniej pani Krystynie policja założyła niebieską kartę. Były mąż mimo rozwodu i ograniczonych praw do dziecka mieszkał w tym samym budynku i nadal się nad nią znęcał. Groził i jej i jej synowi śmiercią. Bała się. Ale tego, co
spotkało ją później, nie spodziewała się. Sąd wydał tymczasowe zarządzenie o umieszczeniu jej małoletniego syna w rodzinie zastępczej w trybie natychmiastowym.
- Po założeniu niebieskiej karty wyznaczony do sprawdzenia sytuacji kobiety i jej syna kurator, mimo trzech prób przeprowadzenia wywiadu środowiskowego, nikogo w domu nie zastał - tłumaczy Agnieszka Połyniak, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Świdnicy. Podkreśla, że decyzja sądu nie wiązała się z ustaleniami relacji matka - dziecko, a wynikała z tego, że sąd musiał zareagować, bo były sygnały, że matka dziecka nie jest w stanie zapewnić dziecku bezpieczeństwa i właściwych warunków rozwoju.
Pani Krystyna rzadko bywała w domu. Starała się o miejsce w hostelu dla ofiar przemocy. - Ale przecież podałam policji mój numer telefonu. Nie mogli zadzwonić? Musieli zabierać wystraszone dziecko ze szkoły? Do obcych ludzi? - pytała retorycznie kobieta.
Od decyzji sądu odwołała się. Miesiąc później odzyskała syna.
Dłużej, bo aż dwa lata trwała walka o odzyskanie syna Renaty i Piotra. 11-letni Paweł mieszkał najpierw w pogotowiu opiekuńczym, a później w domu dziecka. Trafił tam na skutek kontrowersyjnej interwencji legnickiego sądu, który dopatrzył się u małżeństwa zaburzeń psychotycznych, niebezpiecznych dla rozwoju Pawła. Za dowód choroby potraktowano religijne objawienia pani Renaty. Kobieta od 11. roku życia ma wizje. W młodości przeżyła śmierć kliniczną. Widywała Matkę Boską, a w dniu śmierci Jana Pawła II - papieża siedzącego na fotelu w jej pokoju. Opowiadała o tym i ktoś życzliwy napisał na rodzinę donos. Kilka tygodni później policjanci odebrali im dziecko, a sąd zawiesił Piotra i Renatę w prawach rodzicielskich. Uznał, że dalsze przebywanie chłopca w domu rodzinnym może skutkować zaburzeniami w jego rozwoju społecznym i emocjonalnym. Nie miało znaczenia, że małżeństwo wśród znajomych miało opinię dobrych i religijnych ludzi.
Piotr i Renata nigdy się nie pogodzili z utratą dziecka. Przez dwa lata, prawie codziennie, przyjeżdżali, by go wycałować.
Poruszyli niebo i ziemię. Zasypywali sąd opiniami psychologów, psychiatrów, księży. W sprawie interweniował również Rzecznik Praw Dziecka. Pomogło. Paweł wrócił do domu.
Czasem, by na sprawę danej rodziny sędziowie spojrzeli inaczej, bardziej dokładnie czy po prostu po ludzku wystarczy jej nagłośnienie. W 2013 roku przez Kraków: demonstracja zorganizowana w obronie rodziny Bajkowskich.
- To zadbana rodzina, kochane i kochające dzieci. To co ich spotkało, mogło przytrafić się właściwie każdemu z nas - zachęcał do udziału w marszu organizator, Grzegorz Mika. Przyszły tłumy, bo każdego poruszyła ich historia. Bajkowscy sami zgłosili się na terapię. Chcieli prosić o pomoc, ponieważ uznali, że mają problem z wychowaniem trójki swoich dzieci. Pomoc zakończyła się jednak zabraniem ich rodzicom. Sąd wydał decyzję o ograniczeniu praw rodzicielskich i natychmiastowym odebraniu dzieci.
Ale to nie jedyny tak drastyczny przypadek. Psycholog, prezes Towarzystwa "Nasz Dom" Tomasz Polkowski opowiada, że nie raz spotkał się z przypadkami, kiedy dzieci zabierano rodzicom, bo mieli za małe mieszkanie, cierpieli na depresję, albo dziecko było niedożywione.
- Mogę przytoczyć taką sytuację. Sędzia, który dostaje ze szkoły sygnał, że uczeń przyszedł na lekcje głodny, decyduje, że trzeba go z domu zabrać. Kieruje go do domu dziecka, bo tam z pewnością otrzyma te trzy, czy cztery posiłki i dla niego sprawa jest załatwiona. Tylko, że te dzieci czasem przyjdą do szkoły bez drugiego śniadania, ale w swoich domach są kochane. Bieda nie jest patologią. Nie stwarza zagrożenia dla rozwoju dziecka. Tym rodzinom trzeba pomóc, a nie dobijać je takimi drastycznymi decyzjami - tłumaczy Polkowski.
Dodaje, że już dawno psychologowie udowodnili, że dzieciom do prawidłowego rozwoju najbardziej potrzebne są więzi, miłość i bezpieczeństwo. I nawet, jeśli dziecko będzie jeść ziemniaki z mlekiem, a będzie kochane, to będzie się rozwijać i będzie szczęśliwe.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?