Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Zaorski: Reżyser powinien mieć jaja, serce i łeb

Robert Migdał
Janusz Zaorski został  laureatem nagrody Kryształowego Dzika za całokształt twórczości na VI Festiwalu Reżyserii Filmowej w Świdnicy
Janusz Zaorski został laureatem nagrody Kryształowego Dzika za całokształt twórczości na VI Festiwalu Reżyserii Filmowej w Świdnicy Dariusz Gdesz
Z Januszem Zaorskim, laureatem nagrody Kryształowego Dzika za całokształt twórczości na VI Festiwalu Reżyserii Filmowej w Świdnicy, rozmawia Robert Migdał

Festiwal Reżyserii Filmowej w Świdnicy to jedyny taki festiwal na świecie.
Też to sprawdziłem dokładnie i rzeczywiście jest jedyny. Został stworzony po to, żeby przypomnieć o wiodącej roli reżysera. Bo teraz nagrody za najlepszy film wędrują w ręce producentów.

W Polsce zawód "producent filmowy" to coś nowego.
Bo państwo było producentem filmów do 1989 roku. Dziś w zawodzie producenta są głównie przypadkowi ludzie. Niewielu jest takich, którzy naprawdę potrafią obsadzić film, poprawić dialog i tak dalej. No bo tacy są ci najwięksi producenci na świecie.

A w Polsce jest tak, że...
...organizują pieniądze. I dlatego warto przypominać o ważnej roli reżysera, w którego głowie i rękach jest cały film.

Kiedyś chodziło się do kina na filmy Felliniego, Antonioniego i od razu się widziało, że to ich film. Tak samo u Bergmana.
A teraz mam poczucie, że to głównie komputery robią filmy, że je reżyserują, że nie ma tego piętna reżyserskiego, tej indywidualnej kaligrafii. Warto mieć więc taki festiwal, który doceni dzieła artystyczne, poszukujące, a jednocześnie porówna te polskie filmy z dziełami europejskimi, światowymi. Stąd na festiwalu nagroda "za dokonania", nagroda dla najlepszego filmu i od strony reżyserskiej filmu sezonu.

Dlaczego Pan zrezygnował w tym roku z kierownikowania na festiwalu?
Po pierwsze, bo miałem pewne problemy zdrowotne. Po drugie - realizowałem film "Syberiada polska" i miałem z nim problemy finansowe. Poza tym kręciłem zdjęcia poza granicami kraju i tych dwóch rzeczy nie dało się pożenić.

W tym roku dostał Pan nagrodę Kryształowego Dzika - za całokształt dokonań reżyserskich. W doborowym towarzystwie się Pan znalazł.
Oj, bardzo. Bo tę nagrodę wcześniej dostali: Kazimierz Kutz, Janusz Morgenstern, Krzysztof Zanussi, Sylwester Chęciński i Stanisław Lenartowicz. Dwaj już niestety nie żyją - Morgenstern i Lenartowicz, ale nagle stanąłem w szeregu z kolegami "po kamerze", którzy jak Morgenstern byli moimi opiekunami na roku, Lenartowicz był opiekunem mojego debiutu - filmu "Uciec jak najbliżej", który tutaj, w pejzażach Dolnego Śląska realizowałem. To mnie strasznie ucieszyło i znobilitowało, że ja obok nich staję. Nie mnie oceniać, czy zasłużenie, czy też nie.

Bez fałszywej skromności. Trochę Pan tych dobrych filmów zrobił, i to takich, które na świecie są znane i były docenione. Wygrał Pan festiwal w Locarno "Jeziorem Bodeńskim", i "Matka Królów" w Berlinie dostała nagrodę. W Locarno dwie nagrody dostał też Pana "Pokój z widokiem na morze"...
No rzeczywiście, trochę tego było...

Mówi Pan o sobie, że jest trudny do zdefiniowania. Co to znaczy?
Bo ja się do żadnych mód filmowych, żadnych trendów nigdy nie podłączałem. Robię filmy różne gatunkowo, bo mnie to ciekawi. Mam taką naturę - jestem niecierpliwym człowiekiem. To niekiedy nie jest dobre, bo reżyser mniej więcej orientuje się po paru zrobionych filmach, co jest jego mocniejszą stroną, a co słabszą.

Pan cały czas szuka?
Ma pan rację - cały czas szukam. I cały czas staram się robić w kinie coś innego, nowego. Teraz na przykład pracuję nad filmem animowanym. Nie znam tego rodzaju kina, chcę się go nauczyć.

Tak samo Pana film "Syberiada polska". Też dla Pana coś nowego - kooperacja z Ukrainą, zdjęcia tysiące kilometrów od Polski.
To była wielka przygoda. Mnie nowe cały czas kusi. Są tacy reżyserzy, którzy długo studiują menu i w końcu zamawiają rosół i kotlet schabowy z ziemniakami. Ja jednak jestem innego zdania, jeśli chodzi o film. Nie szukam tego schabowego w Japonii, tylko jem to, co miejscowi. I myślę, że gdybym nie był reżyserem, to byłbym jakimś globtroterem.

Gdyby był Pan niezależny finansowo, to...
...zwiedzałbym świat. Bo jestem bardzo ciekawy: jak ludzie żyją, o czym mówią, co oglądają, co jedzą, co piją.

To chyba dobrze, kiedy reżyser jest ciekawy świata.

Też mi się tak wydaje. Ale jest też druga strona medalu. Reżyserowi powinno siedzieć tam gdzieś z tyłu głowy: "Zrób film życia. Chociaż jeden", "Miej swój styl, bądź rozpoznawalny". Ja do tej grupy nie należę, chociaż moje filmy mają jeden temat wspólny.

Jaki?
Człowiek przeciętny wobec wydarzenia nieprzeciętnego. Ten temat przewija się przez każdy mój film, który zrealizowałem, niezależnie od tego, jaki to był gatunek. Bo to mnie właśnie ciekawi: jak normalny człowiek zachowuje się, czy to wobec wojny, hekatomby, czy wobec śmierci albo wobec opuszczenia przez drugiego człowieka. Interesuje mnie ten moment, w którym człowiek zachowuje się jak papierek lakmusowy - udowodni swoje człowieczeństwo czy też nie? Czy ten cios go zdołuje? Na ile pod jego wpływem człowiek się zmieni? W kogo się przeistoczy?

Wykłada Pan też na reżyserii, na scenopisarstwie, na kierunku aktorskim. Co Pan wkłada do głowy swoim studentom?
W scenariuszach na przykład pilnuję, żeby była przemiana bohatera oraz żeby był konflikt - bo bohater zderzony z czymś nieprzeciętnym zawsze ujawni jakieś inne oblicze. W tym zawodzie bardzo trudno jest uczyć, bo ja mogę pewne kompendium wiedzy przekazać, jak rutynowo się robi pewne rzeczy w filmie, mogę nauczyć tylko czegoś, co jest akademickie.

Ale przecież najważniejszy jest indywidualizm reżysera, aktora - coś, co go wyróżnia.
I dlatego ci wielcy twórcy łamią obowiązujące kanony. Oni od tego są, żeby zaprzeczać. Jestem bardzo ostrożny, odkąd Krystiana Lupę wyrzucono z drugiego roku, ze szkoły filmowej, do której ja też chodziłem. Od tego czasu uważam: jeżeli coś się komuś wydaje bardzo nie na miejscu, to może niekoniecznie to jest złe. Bo może właśnie jest na dobrym, właściwym miejscu. Zwłaszcza w tych naszych dziwnych czasach, w których zezwala się na łączenie gatunków, wszystkiego ze wszystkim. Ja uczę, że tu jest ogień, tu jest woda. Jak chcesz się sparzyć - próbuj, połącz.

Jakie cechy powinien mieć dobry reżyser?
Niewątpliwie powinien być energiczny, mobilny i skuteczny. Przeć do przodu. Wielu moich kolegów - reżyserów o duszach poety - w tym zawodzie przepadło, bo nie wiercili dziury w brzuchu, nie robili awantur, nie telefonowali dzień i noc w swojej sprawie. Nie byli charakterologicznie do tego zdolni.

Co jeszcze?
Na pewno reżyser powinien być wrażliwy. Mieć serce. Musi wiedzieć, jak widza wzruszyć, jak doprowadzić go do płaczu, jak doprowadzić go do śmiechu.

A wiedza?
Szare komórki bym zostawił na samym końcu. Wiedza jest potrzebna, ale nie jest niezbędna. Podsumowując, dobry reżyser powinien mieć: jaja, serce i łeb.
Trochę być tyranem, a trochę dobrym ojcem?
A do tego powinien mieć pieniądze.

No tak, pieniądze są ważne. Nie da się ukryć. A Pan jakim jest reżyserem?
Bawi mnie ten zawód. Poza drogimi gatunkami, jak science fiction, których w Polsce prawie nikt nie uprawiał na odpowiednim poziomie, to ja wszystko, co możliwe, w kinie robiłem - i kryminał, i film sensacyjny, i dramat psychologiczny, i komedie, i balladę. Lubię próbować różnych smaków - mam takie podejście i do życia, i do sztuki.

Czego Pan nie lubi u reżysera Janusza Zaorskiego?
Że jestem niecierpliwy. Ten zawód, jak mało który, wymaga absolutnej cierpliwości. A ja jestem w gorącej wodzie kąpany. I potem sobie wyrzucam: a trzeba było jeszcze odczekać, a z tego czy innego nie rezygnować, a jeszcze pomendzić... Każdy jednak ma taki moment psychofizyczny, że coś mu się za długo robi. My o takich długo robionych filmach mówimy w slangu, że to "taka przenoszona ciąża". Bo jak ja za wiele razy sobie film wyświetliłem w głowie, to mnie to już potem nie bawi w czasie realizacji. Zmieniam coś, bo mi się wydaje, że to, co wcześniej wymyśliłem, to już się nie nadaje. A to się jednak nadawało.

Tak samo w życiu prywatnym jest Pan niecierpliwym człowiekiem?
Identycznie. Gdy wchodzę i widzę, jak w kolejce w sklepie stoją trzy osoby, to mówię sobie "nie" i wychodzę. Ale w komunie, stojąc za kartkami na paliwo, mięso, stałem karnie. Cierpliwie czekałem i chyba wtedy swój limit wyczerpałem. Teraz, na starość, już bym nie chciał na nic czekać.

Przez tę niecierpliwość jest Pan wybuchowy na planie filmowym?

Jestem, ale mam "słomiany ogień". Bliscy mi ludzie wiedzą, że nawet jeśli komuś zrobiłem awanturę i nagle wyrzuciłem z siebie wielką złość, to równie szybko mi przechodzi, i po kilku sekundach już jest w porządku. Nerwus jestem po prostu.
A jest Pan pamiętliwy?
Niestety, nie. To błąd, bo sku...synów trzeba tępić i nie pozwalać im na rozwijanie się. A ja macham ręką i daję spokój. A może trzeba było na niego donieść, czego nigdy nie robiłem, jeśli jest totalnym szkodnikiem.

Wielu Pan takich szkodników w swoim zawodzie spotkał?

W moim zawodzie - mnóstwo. Różnych mitomanów, grafomanów... Staram się ich unikać, ale pięknie się maskują składają cudowne obietnice, zapewnienia.

Jakich polskich reżyserów Pan ceni?
Andrzeja Munka - zginął w katastrofie, przez co niestety zrealizował niewiele filmów. Cenię też Krzysztofa Kieślowskiego, który wyszedł od dokumentu, a doszedł do kina metafizycznego. Przeszedł nieprawdopodobną drogę.

A jako reżyser ma Pan swoich ulubionych aktorów?
W Polsce mamy wybitnych aktorów. Na przykład Janusz Gajos, Jan Nowicki, Piotr Fronczewski, Bogusław Linda, Krystna Janda i Joanna Szczepkowska. I jeszcze wielu, wielu innych. No i pojawił się wysyp nowych, młodych świetnych aktorów: Robert Więckiewicz, Marcin Dorociński, Adam Woronowicz, Sonia Bohosiewicz i Kinga Preis. Oni wszystko mogą grać. A już następcy depczą im po piętach.

Woli Pan reżyserowanie w teatrze czy jednak robienie filmów?
Zdecydowanie film, bo przeżyłem upiorne zdarzenie, kiedy pracowałem w Teatrze Na Woli. Reżyserowałem sztukę Edwarda Redlińskiego "Wcześniak". U Tadeusza Łomnickiego to było. I wszystko szło wspaniale. Do czasu. Główną rolę grał nieżyjący już Henryk Bąk, który z euforii, po próbie generalnej, że wszystko poszło bardzo dobrze, tak się napił, że następnego dnia, na kacu, statystował na scenie zamiast grać. Po spektaklu uciekłem z teatru, nie byłem na bankiecie - premiera była koszmarem. I zrozumiałem, że reżyserując w teatrze, nie mogę do końca nad tym panować. Że oto właśnie może nagle coś takiego się zdarzyć, jak kac aktora, a porażką za nieudany spektakl obciążony i tak jest reżyser. Na efekt końcowy tego, co trafia do kina, mam większy wpływ. Dlatego robienie filmów podoba mi się bardziej.

Jednak ostatnio wrócił Pan do teatru.
Tylko dla przyjemności pracy z Krystyną Jandą. Wyreżyserowałem w jej teatrze spektakl "Danuta W.". Janda to jest wybitna aktorka i praca z nią to sama przyjemność. No i miałem przy tym spektaklu niejako filmową robotę, bo musiałem za jej plecami zwizualizować dwie godziny historii Polski. Mogę powiedzieć, że dzięki Krystynie Jandzie przełamałem się do teatru. Powiem panu, że po tym spektaklu sypnęły się propozycje teatralne i chyba się skuszę i bardziej zbliżę do teatru.

Jest Pan znany nie tylko jako reżyser. Występował Pan też po drugiej stronie kamery.
Eee, sporadycznie. Na zasadzie kumpelskiej. Antoni Krauze mnie poprosił, żebym zagrał w "Palcu bożym". A to Jurek Domaradzki zadzwonił, a to Agnieszka Holland, Andrzej Wajda...

U Janusza Morgensterna zagrał Pan dużą rolę z Romanem Wilhelmim.
A, rzeczywiście, to była rola. Grałem psychologa-psychiatrę. 12 dni zdjęciowych. Ten film nosił tytuł "Mniejsze niebo". Śmieję się, że zagrałem w tym filmie, bo szukali aktora z brodą. Ten film był kręcony na różnych dworcach kolejowych - bo to była taka opowieść o człowieku, który jest bogaty, ma rodzinę, dzieci, jest szczęśliwy i nagle zaczyna zachowywać się jak kloszard - zamieszkuje na dworcu, nie może z tego dworca wyjść. Taka to była egzystencjalna przypowieść. Tego kloszarda grał Roman Wilhelmi, a ja byłem takim jego kolegą - psychiatrą. Kręciliśmy ten film na dworcu w Budapeszcie, w Lipsku i na Dworcu Głównym PKP we Wrocławiu. Ale to moje aktorstwo traktuję hobbystycznie.

Ale zagrał Pan ostatnio w teatrze. Chyba zupełnie się Pan do teatru przełamuje.
Ach tak, rzeczywiście. W sztuce, która została napisana specjalnie na jubileusz radiowej "Trójki". Na 50-lecie. A, że słucham "Trójki", zgodziłem się zagrać siwego, starego doktora. Widocznie nie mieli skąd wziąć takiego starca jak ja. I tak wystąpiłem w 20 spektaklach w Teatrze Syrena, mając za partnerów Piotra Machalicę i Andrzeja Strzeleckiego.

No to co jest trudniejsze: reżyserowanie czy granie?

Reżyserowanie jest znacznie łatwiejsze. Bo jako aktor musiałem słuchać reżysera i nie mogłem sam wydawać poleceń. To było trudne (śmiech).
Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska