Ze swoją chorobą się pogodził, z tym że śmierć może przyjść w każdej chwili - też. Nie załamywał się, ale działał. Mówił, że jego życie jest „na petardzie”, bo pracował dużo i szybko (prowadził hospicjum, a i jeździł po całej Polsce z wykładami, na których opowiadał m.in. o tym, jak rozmawiać z chorym o śmierci). „Bo jeżeli ma się mało czasu, to trzeba bardzo sensownie żyć. Esencjonalnie” - tłumaczył. Chwytał każdy dzień tak, jakby każdy dzień był tym ostatnim w jego życiu. Poniedziałek okazał się tym ostatnim...
O śmierci, o umieraniu, mówił mądrze, pięknie, i w bardzo prosty, zwyczajny sposób - dzięki temu docierał do najbardziej opornych. Zapytany przeze mnie, co można doradzić tym ludziom, na których spada wiadomość o śmiertelnej chorobie, odpowiadał: „Radzę wszystkim - zanim zachorujecie, przez cały czas, całe życie, dbajcie o relacje z bliskmi. Bo w momencie, w którym trafi nas jakieś nieszczęście, to jedynie silne relacje będą dla nas ratunkiem. Ważne są relacje z rodziną, z przyjaciółmi, ze znajomymi. Zdarza się często, że nasza rodzina jest zbyt słaba, żeby unieść to, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. Niekiedy nasza rodzina równie ciężko, jak nie ciężej, przeżywa naszą chorobę. Wtedy ważne są więzi przyjacielskie, które się w tym momencie wypróbowuje. Ja powtarzałem moim najbliższym: będzie ciężko, będziemy płakać, ale przynajmniej będzie z kim”. Mądre, prawdziwe słowa, prawda?
Uważał, że każdy może się oswoić z myślą o śmierci, że mamy na to... całe życie.
Radził: „Warto tę śmierć sobie wcześniej wizualizować. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy umrzeć z pełną świadomością w wieku 98 lat, ale nie wszystkim to będzie dane. Warto sobie myśleć, kogo chciałbym mieć wtedy przy sobie. Każdy chciałby umrzeć świadomie, we własnym łóżku, żegnając się z najbliższymi, z wnukami, z prawnukami. Warto więc rozważyć: gdyby to miało przyjść dziś, jutro,to co by było dla mnie najważniejsze? Ja też myślę o śmierci, ale sobie powtarzam, że śmierć nie może być śmiertelnie smutna, bo to by nas zabiło. Mój ostatni dzień chciałbym, żeby wyglądał w ten sposób - gdybym był świadomy, oczywiście. Jeżeli bym wiedział, że umieram dziś wieczorem, to chciałbym iść do spowiedzi, odprawiłbym mszę świętą, a jeśli miałbym siłę, to później zjadłbym krwistą polędwicę i wypił kieliszek wina... Tak mam w planie” - opowiadał.
Nie wiem, jak wyglądały ostatnie godziny życia ks. Kaczkowskiego. Mam nadzieję, że tak, jak sobie zamarzył. Odszedł człowiek, który zarażał nas miłością: do Boga, do drugiego człowieka, który uczył nas, żeby nie bać się śmierci, żeby się z nią oswajać. Zostały jego słowa (w kilku książkach, które napisał, na videoblogu, który prowadził w internecie) - warto do nich sięgać, wracać, zwłaszcza w trudnych chwilach: dla nas, naszych przyjaciół, rodziny.
Jemu było łatwiej mówić o śmierci - jako śmiertelnie chory człowiek mówił o odchodzeniu z tego świata swobodnie (niektórzy nazywali go „onkocelebrytą” - nie obrażał się za to określenie). Jego słowa, rady, miały dużą moc - bo były szczere, do bólu prawdziwe. Były (i są nadal) dla wielu chorych, umierających, dobrą wskazówką - jak dobrze żyć, jak dobrze umrzeć...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?