Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

HISTORIA: Kula w łeb za ucieczkę (WSPOMNIENIA)

Adam Pleśnar
Adam Pleśnar
Adam Pleśnar Janusz Wójtowicz
Zmarły w ubiegłym tygodniu wrocławski historyk Adam Pleśnar przysłał przed śmiercią do naszej redakcji swoje wspomnienia. M.in. z powojennego Paczkowa i konspiracyjnej młodości w tamtejszym liceum. Dzisiaj drukujemy ich fragmenty.

Moi Rodzice, Maria i Władysław, pochodzili z wielodzietnych i biednych rodzin. Urodzili się w pierwszej dekadzie XX wieku i jako jedyni z rodzeństwa, pomimo różnych trudności, przede wszystkim materialnych, ukończyli szkoły średnie. Mama w wieku 21 lat podjęła pracę jako nauczycielka najpierw w Puławach, a potem w Opolu Lubelskim, gdzie poznała mojego ojca, urzędnika pocztowego. I w tym małym, urokliwym miasteczku na Lubelszczyźnie urodziłem się 17 lutego 1935 roku. Wkrótce, w 1937 r., rodzice przenieśli się do Bystrej koło Bielska, gdzie tato w wieku 32 lat, a więc stosunkowo wcześnie, został naczelnikiem tamtejszego urzędu pocztowego.

Tak więc moi rodzice w bardzo młodym wieku (28 i 32 lat) stali się częścią inteligencji polskiej i - co zrozumiałem dopiero po latach, początkowo oceniając to krytycznie z powodów "klasowych" - w sposób środowiskowy i stowarzyszeniowy weszli do propaństwowej i prosanacyjnej klasy średniej. Niełatwo z pers-pektywy tych wielu minionych dziesięcioleci ocenić ich nadzieje, aspiracje i subiektywne poczucie znaczącego prestiżu społecznego, który uzyskali. Trudno powiedzieć, w jaki sposób nastąpiłby ich indywidualny, zawodowy, społeczny, a być może także polityczny rozwój. Wszystko to przerwał dzień 1 września 1939 r. - początek II wojny światowej.

Po szczęśliwym powrocie ojca z wojny rozpoczął się sześcioletni okres terytorialnego przemieszczania się naszej rodziny po okupowanej Polsce. Tato miał szczęście, bo kilka razy wyrwał się z rąk siepaczy gestapo. Od 1942 r. byliśmy już czteroosobową rodziną, powiększoną o młodszą ode mnie o siedem lat siostrę Teresę.
(...) Nastąpił rok 1945. Jako dziesięciolatek byłem świadkiem, gdy mój tato razem z innymi dorosłymi mężczyznami witał entuzjastycznie z pookupacyjną polską wódką w dłoniach wkraczających żołnierzy Armii Czerwonej do Rzędzina, wówczas niezależnej, małej miejscowości, a dzisiaj będącej już częścią historycznego i pięknego miasta Tarnowa, jednej z moich małych polskich ojczyzn, miejsca urodzin mojej mamy i siostry, a także wiecznego spoczynku moich rodziców. Jak wiadomo, w ślad za przemieszczaniem się Armii Czerwonej i Wojska Polskiego postępowali przedstawiciele polskich instytucji administracyjnych, którzy organizowali władze także na Ziemiach Zachodnich.

Mój tato z kilkuosobowym zespołem podążał za frontem i po kolei w różnych miejscowościach tworzył, to znaczy polonizował kolejne urzędy pocztowe. Tak dotarł do Pacz-kowa na Opolszczyźnie i został "zainfekowany" urokiem tego miasta otoczonego murami obronnymi, nazywanego "polskim Carcassonne". Jestem mu za to wdzięczny. W Paczkowie został pierwszym polskim naczelnikiem urzędu pocztowego.
Tato pojawił się z zespołem w tym mieście administrowanym jeszcze przez radzieckiego komendanta wojennego na jeden dzień przed przybyciem Milicji Obywatelskiej, a my w trójkę z mamą, siostrą, kozą, dwoma koźlątkami i skromnym dobytkiem dojechaliśmy do Paczkowa w lipcu 1945 r. I przez pewien czas byliśmy zaledwie jedną z siedmiu polskich rodzin. Otaczała nas wszędzie ludność niemiec-ka. Bardzo rzadko słyszeliśmy mowę polską. Stopniowo przybywały coraz liczniejsze rodziny polskie. A byli to w większości Zabużanie. Organizowało się powoli życie oświatowe, kulturalne, społeczne i sportowe. Pojawiały się nowe znajomości, zawiązywały więzi międzysąsiedzkie, towarzyskie i przyjacielskie.

Zamieszkaliśmy na drugim piętrze urzędu pocztowego w znakomitym mieszkaniu pięciopokojowym, wygodnym, z biblioteką i pianinem, w pełni wyposażonym przez Neu-decków - rodzinę poprzedniego, niemiec-kiego naczelnika. Na tym samym korytarzu wkrótce zamieszkała także rodzina Józefy i Ignacego Łukowiaków. Głowa rodziny była zatrudniona w urzędzie pocztowym w charakterze montera. Spośród dwojga ich dzieci syn Zygmunt, starszy ode mnie o dwa lata, stał się w przyszłości członkiem "Utrzymania Polskości", starszej od naszej "Krucjaty" organizacji konspiracyjnej w paczkowskim Liceum Ogólnokształcącym i podzielił nasz wspólny, więzienny los. A Wanda, córka naszych sąsiadów, prawie rówieśniczka mojej siostry Teresy, miała zostać w przyszłości żoną Romana Kupczaka, kresowiaka, jednego z najstarszych członków "Utrzymania Polskości", także paczkowskiego więźnia politycznego okresu stalinowskiego.

Byliśmy bardzo szczęśliwi w Paczkowie w 1945 r. Miasto urokliwe i wtedy, ale także i dzisiaj, jako chłopak snułem fantazję, że po paczkowskich murach przechadzają się nocą zbrojni, średniowieczni rycerze polscy Mieszka I lub Bolesława Chrobrego.
Pomimo wielu niebezpieczeństw i dwukrotnych frontów wojennych, przeżyliśmy przecież wojnę. Rodzice moi i niemal wszystkich moich rówieśników byli jeszcze bardzo młodzi i pełni entuzjazmu. Moja mama, która znowu została nauczycielką, miała zaledwie 36 lat, a tato 40. Czuliśmy się zwycięzcami, którzy wspólnie z aliantami pokonali bezwzględnego, brutalnego i odwiecznego wroga. Powróciliśmy po kilku stuleciach na Ziemie Piastowskie. Każde z naszych pokoleń miało coraz więcej bardziej serdecznych przyjaciół. W naszym domu spotykał się kilka razy w ciągu roku na imieninach, urodzinach i z różnych innych powodów towarzyski krąg paczkowskiego środowiska inteligenckiego, głównie lecz nie wyłącznie nauczycielskiego. Bywali między innymi: Janina Kocel-Kaucz, Helena Siekierska, Jan i Emilia Sawczukowie, Helena i Józef Sorokowie oraz Zofia i Włodzimierz Stiskunowie. W spotkaniach tych uczestniczył zawsze solidarnie przystojny, o kręconej fryzurze ks. Franciszek Siekierski, brat Pani Heleny, proboszcz monumentalnego kościoła paczkowskiego pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty, usytuowanego w pobliżu, lecz powyżej Rynku, obok ówczesnej szkoły podstawowej.

Nasz drogi ksiądz, który stał się, obok rodziców, a zwłaszcza mamy, jednym z najwcześniejszych moich przewodników po świecie idei, zawsze uczestniczył w tych spotkaniach inteligencko-towarzyskich i na 5 minut przed północą wypijał wraz z toastem ostatni kieliszek wódki zaprawianej domowym sposobem przez mojego tatę. Bo przecież następnego dnia rano miał odprawiać mszę świętą. Ja i moja bardzo młodziutka siostra Tereska byliśmy każdorazowo dopuszczani do stołu, gdzie stopniowo uczyliśmy się życia. Słuchaliśmy więc okupacyjnych opowieści i przedwojennych dowcipów, a także różnych komentarzy o wydarzeniach małomiasteczkowego i krajowego życia.

Do paczkowskiej szkoły podstawowej zacząłem uczęszczać dopiero od 3 klasy, ponieważ wcześniej w sytuacji nieustannej wędrówki podczas okupacji uczyła mnie tylko mama nauczycielka. A ja nie lubiłem się uczyć. Miałem dobrą pamięć, a od kolegów zawsze odwalałem zadania z matematyki. I jakoś przechodziłem z klasy do klasy. Ale już wtedy wykazywałem duże zainteresowanie aktywnością społeczną, oczywiście stosowną do wieku.

Ze środowiskowych, a zwłaszcza matczynych opowieści dowiadywałem się sporo o dzielnych żołnierzach Armii Krajowej oraz międzywojennych drużynach harcerskich i okupacyjnych Szarych Szeregach. W świadomości dorastającego młodzieńca i w jego snach pojawiały się polskie narodowe sztandary. Ci ludzie w wieku moich rodziców i nieco starsi od mojego pokolenia byli dla mnie niemal niedoścignionymi bohaterami i wzorcami postępowania, które chciałem naśladować.
I dlatego stałem się harcerzem, by w 1949 r. dojść do funkcji przybocznego w drużynie przyjaciela Stanisława Masiukiewicza, któremu nadaliśmy ksywkę: "Guma do żucia", a także spotykaliśmy się w naszej młodzieżowej organizacji "Krucjata".
Nieco wcześniej zostałem ministrantem i zaprzyjaźniłem się z paczkowskim proboszczem ks. Franciszkiem Siekierskim. Stałem się także członkiem młodzieżowego stowarzyszenia Krucjaty Eucharystycznej oraz przewodniczącym Spółdzielni Uczniowskiej i Szkolnego Koła Towarzystwa Przyjaciół Żołnierzy. Oczywiście, w takiej sytuacji ze zrozumiałych powodów nie miałem czasu na odrabianie lekcji, ponieważ zawsze po zajęciach w szkole chodziłem na różne zbiórki i zebrania. (...) Jednakże cała ta pionierska i patriotyczna sytuacja miała ulec zasadniczej zmianie. W okresie dorastania razem z rodzicami słuchałem polskiej rozgłośni BBC w Londynie informacji o narastającym terrorze polskich stalinistów rządzących naszą Ojczyzną.

I dowiadywałem się, że są wywożeni do ZSRR, skazywani na wieloletnie wyroki, a także zabijani i bezprzykładnie maltretowani bliscy mojemu umysłowi i sercu byli szlachetni żołnierze Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i innych organizacji partyzanckich, którzy przez prawie 6 lat walczyli z hitlerowskim i stalinowskim okupantem. A przecież to właśnie oni, pełni nadziei, walcząc i ginąc, śpiewali we wzruszającej pieśni Krystyny Krahlewskiej, która została zabita podczas Powstania Warszawskiego w 1944 r. na polu słoneczników, gdzie jako sanitariuszka udzielała pomocy ciężko rannemu powstańcowi, taką oto piosenkę: "Nowa Polska zwycięska jest w nas i przed nami".

Wkrótce pojawiły się nowe i bulwersujące fakty, niemożliwe do zaakceptowania przez nasze młodzieżowe środowisko licealne. W miejsce zlikwidowanej Organizacji Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, Związku Młodzieży Demokratycznej, Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici" i pro-PPR-ow-skiego Związku Walki Młodych w 1948 r. został utworzony Związek Młodzieży Polskiej, całkowicie dyspozycyjny wobec nowo powstałej PZPR.
Zlikwidowano Związek Harcerstwa Polskiego, najbliższą nam ideowo, naszą organizację, która była całym naszym chłopięcym światem i przesłaniem życiowym. W jej miejsce wykreowano atrapę, wzorowaną na pionierach radzieckich. W związku z tym faktem postanowiliśmy wspólnie ze Stanisławem Masiu-kiewiczem rozwiązać naszą drużynę. I, mimo wezwań, nie oddaliśmy książek o harcerstwie, które posiadaliśmy. W ten sposób ocalała także znakomita praca Baden Powela: "Scouting for boys", która dała początek światowemu i poprzez Andrzeja Małkowskiego także polskiemu harcerstwu.

Gdy uczęszczałem do 9 klasy w paczkowskim liceum ogólnokształcącym, rozpoczęła się brutalna agitacja na rzecz tworzenia klasowych kół ZMP, w której szczególny nacisk wywierał na uczennice i uczniów skądinąd przyzwoity osobiście, ale zorientowany oportunistycznie i zawsze zastraszony Franciszek Nieć, dyrektor, członek Polskiego Stronnictwa Ludowego. W naszej szkole powstały koła ZMP-owców z wyjątkiem naszej klasy, ponieważ wystąpiliśmy z ostrą kontragitacją i wypędziliśmy, po prostu, na korytarz ZMP-owskiego agitatora. Niedługo po tym zdarzeniu, podczas jednego z codziennych spotkań przedlekcyjnych w auli licealnej, dyrektor Nieć oświadczył nam, nie-ZMP-owcom z gniewem: "Wy nie jesteście Polakami, do was się Polska tyłem odwróci". Na takie dictum nasze oburzenie doszło do zenitu. Bo przecież słowa te nieopatrznie zostały skierowane do polskiej młodzieży ze szkoły średniej, która przeżyła wojnę, przyjechała na Ziemie Odzyskane, czuła się patriotyczna, miała świadomość pionierskości oraz nadzieję na piękną i wartościową przyszłość.

Nasza reakcja była natychmiastowa. Następnego dnia po tym spotkaniu zaproponowałem moim kolegom z 9 klasy: Kazimierzowi Łopuchowi i Włodzimierzowi Świderskiemu, utworzenie konspiracyjnej organizacji pod nazwą "Krucjata". Po godzinach lekcyjnych wszyscy trzej złożyliśmy w pustej klasie krótką przysięgę na krzyż, w której deklarowaliśmy: "Walkę ze złem i z wrogami Chrystusowej wiary świętej", a także zachowanie tego faktu w całkowitej tajemnicy, nawet wobec naszych rodziców. Nie pamiętam już dzisiaj bardzo krótkiego i syntetycznego tekstu, który był czymś w rodzaju deklaracji ideowej, ale padały tam takie słowa - wartości w pewnym sensie nawiązujące do tradycji XIX-wiecznych filaretów i filomatów, jak na przykład: wiara, prawda, szlachetność, uczciwość i wierność. Naprawdę nie byliśmy jeszcze wtedy jednoznacznie dojrzali ideowo. Bo przecież nie można tego oczekiwać nawet od wrażliwych moralnie 15-16-latków.

Postanowiliśmy utworzyć trzyosobowe prezydium "Krucjaty", a więc, proszę zwrócić uwagę, że nie mieliśmy jakichkolwiek tendencji wodzowskich. Ostatecznie od czasu mojego wyjazdu z Paczkowa do "Krucjaty" zostali przyjęci, oczywiście po zaprzysiężeniu: Kazimierz Cichocki, wymieniony już najstarszy z naszego grona Stanisław Masiukiewicz, Adam Pleśnar, Marian Sokołowski, Włodzimierz Świderski i Barbara Wojciechowska, jedyna dziewczyna w naszym gronie, najmłodsza koleżanka z 8 klasy, która przez dłuższy czas podkochiwała się w jednym z nas, a potem wyszła za mąż za mądrego i bardzo sympatycznego nauczyciela akademickiego na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.
Nasza konspiracyjna organizacja miała przede wszystkim charakter religijny zgodnie z formułą i nazewnictwem, chociaż występowały już w jej praktycznym działaniu, zresztą bardzo skromnym, nie do końca uświadomione pewne elementy ideologiczne i polityczne. Zajmowaliśmy się w szczególności upowszechnianiem naszych poglądów na spotkaniach Koła Polonistycznego i Koła Turystyczno-Krajoznawczego, ponieważ były to wówczas jedyne dostępne nam miejsca aktywności w paczkowskim liceum ogólnokształcącym. Zarówno ja, jak i moi rówieśnicy z "Krucjaty", podobnie zresztą jak nasi przeciwnicy ze Związku Młodzieży Polskiej, byliśmy przemądrzali. Sądziliśmy, że posiedliśmy już wszystkie rozumy. Ale, oczywiście, nie było to prawdą. I właśnie dlatego nasze dyskusje licealne były ostre i gorące.

Nie zamierzaliśmy, mimo ogromnego podziwu i szacunku dla dziadków i ojców naszego pokolenia, posługiwać się bronią. Bo przecież byliśmy tylko ideowymi agitatorami. Co prawda, ukradłem mojemu ojcu w Paczkowie pistolet, tak zwaną "siódemkę", ale na szczęście matka Stanisława Masiukiewicza wyrzuciła go do przypaczkowskiej rzeki. Dzięki mądrości tej kobiety przyszłe nasze wyroki nie były tak długie i groźne.
Wspólnie z kolegami z "Krucjaty" podejmowaliśmy działalność dość skromną. Rozlepialiśmy w Paczkowie i sąsiednich miejscowościach antyreżimowe ulotki, z których na przykład jedna, zresztą mojego autorstwa, rozpoczynała się od słów: "Już od 3 lat gnębi nas czerwony terror. Dość mamy bezpieki i brutalnej represji. Pomni na naszą historyczną prze-szłość będziemy walczyć o godne życie narodu polskiego". W naszym paczkowskim liceum ogólnokształcącym zalaliśmy między innymi atramentem postać Józefa Wisarionowicza Stalina, figurującego na korytarzu w gazetce ZMP-owskiej. Oczywiście, wywołało to polityczną burzę i "wizytę" funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w naszym liceum.

A byłem wtedy, począwszy od 13. roku życia, fundamentalistą katolickim. Stało się tak dlatego, ponieważ w tamtym czasie odbywały się misje w naszej parafii rzymskokatolickiej pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty. Treść kazań księży misjonarzy wywarła na mnie duże wrażenie. Nieco później przeczytałem książkę autorstwa ks. Majdańskiego pt. "Giganci", w której znalazłem między innymi stwierdzenie: "Najwyższy czas, by rozszalała świętość, a świat stał się rodziną Boga". To spowodowało, że postanowiłem walczyć o zwycięstwo katolicyzmu wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe, gdyż tego rodzaju sformułowania miały ogromny wpływ na umysł i postawę nastolatka, jakim wówczas byłem i pozostałem do 24. roku życia.
W tym czasie rozpoczęło się w naszej szkole zdejmowanie krzyży we wszystkich salach lekcyjnych. Ale kilku z nas postanowiło dać zdecydowany, praktyczny opór tej niemożliwej do zaakceptowania przez nas akcji antyreligijnej. Poszliśmy więc do lasu i z rosnących tam drzew przygotowaliśmy kilkanaście zwyczajnych krzyży. Codziennie wieszaliśmy jeden z nich w naszej klasie. Sytuacja ta spowodowała, że bardzo dobra i przyjazna nam wychowawczyni Zofia Nawara, nauczycielka języka francuskiego, którą określaliśmy ksywką "Mada", zorganizowała spotkanie klasowe. Podczas tego spotkania powiedziałem: "W lesie paczkowskim jest dostatecznie dużo drzew, aby w ciągu najbliższych stu lat tworzyć krzyże i wieszać je w naszej klasie". I kiedy dodałem: "Proszę zaprotokołować moją wypowiedź", "Mada" powiedziała: "Pleśnar, weź teczkę i idź do domu". Zaskoczony zauważyłem, że uroniła łzy.

Już nigdy nie powróciłem do liceum ogólnokształcącego w Paczkowie, w urokliwym mieście mojego chłopięcego dorastania i wczesnej młodości.
24 grudnia 1950 r. moi rodzice zdecydowali, głównie z mojego, a być może także i innych powodów, o wyjeździe z Paczkowa. Tuż przed wyjazdem poszedłem, jako piętnastolatek, do pięknej Marii Strudzińskiej, starszej ode mnie o dwa lata, której przez dłuższy czas nie potrafiłem odróżnić od jej bliźniaczej siostry Barbary, i powiedziałem patetycznie: "Wyjeżdżam z Paczkowa. Kocham cię i żegnam, koleżanko". A ona mi odpowiedziała: "To sympatyczne. Jestem zaskoczona. Żegnam więc, do widzenia".
(...) Tak więc cała nasza czteroosobowa rodzina w wigilię tego roku wyjechała do Rozwadowa. Nasza troskliwa mama zorganizowała naprędce skromny wieczór wigilijny na I piętrze budynku urzędu pocztowego w tym mieście, gdzie tato został także jego naczelnikiem.

Ale niedługo potem pojawił się dla moich rodziców, ale także dla mnie problem, co ma robić dalej prawie szesnastoletni Adam Pleśnar, który już od kilku miesięcy nie chodził do szkoły i ma znaczną lukę w przyswojeniu programu uczniowskiego. Udałem się więc do liceum ogólnokształcącego w Rozwadowie i poddałem się swego rodzaju wstępnemu egzaminowi. Pomyślnie przeszedłem roz-mowy z nauczycielami wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem języka polskiego. Bo oto nauczycielka tego przedmiotu posprzeczała się ze mną w sprawie ideologicznej interpretacji poezji Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego. Prawdopodobnie była, po prostu, koniunkturalna ideologicznie. I wobec tego nie zostałem przyjęty do liceum ogólnokształcącego w Rozwadowie. Ale moja mama, mądra nauczycielka, powiedziała mi: "Adasiu, chodź codziennie do tej szkoły. Oni nie będą cię pytać, ale przecież cię z niej nie usuną. A może wreszcie zmęczą się tą sytuacją i zostaniesz uczniem". No więc chodziłem i nawet się cieszyłem, że nie muszę przygotowywać się do lekcji ani odrabiać różnych zadań. Tak to bywa, być może zawsze, z takimi niefrasobliwymi młodzieniaszkami.

Upływały tygodnie. I któregoś dnia woźny szkoły przyszedł do klasy i krzyknął: "Pleśnar, do dyrektora!". Poszedłem na pierwsze piętro do jego gabinetu z przekonaniem, że wreszcie moja mama miała rację i że zostałem przyjęty do liceum w Rozwadowie. Ale w gabinecie spotkałem dwóch siedzących mężczyzn w średnim wieku, którzy mnie zapytali: "Adam Pleśnar?". "Tak" - odpowiedziałem. Powiedzieli: "Jesteśmy funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa. Chodź z nami". Więc wyszedłem. Po opuszczeniu budynku szkoły jeden z nich powiedział: "Próba ucieczki - kula w dupę". Zarechotałem, udając głupca.
Zostałem zatrzymany 6 czerwca 1951 r., kilka miesięcy po aresztowaniu w Paczkowie moich starszych kolegów z 10 klasy liceum ogólnokształcącego, którzy równolegle do naszej "Krucjaty" założyli - o czym dowiedziałem się dopiero podczas rozprawy - organizację konspiracyjną pod nazwą "Utrzymanie Polskości". Zajmowała się ona głównie systematycznym samokształceniem i rozlepianiem ulotek o treści antystalinowskiej na paczkowskich ulicach i innych sąsiednich miastach. Członkami tej grupy byli: Ryszard Krzyżanowski, który później okazał się agentem Służby Bezpieczeństwa, Roman Kupczak, Izabela Lawińska, Kazimierz Łopuch (były "krucjatowiec"), Zygmunt Łukowiak, Stanisław Masiukiewicz, (także były "krucjatowiec"), Jerzy Mróz i Bolesław Ziora.

Dekonspiracja "Utrzymania Polskości" nastąpiła przede wszystkim na skutek doniesienia do UB przez ideowego współpracownika ówczesnego reżimu, dziesięcioklasistę Józefa Bielaka. Przedpaczkowska i popaczkowska historia życia tego człowieka, który nie żyje już od wielu lat, była dramatyczna i kolorowa. Sądzę, że należałoby ją kiedyś opisać w postaci półdokumentalnej noweli. Bowiem po wielu latach człowiek ten, jako dyrektor Uzdrowisk Dolnośląskich w Polanicy-Zdroju i jednocześnie ordynator w Domu Zdrojowym "Pieniawa", wykazywał szczególną, nadzwyczajną troskę o swoich pacjentów. Uratował życie wielu z nich. Oto jak dziwnie toczą się ludzkie losy.

Byłem konwojowany przez dwóch funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa do Rzeszowa z przesiadką w Dębicy. I na stacji tej oczekiwaliśmy na pociąg w stacyjnej restauracji. W pewnym momencie pozostałem sam na sam tylko z jednym z UB-owców, który po prostu zasnął. Nie wiedziałem, gdzie poszedł drugi. I zastanawiałem się: podjąć próbę ucieczki, czy nie. Jeśli mnie złapią, to już nie będę mógł wyjaśniać, dlaczego to zrobiłem. No, a jeżeli tego nie zrobię, to co ze mnie za chłopak. Upływały długie minuty. I kiedy wreszcie zdecydowałem, szybko przeszedłem przez restaurację, potrącając po drodze żołnierza, który trzymał w ręku kufel piwa. A potem przebiegłem przez krótki dworcowy korytarz. Byłem bardzo blisko wyskoku z dworca kolejowego w ciemną noc. I wtedy usłyszałem za plecami: "Stój, bo kula w głowę". W ciągu nielicznych sekund pomyślałem sobie: "Jesteś młody i powinieneś jeszcze żyć". Zatrzymałem się. Prawdopodobnie spóźniłem się z podjęciem decyzji o ucieczce.

Ostatecznie dowieziono mnie do Nysy, najpierw do pomieszczenia w lokalu Urzędu Bezpieczeństwa, a po dwóch tygodniach ulokowano w tamtejszym więzieniu.
Funkcjonariusze UB byli różni. Niektórzy atakowali mnie słownie w sposób obrzydliwy. Ale był jeden, który powiedział, jak zostaliśmy sami: "Młody człowieku. Przyjechałem do Polski z Francji, gdzie byłem członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej. I zapamiętaj sobie, że w polityce nie ma miłości". Nie wiem, czy był bezinteresownie szczery w stosunku do mnie, czy tylko odgrywał przygotowaną wcześniej taktyczną rolę. Ale ja po kilkudziesięciu latach stwierdzam, że niewątpliwie miał on rację. W nyskim Urzędzie Bezpieczeństwa rozmawiał także ze mną tzw. radziecki specjalista, który - gdy zorientował się, że jestem trochę niefrasobliwy - powiedział z wschodnim akcentem: "Nu, Adam. Nie śmiej się. My mamy różne gady. Jednym od razu odcinamy głowę. A takim jak ty tylko ogon". Może miał, a może nie miał racji.

Podczas śledztwa, gdy przebywałem jeszcze w UB-owskiej celi, napisałem list do prokuratora w Opolu, który zaczynał się od motta: "Si dixisti saris, peristi", co w tłumaczeniu na język polski oznaczało: "Gdy powiedziałeś dość, zwątpiłeś". Zasygnalizowałem więc w nim, że jeśli nie zmieni się sytuacja w naszym kraju, to będę nadal walczył o realizację moich ideałów. Podczas późniejszego spotkania z tym prokuratorem w cztery oczy w trakcie rozmowy zacytowałem między innymi fragment wiersza Juliusza Słowackiego: "Niechaj żywi nie tracą nadziei. A gdy przyjdzie potrzeba, na śmierć idą po kolei, jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec".

W więzieniu nyskim przebywałem przed rozprawą przez 9 miesięcy w jednoosobowej celi. Nie wiem, dlaczego zostałem ulokowany tam tylko sam. Ale jako aktywny wówczas młody katolik cały czas lepiłem krzyż z chleba. To nie podobało się administracji więzienia i dlatego byłem przez cały czas nieustannie karany w bardzo różny sposób. To sprawiło, że zainteresował się mną stary człowiek, naczelnik więzienia. Zostałem przez niego wezwany na rozmowę, podczas której próbował mnie indoktrynować. Ale ja mu powiedziałem: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni". On zdenerwował się i powiedział z podniesionym głosem: "Dość tej rozmowy! Wreszcie odstawcie tego łobuza, Adama Pleśnara, do celi!".
Ale jednak muszę zgodnie z prawdą powiedzieć, że wyżywienie w nyskim zakładzie karnym było naprawdę znakomite. Zdecydowanie lepsze niż w kilku następnych więzie-niach, w których przebywałem w różnym czasie, w latach 1958-1975, a mianowicie w Opolu, Jaworznie, dwukrotnie we Wrocławiu i w Wołowie.

No a potem był proces. Na ławie oskarżonych zasiedli: Roman Kupczak ("Utrzymanie Polskości"), Zygmunt Łukowiak ("Utrzymanie Polskości"), Stanisław Masiukiewicz ("Krucjata", a potem "Utrzymanie Polskości"), Jerzy Mróz (szef "Utrzymania Polskości"), Adam Pleśnar ("Krucjata") i Bolesław Ziora ("Utrzymanie Polskości").
Otrzymałem stosunkowo nieduży wyrok: półtora roku więzienia. Być może dlatego, że byłem tylko osiemnastolatkiem i nie posługiwałem się bronią. Po wyroku przebywałem przez trzy miesiące w opolskim więzieniu, gdzie we wspólnej celi zaprzyjaźniłem się w Władysławem Załogowiczem - "Felusiem", który odbywał pięcioletni wyrok. Ten wówczas 31-letni były partyzant ze Lwowa, harcerz i młodzieniec z powojennej konspiracji, w celi tworzył interesujące piosenki patriotyczne, a także religijne, podczas więziennej Wigilii Bożego Narodzenia w 1951 roku. "Feluś" żyje jeszcze, chociaż jest chory i bardzo stary.
A potem zostałem odtransportowany do tzw. Progresywnego Ośrodka w Jaworznie, gdzie - jak określała to administracja więzienna - próbowano najczęściej bezskutecznie "resocjalizować" młodych antystalinowskich młodzieńców, którzy byli wówczas więzieni w wieku od 16 do 25 lat.

Muszę przyznać, że byłem bardzo naiwnym chłopcem, bowiem sądziłem, że wszyscy więzienni współkoledzy są moimi ideowo-konspiracyjnymi braćmi. A jednak było inaczej. Po prostu w każdej celi zamieszkiwał z nami "kapuś". A ja, naiwniaczek, głosiłem poglądy antystalinowskie, ponieważ sądziłem, że moja obecność w więzieniu jest dalszym ciągiem walki z tamtym stalinowskim systemem.
I dlatego chciano mi zrobić kolejną sądową sprawę. Ale mój o cztery lata starszy, nieżyjący już od wielu lat przyjaciel Jerzy Pietrucha, kiedy się o tym dowiedział, powiedział jaworzniackiej administracji więziennej: "Jeżeli zrobicie Adamowi Pleśnarowi sprawę, to ja ujawnię różne wasze kradzieże". No i przerazili się. A ja tylko przez trzy miesiące przebywałem za karę w celi izolacyjnej z kilkoma innymi współwięźniami.
6 grudnia 1952 r., kiedy przekroczyłem bramę jaworzniackiego więzienia, oczekiwała przed nim moja najdroższa, nieżyjąca już od 1980 r. mama Maria ze znakomitym sernikiem. A w domu w Rozwadowie na stole spoczywał już dla mnie prezent od świętego Mikołaja. Czyż mogło być piękniej, wzruszająco i serdeczniej?

Po powrocie z więzienia nie zostałem przyjęty ani do normalnej, ani do zaocznej szkoły średniej. Dlatego złożyłem maturę dopiero w Korespondencyjnym Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie w 1954 r., gdzie spotkałem wielu takich samych "wygibusów" politycznych, jak ja. (...)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska