18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gwiazdorstwo może być wyzwaniem

Małgorzata Matuszewska
archiwum prywatne
Ewa Kuklińska, znakomita aktorka i tancerka, wystąpi we Wrocławskim Teatrze Komedia, w premierowym przedstawieniu "Czysta komercja".

Kogo Pani zagra w „Czystej komercji”?
Stoję przed nie lada zadaniem: mam zagrać lekko rozkapryszoną gwiazdę. Takie artystki widywałam w życiu, na scenie i na ekranie, więc mniej więcej czuję, jak to powinno wyglądać. Sama nie mam gwiazdorskiego pierwiastka, więc to duże wyzwanie.

Czym jest gwiazdorstwo?
Zjawiskiem pejoratywnym, czymś, co musi odpychać ludzi trzeźwo myślących od artysty.

Niektórzy lubią gwiazdy...
Pewnie cała rzesza ludzi lubi utożsamiać się z gwiazdami, podglądać ich życie.

W Polsce też są gwiazdy, na które pracuje sztab ludzi?
Pojawiły się chyba po 1989 roku.

Lubi Pani oddać życie w ręce innych?
Raczej nie, sama zawiaduję artystyczną stroną mojego życia, nie mam menedżera, człowieka od PR-u, sekretarki czy np. choreografa. Jestem własną fryzjerką, garderobianą i kierowcą. Dbam o siebie sama, chyba dlatego, że mam do innych ograniczone zaufanie. Jestem spokojniejsza, gdy wszystkiego sama dopilnuję. Rzadko bywałam zadowolona z cudzych propozycji makijażu, scenicznych kostiumów. Stworzyłam własny image i uważam, że jest optymalny, choć niektórym może się wydawać nieco anachroniczny. Ale oczywiście chętnie współpracuję i poddaję się podszeptom kostiumologów, uznając za cel nadrzędny koncepcję całości spektaklu czy filmu. Natomiast estrada jest moim żywiołem. Doskonale wiem, w jakich fasonach i kolorach jest mi dobrze, że źle wyglądam w deseniach, wiem, co mi służy, choć być może nie wszystko jeszcze odkryłam. Wyobrażam sobie, że np. Beyonce czy Madonna to osoby, za którymi jeżdżą twórcy scenografii, sekretarze. A ja często sama rezerwuję hotele i sama o sobie decyduję. Prowadzę samochód i z nikim nie dzielę się odpowiedzialnością.

Nie spóźnia się Pani?
Choć zabrzmi to nieskromnie, jestem solidna.

Łatwo się Panią reżyseruje?
Bardzo. Jeśli nie ma się zaufania do reżysera, nie należy podejmować współpracy.

Wychowała się Pani w Pieninach, w Szczawnicy. Jest Pani góralką?
Naturalizowaną (uśmiech), bo urodziłam się w Gdańsku, ojciec skończył tam Akademię Medyczną, dostał skierowanie do pracy w Dusznikach-Zdroju, potem został przeniesiony do Szczawnicy. Był dyrektorem uzdrowiska i lekarzem naczelnym.

Jak trafiła Pani do szkoły baletowej?
Do dziesiątego roku życia biegałam po sosnach, pacjent tatusia – pan Jerzy Waldorff, zwrócił uwagę rodzicom na moją żywiołowość i muzykalność. Kiedy usłyszałam propozycję: szkoła baletowa, nie chciałam już słyszeć o niczym innym. Do Szczawnicy można tylko dojechać, nie można jej przejechać i pojechać dalej, więc musiałam wyruszyć w świat.

Zaczęła Pani później niż inni?
Poszłam o rok spóźniona, w ciągu roku nadrabiałam dwa lata.

Mieszkała Pani z dala od rodziców?
Miałam 10 lat, mieszkałam w internacie. Sama musiałam decydować, kiedy uprać fartuszek, kiedy odrobić lekcje. Uczyłam się samodzielności. Ale nowa sztuka, której nie znałam, pochłonęła mnie bez reszty, nie wyobrażałam sobie przerwania nauki. Mama była farmaceutką, ale zajmowała się prowadzeniem domu, miała dużo obowiązków reprezentacyjnych. Bardzo tęskniłam za domem, ale byłam szczęśliwa, że jestem w pięknym mieście. Dla dziecka to pierwiastek przygody.

Szkoła baletowa dla dziewczynki to szkoła życia także dlatego, że uczy się prawidłowo chodzić. Nauczyła się Pani tego w szkole?
Dziewczynce szkoła baletowa na pewno nie zaszkodzi, bo świadomość ciała, postawy, gracji bardzo przydaje się kobiecie. Miałam bardzo szeroki program; poza wszystkimi przedmiotami ogólnokształcącymi, uczyłam się mnóstwa zawodowych: gry aktorskiej, historii teatru, historii tańca, gry na fortepianie, charakteryzacji, tańca klasycznego, charakterystycznego, ludowego. Pracowałam od świtu do zmroku i jakoś nie czułam się obciążona. Świat był piękny i okraszony wspaniałą muzyką klasyczną, bardzo miło wspominam te lata.

Nie tęskniła Pani za mamą?
Oczywiście, że tęskniłam. Ale dziś moje relacje z rodziną są bardzo ciepłe. W mamie mam najbliższego przyjaciela, a może nie byłoby aż tak miło, gdybyśmy mieszkały cały czas razem.

Chłopcy, a potem mężczyźni padali przed Panią na kolana?
Byłam bardzo zapracowanym człowiekiem. W Operze Warszawskiej miałam próby od rana do południa, potem rozgrzewkę, spektakl złożony z trzech aktów katorżniczej pracy. Brałam udział w programach telewizyjnych, filmach. Nie miałam na nic czasu. Nie miałam prywatnego życia. I nie zarabiałam dużo – moja pierwsza gaża w przeliczeniu na dolary to było 16 dolarów miesięcznie, potem 18 dolarów. Przyjmowałam więc propozycje od Pagartu, jedynej agencji eksportującej nas do pracy. Przez dwa miesiące urlopu w teatrze mogłam wypracować rezerwę finansową na cały sezon. Przywoziłam z tzw. Zachodu materiały, oddawałam do szycia i dzięki temu miałam oryginalne kostiumy.

Pamięta Pani „Nie lubię poniedziałków”?
Oczywiście, byłam jeszcze w szkole, zagrałam epizod i nie ma w czołówce mojego nazwiska. Trudno to nazwać rolą, ale przygoda była świetna. Stanęłam wśród znakomitości.

Wystąpiła Pani też w operze „Ushiko”...
Główną rolę zagrała Barbara Sołtysik. Pamiętam, że mnie najłatwiej było ucharakteryzować na Japonkę. Wystarczyło mąką przetrzeć twarz i byłam gotowa (uśmiech). Prof. Sławomir Lindner reżyserował spektakl i powiedział: „dziecko, wizualnie jesteś mało słowiańska”. Powiedziałam mu, że mamusia ma w sobie domieszkę krwi węgierskiej, wydedukował, że to szczep Hunów (śmiech).

W „Hallo Szpicbródka” zagrała pani aktorkę teatru rewiowego...
Zaczęłam wtedy studia w Paryżu, więc praca przy filmie wyglądała tak, że wpadałam na chwilę do Warszawy i jechałam do Paryża.

A „Lata dwudzieste... lata trzydzieste...”, gdzie zagrała Pani Lenę?
Bardzo lubię ten film. Na premierze dostałam brawa od zawodowej publiczności, po utworze „Mata Hari”, co było jednym z najmilszych momentów mojej karierze zawodowej.

W „Czystej komercji” wystąpi Pani obok Emilii Krakowskiej. Często razem pracujecie?
Emilia to wspaniała osoba, bardzo dużo razem pracujemy na estradzie. Z Basią Wrzesińską występowałyśmy w kabarecie Old Spice Girls. Obie panie pomogły mi w budowaniu warsztatu kabaretowego – w kabarecie jest ważne, jak zbudować zdanie, żeby nie oddalić pointy. Dyskusje z nimi były moją akademią, przejechałyśmy Polskę wzdłuż i wszerz wiele razy. Na Emilię mówimy Emalia, ma syndrom matkowania, wszystkimi zajmuje się serdecznie. Spodziewam się, że bardzo mi pomoże, choć nie musimy uczestniczyć w próbach jednocześnie. Ale wiem, że jeśli usłyszy jakiś fałsz, na pewno przyjdzie i powie, że coś jest nie tak. Bardzo się lubimy.

Ma Pani mistrzów?
Kiedy razem z Hanką Bielicką pracowałyśmy w Syrenie, wysyłała do mnie garderobianą, która mówiła: „pani Haneczka prosi panią do garderoby”. Dostawałam od niej rady, mówiła: „Chodź, chodź, dziecko i powiedz mi, dlaczego chcesz tę piosenkę zrobić jak pierwowzór? Zrób to po swojemu, bo są inne czasy, dużo się wydarzyło po drodze”. Zawsze dbała o to, żeby powiedzieć coś w cztery oczy, po koleżeńsku. Też daję młodszych koleżankom dyskretne rady, żeby je otworzyć, dać coś do przemyślenia. Niedościgłą mistrzynią jest Liza Minnelli, żywioł. Chciałabym mieć taki talent, ona go odziedziczyła po matce – Judy Garland.

A co Pani nosi w genach?
Zamiłowanie do muzyki i medycyny. Brat studiował medycynę, a ja jestem domorosłym medykiem, uwielbiam to. Czasem się śmieję, ale koledzy i koleżanki korzystają z moich rad. Kiedy musiałam wybierać w księgarni między vademecum a beletrystyką, wybierałam vademecum. W domu przeczytałam wszystkie medyczne książki. Dziś nie wzięłabym żadnej tabletki, nie czytając pełnej informacji, a interesuje mnie najbardziej, żeby tego wszystkiego nie zażywać. Nawet witamin nie zażywam.

Wracając do kabaretu, co Panią dziś śmieszy?
Przede wszystkim tekst. Ale forma też, bo wychowałam się w szacunku dla formy. Ważna jest gra słówek, inteligentne skojarzenia. Naturalnie pracuję w nurcie komediowym, występuję w różnych sztukach w Polsce, mam okazję oglądać wspaniałych aktorów i zawsze przekonuję się, że dominuje słowo i sposób jego podania. Wszystkie „figli migli” to jest drugi plan.

Lubi Pani obserwować rzeczywistość?
Niestety, nie oglądam programów kabaretowych. Jeśli jestem w domu, oglądam stacje informacyjne, komentarze polityczne. Czasami mam tego "ponad kokardę", ale to wciąż jest ważne w Polsce i śledzę wydarzenia.

Nie chce Pani zostać politykiem?
Do polityki nie chciałabym wejść, ale chcę wiedzieć I rozumieć, co się dzieje w kraju i na świecie. Wychodzę z założenia, że artysta powinien być artystą każdego Polaka, po co polaryzować swoją publiczność - wiadomo, że zawsze się ktoś opowiada za lub przeciw. Z całą roztropnością nie zabieram głosu w tej sprawie, chociaż miałabym sporo do powiedzenia. Polityka emocjonuje mnie do tego stopnia, że całkiem niedawno zrobiłam licencjat z politologii w ramach terapii po zawodzie miłosnym.

Co Panią cieszy, co Pani lubi robić?
Uwielbiam pracować. Bycie na scenie jest nieporównywalne z niczym. Co lubię poza tym? Jeśli mam wolny czas, lubię przyglądać się temu, co się dzieje w dizajnerskiej dziedzinie, szczególnie w architekturze wnętrz. Jeśli zabrakłoby mi pracy w teatrze, na estradzie i szukałabym czegoś, czemu mogłabym oddać się z pełnym przekonaniem, byłabym najszczęśliwsza, gdybym mogła projektować wnętrza z rozmachem. Nie mam domu, mam mieszkanie w starej kamienicy, nie mogłam więc naruszyć jej struktury, ale starałam się urządzić ją z pietyzmem. Zawsze mam marzenia. Nie tracę nadziei, że wielki dom będzie moim udziałem. Dom rodziców w górach to nie jest to samo.

Mogła Pani zostać w Paryżu...
Nie wyobrażałam sobie życia poza Polską, w naszej słowiańskiej duszy jest coś. Moi rodzice, mój brat, mieliby problemy. Zresztą, problemy mnie lubiły. Miałam kłopoty z paszportem, z powodu ucieczki pana pułkownika Kuklińskiego.

To Pani rodzina?
Niestety, nie, szkoda, bo byłabym dumna. Zanim władze sprawdziły, jak jest naprawdę, skomplikowały mi życie. Miałam nieprzyjemności, zablokowany paszport, potem na studiach w Paryżu, byłam inwigilowana.

Dlaczego pojechała Pani do szkoły do Paryża, a nie uczyła się w Polsce?
Gdyby w Polsce była taka uczelnia, jak francuska Schola Cantorum, nigdzie bym nie wyjeżdżała. Tutaj mogłam uczyć się śpiewu klasycznego, tańca klasycznego. W szkole baletowej miałam język francuski, więc zdałam egzamin w ministerstwie kultury i sztuki, dostałam stypendium rządu francuskiego i ruszyłam po nauki. Pewnie wolałabym uczyć się bliżej Broadwayu, ale Paryż sporo mi dał.

Ale najlepsze kasztany są na placu Dietla w Szczawnicy, nie na Pigalle w Paryżu?
Naturalnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska