Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie z czterema żonami i dwoma "Maydayami"

Jacek Antczak
Janusz Wójtowicz
- Farsę trzeba grać wyraźnie i przy pełnych światłach - powiedział Wojciech Pokora i w tydzień wyreżyserował spektakl, który od 19 lat bawi widzów. Z taksówkarzem Johnem Smithem, czyli Pawłem Okońskim, rozmawia Jacek Antczak.

Teatr Polski zagrał farsę Raya Cooneya już tysiąc razy. Ile razy Pan oglądał ten spektakl?
W całości? Raz. W połowie lat 90. W Chicago. Siadłem sobie w ostatnim rzędzie ze szklaneczką bourbona, którą udało mi się przemycić na widownię. Bawiłem się świetnie i tak wciągnąłem, że dopiero w połowie uświadomiłem sobie, że gram w tym spektaklu. Graliśmy wtedy "Mayday" gościnnie w wielkiej sali Copernicus Center i raz zagrałem ja, a raz reżyser sztuki - Wojciech Pokora, który na co dzień gra Johna Smitha w Teatrze Kwadrat.

I tylko raz to nie Pan zagrał Johna Smitha?
Pokora zagrał jeszcze raz, podczas 150. spektaklu, kiedy ówczesny dyrektor Jacek Wek-sler chciał uczcić niespodziewany sukces naszej sztuki. Ale żebym czuł się dobrze, wymyśliliśmy, że zagram Cyryla. Na co dzień w "Mayday" Bob-by, mój sąsiad gej, tylko mówi, że mieszka z Cyrylem, ale ta postać nie pojawia się na scenie. Tym razem weszliśmy razem w strojach malarzy i z pędzlami w rękach. Nic nie mówiłem, ale uśmiechałem się i ukłoniłem, gdy mnie Tomek Lulek - Bobby - przedstawiał.

Podsumujmy Pana stan posiadania: jedna taksówka, dwie żony, dwa mieszkania, jeden przyjaciel Stanley, dwaj sąsiedzi geje - Bobby i Cyryl…
Jeśli liczyć moje życie w "Mayday", to żony mam cztery, Stanleyów dwóch i jeszcze dwoje dzieci…

Nie pomyślałem o "Mayday 2", ale w jedynce, w 1000 spektaklach, zagrał Pan bigamistę taksówkarza 998 razy, no bo raz był Pan Cyrylem…
Już nawet 1002 razy. Bo po tysięcznym spektaklu zagraliśmy już kolejne trzy. Jeśli doliczyć jeszcze ze dwieście "Mayday 2" we Wrocławskim Teatrze Komedia, to rzeczywiście wygląda, jakbym próbował pobić jakiś rekord Guinnessa.

"Mayday" gracie już 19 lat, jak to się zaczęło?
Dyrektor Weksler wybrał ósemkę aktorów, którzy grali w różnych spektaklach Teatru Polskiego, i powiedział, że jest dobra farsa, która chodzi w różnych miejscach świata, i wszędzie się podoba. I że wprawdzie nie mieliśmy dotąd czegoś takiego w repertuarze, ale może zaryzykujemy. Był czerwiec 1992 roku. Przyjechał Wojciech Pokora, przeczytaliśmy sobie sztukę, coś tam poskreślaliśmy, i powiedział: "No, to nauczcie się tekstu, wrócę za dwa tygodnie". Spotykaliśmy się w różnych miejscach, przygotowywaliśmy…

W ósemkę?
Z pierwszego składu do dziś jest nas czworo: moje żony Grażyna Krukówna i Teresa Sawicka oraz Tomek Lulek, który gra Bobby'ego i jest asystentem reżysera. Policjantów grali Miłek Reczek i Krzysiek Dracz, którzy od kilku lat pracują w Teatrze Dramatycznym. Teraz grają Marian Czerski i Marek Feliksiak. Stanleyem był Jurek Schejbal, obecnie jest Jakub Giel. W "Mayday" jest jeszcze postać reportera, który wpada na chwilę do Johna. Reporterów mieliśmy już kilkunastu, pierwszym był Waldemar Głuchowski, teraz gra Igor Kujawski.

Wojciech Pokora przygotował spektakl perfekcyjnie, próby trwały miesiącami?
Nie do końca. Przyjechał Pokora i wyliczył: "Proszę państwa, mamy poniedziałek, to sobie poczytamy, we wtorek przyjedzie scenografia, od razu robimy pierwszy akt, w środę drugi, w czwartek, piątek i sobotę rano jedziemy pierwszy i drugi, w piątek wieczorem zrobimy sobie próbę generalną pierwszego, w sobotę drugiego. No, to premiera w niedzielę". I tak w tygodniu zawarła się praca nad "Mayday", który dzięki Bogu gramy już dwudziesty rok. To nie długość prób ma znaczenie, ale ich intensywność, przygotowanie reżysera, a pewnie i talent artystów. W przypadku "Mayday", jak widać, to wszystko się złożyło.

Reżyser ma swój przepis na taki sukces?
"Proszę państwa, farsę gra się głośno, wyraźnie, przy pełnych światłach" - tłumaczył Pokora. "Widz musi wszystko widzieć i słyszeć. Ma być mądrzejszy od aktora, ale i dać się zaskoczyć". Nie wolno kombinować, farsę gra się tak samo jak dramat. Jak mężczyzna nakryje żonę z gachem, to aktorzy grają to w farsie zupełnie jak w tragedii w teatrze dramatycznym. Jak mawia Cooney, to na widowni jest różnica, na scenie nie ma żadnej. Tu się śmieją do rozpuku, a w tragedii płaczą. Im bardziej serio gramy, tym jest to zabawniejsze.

I to wystarczy, by zagrać 1000 razy z pełną widownią?
Tyle, że na początku nie było tak różowo. Przez pierwsze miesiące nie wiem, czy zapełnialiśmy pół widowni. Zastanawialiśmy się, co z tym zrobić, nawet sami sprzedawaliśmy bilety na Świdnickiej...

Żartuje Pan?
Lubię opowiadać dowcipy, ale jak wielu ludzi, którzy zawodowo rozbawiają innych, prywatnie nie jestem wesołkiem. Wtedy sytuacja też nie była zabawna, więc nawet aktorzy stali w przejściu podziemnym pod Świdnicką i zachęcali ludzi, by przyszli na spektakl. I nagle, jak zaczęło iść...

Co się stało?
Okazało się, że we Wrocławiu najważniejsza jest reklama szeptana. Jak przeczytasz dobrą recenzję, to myślisz sobie: "No tak, może się wybiorę", ale wciąż masz poczucie, że ktoś podchodzi do ciebie marketingowo. A jak ufasz przyjacielowi i on mówi: "Byłem, super, musisz pójść", to wtedy idziesz na pewno. Tak się stało z "Mayday", jedni się wybrali, przekazali innym, następni poszli... I nagle okazało się, że nie ma szans na bilety. Przez lata, mimo że graliśmy "Mayday" bardzo często, to i tak nie można było dostać biletów. Bywało, że graliśmy serię 40 spektakli, w niektóre dni po dwa, i zawsze były komplety. A teraz mamy deja vu - otwiera się kasy teatru, a biletów już nie ma, bo widzowie wykupili je przez internet.

Aktorzy grający w "Mayday" stali się gwiazdami?
Doszło do tego, że jak ktoś w taksówce powie "na Mayday", to już wiedzą, gdzie jechać. Taksówkarze uważają tę sztukę ze branżowy spektakl, bo przecież opowiada o barwnym życiu jednego z nich. "Na Mayday" udawało się załatwić różne sprawy w mieście, a nawet podrywać dziewczyny, wszystko można było…

A właśnie, dziewczyny. Pewnie przed ślubem żona Pana dokładnie sprawdziła…
Nie musiała, gdyż wybranką mojego serca została w 1986 roku, a więc sześć lat przed premierą. Bardzo różnię się od postaci, którą gram, gdyż prywatnie mam jedną żonę przez całe życie. Rodzina jest zresztą odskocznią od mojego wątpliwego moralnie życia na scenie.

Po tylu latach sceniczni partnerzy to też Pana rodzina?
Nie bałbym się tak powiedzieć, bo "Mayday" przez te lata bardzo scementował całą naszą fajną ekipę, która się lubi i szanuje. Życie z "Mayday" ma dla nas różne strony. Przed czy po spektaklu zawsze się spotykamy i opowiadamy sobie o wesołych i smutnych sprawach, jakie się nam przydarzyły. Bo przecież ta sztuka sobie trwa, przychodzą tysiące ludzi, którzy śmieję się do łez, a nasze życie po drugiej stronie normalnie się toczy. Ze swoimi ciemnymi i jasnymi stronami, ze śmiercią bliskich nam ludzi, narodzinami dzieci, codziennymi smutkami i radościami. Nie chciałbym używać metafor, ale coś jest w "trwaniu" tego spektaklu. Jest w tym jakiś przykład potrzeby nieśmiertelności, którą w pewnym sensie ma każdy z nas.

"Mayday" miał wpływ na Pana życie zawodowe?
Ogromny. Przecież na otwarcie Wrocławskiego Teatru Komedia, który założyliśmy sześć lat temu z Wojtkiem Dąbrowskim, zagraliśmy "Mayday 2". Ale to było naturalne, bo "Mayday" rozpoczął i usankcjonowałwe Wrocławiu modę na farsy. Uważaliśmy, że w mieście "Mayday" przydałby się teatr z wyłącznie komediowym repertuarem. I się nie pomyliliśmy .

"Mayday 2" jest sztandarowym przedstawieniem Wrocławskiego Teatru Komedia i powtarza sukces jedynki. A Pan w nim gra…
… Johna Smitha. Jestem jedynym pomostem między spektaklami "Mayday". Zdarzają się dni, że o godzinie 17 gram w swoim teatrze "Mayday 2", a o 19 w Teatrze Kameralnym "Mayday". Na szczęście z siedziby w Teatrze Lalek to tylko 200 metrów. Wybiegam po dwójce i biegnę na jedynkę. Ale potem przez pierwsze 5 minut muszę się skupić, żeby wiedzieć, w którym jestem "Mayday". Udaje się, bo w obu spektaklach mam inne żony i innego Stanleya.

Czy granie w komediach to sprawa Pana vis comica, predyspozycji, charakteru?
Do 2005 roku przez 23 lata w Teatrze Polskim zagrałem około 80 ról, bardzo różnych - od Papkina do Kordiana. Stricte komediowych było zaledwie kilkanaście. Przyznam więc, że zaczyna mi brakować różnorodnych, ciekawych wyzwań. Ale się pojawiają. Niebawem w Teatrze Żydowskim zagram w wielkim musicalu rolę Tewjego Mleczarza. No, przymierzam się do własnego spektaklu, monodramu, który będzie i śmieszny, i straszny. To ma być opowieść o mądrym i wrażliwym człowieku, trochę kloszardzie, który świadomie wycofuje się z rzeczywiści, patrzy na świat inaczej, fajnie o tym opowiada i śpiewa. To nie będzie taksówkarz z "Mayday", ale mam nadzieję, że też zadowoli widzów, a mnie pozwoli zrobić coś dla psychicznej odnowy. Przyda się, bo w czerwcu 2012 jako John Smith będę we Wrocławiu obchodził 20-lecie szalonego życia z dwiema żonami. Już teraz zapraszam, bo ponoć istnieją ludzie, którzy "Mayday" nie wiedzieli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska