Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Żelazko i lodówka na gaz

Hanna Wieczorek
Latarnie gazowe można zobaczyć do dzisiaj na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu. Codziennie, przed zmrokiem, zapala je latarnik...
Latarnie gazowe można zobaczyć do dzisiaj na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu. Codziennie, przed zmrokiem, zapala je latarnik... Janusz Wójtowicz
Dolnoślązacy szybko zaakceptowali oświetlenie gazowe, kuchenki gazowe i gazowe ogrzewanie. Wkrótce własną gazownię miało każde szanujące się miasto naszego regionu – pisze Hanna Wieczorek

Gazowe lampy po raz pierwszy pojawiły się we Wrocławiu w roku 1843 za sprawą Heinricha Maineckego, który przy ul. Rydygiera wybudował warsztat gazowniczy. Zasilał on pierwszą w mieście gazową latarnię uliczną, a dodatkowo oświetlenie w domu i warsztacie, w którym produkował kasetki i kasy pancerne. Pomysł „chwycił” i okazało się, że są chętni na korzystanie z oświetlenia gazowego. Do Maineckego zgłosił się np. właściciel restauracji Pod Złotą Gęsią, który zamówił u niego lampy gazowe.

Mainecke tajniki gazownictwa zgłębiał pod okiem budowniczego pierwszej gazowni w Niemczech. Jednak to nie gazownictwo okazało się ostatecznie jego przeznaczeniem – karierę bowiem zrobił jako właściciel przedsiębiorstwa budującego wodomierze.

Oświetlone miasto
Jasno oświetlony zakład Maineckego przyciągał uwagę wrocławian. Zdawano sobie sprawę, że lampy gazowe poprawią bezpieczeństwo w mieście. Ostatecznie jednak ideę gazownictwa w życie wprowadzili pruscy gazownicy. W 1845 roku do Wrocławia zawitali dwaj przedsiębiorcy i zawarli umowę z władzami Wrocławia (dostali 25-letni monopol na oświetlenie i zaopatrywanie odbiorców prywatnych w gaz) i zabrali się do budowy gazowni przy ulicy Tęczowej, zakładając w tym celu Gazową Spółkę Akcyjną (Gas AG). Obiekt był gotowy dwa lata później.

23 maja 1847 r. zapaliło się 758 latarni w centrum i na promenadzie wzdłuż fosy miejskiej. Ówczesna „Schlesische Zeitung” donosiła: „Wieczorem o godzinie 9, ku uciesze zaskoczonej publiczności, pierwszy raz rozbłysło oświetlenie gazowe. Poszczególne płomienie, które mają kształt wielkich tulipanowych liści, płoną w latarniach, których górne i dolne ramki są przymocowane do narożników domów przez boczne sztaby, dzięki czemu ziemia jest równomiernie oświetlona”.
Charakterystycznym elementem starych gazowni były olbrzymie zbiorniki na gaz. Początkowo je zabudowywano tak, że przypominały rotundy. Dopiero w ostatniej gazowni, której budowa została podjęta w 1906 roku, powstały dwa duże zbiorniki, których nie ukryto w rotundach – z daleka widać było, jakie funkcje pełnią.

Można powiedzieć, że gazownia przy ul. Tęczowej została zbudowana na potrzeby centrum miasta. Rurociągi, którymi dostarczano gaz, zatrzymywały się na Odrze, ponieważ mosty były drewniane, obawiano się, że nie utrzymałyby ciężaru żeliwnych rur. Inna sprawa, że gazociąg nie mógł być długi. W owych czasach używano organicznych substancji do uszczelniania rur, które się szybko wykruszały, co powodowało rozszczelnianie gazociągów i powodowało duże straty gazu. Ten problem udało się wyeliminować dopiero w latach 30. XX wieku, kiedy zaczęto stosować technikę spawania i wprowadzono nowy typ rur – stalowych.

Trzeba budować nowe gazownie
Szybko okazało się, że wrocławianie są zainteresowani oświetleniem gazowym swoich posesji i domów. W 1851 r. zużycie gazu w mieście wyniosło 830 tysięcy metrów sześciennych, z czego indywidualni mieszkańcy zużywali ok. 530 tys. Po 10 latach Wrocław zużywał już prawie 2,3 milionów metrów sześciennych! A gaz przecież docierał jedynie do nieruchomości położonych na lewym brzegu Odry.
Zainteresowanie gazem było tak duże, że w latach 60. XIX w. magistrat postanowił wybudować własną gazownię, jednak ta stanęła również na lewym brzegu Odry. Zakład stający na miejscu dzisiejszego Urzędu Wojewódzkiego zaczął działać w 1864 r. Trzecią postawiła w 1881 roku berlińska firma Philippa Oechelhäusera. Zakład stanął przy ulicy Trzebnickiej.
W tym czasie we Wrocławiu zużywano prawie 11 mln m sześc. gazu, bo oprócz oświetlania, zaczęto go już wykorzystywać w gospodarstwach domowych w tzw. celach kuchennych: do podgrzewania wody, ogrzewania mieszkań, gotowania itp. Na początku ubiegłego wieku gazownie produkowały 20 mln metrów sześc. gazu, a na ulicach było 7300 latarni. Nie ma się więc co dziwić, że władze miasta zdecydowały się na budowę kolejnej gazowni. W 1906 roku uruchomiono na Tarnogaju jeden z najnowocześniejszych i największych zakładów w Europie.

Tarnogajską gazownię cały czas rozbudowywano, do końca lat 20. XX w. zainwestowano w jej budowę ponad 15 mln marek. Na terenie gazowni było ponad 200 budynków o różnych funkcjach użytkowych, m.in.: piecownia, dwa zbiorniki gazu (każdy po 110 tys. m sześc.), skład węgla na 22 tysięcy ton, wieża ciśnień , fabryka amoniaku, elektrownia i inne. Do II wojny światowej zakład powiększano – w latach 30. XX w. produkował ponad 300 tys. m sześc. gazu na dobę. Starsze gazownie systematycznie zamykano, ostatnią przy ul. Trzebnickiej wyłączono 31 marca 1927 roku.
Dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że gaz tłoczony jest rurami wiele tysięcy kilometrów, zanim trafi do nas. W XIX wieku gaz produkowano w gazowniach – otrzymywano go podczas spalania węgla. Wszystko dzięki temu, że udało się odkryć metodę odgazowania węgla w wysokich temperaturach. Przy Tęczowej powstał więc duży i nowoczesny, jak na połowę XIX wieku, zakład produkcyjny.

Gazownie zajmowały olbrzymi teren. Oprócz dużych zbiorników (początkowo zabudowanych na kształt rotundy), znajdowały się tam m.in.: piecownie (miejsca, w których produkowano gaz), aparatownie, gdzie się znajdowały urządzenia do czyszczenia i schładzania gazu, place lub magazyny węglowe oraz budynki dyrekcji.
Gaz robił karierę nie tylko we Wrocławiu. O własne gazownie szybko zaczęły się starać mniejsze i większe miejscowości na terenie Dolnego Śląska. Na przykład, małą gazownię postawiły władze gminy Psie Pole, która nie była jeszcze przyłączona w tym czasie do Wrocławia oraz Złotniki. Obie sieci włączono do komunalnego gazociągu w latach 20. XX w. Budowę każdej gazowni poprzedzała dokładna prognoza. Sprawdzano nie tylko przewidywania demograficzne, ale także oceniano, jakie zakłady mogą z gazu korzystać, czy są szanse na rozwój przemysłu.

Gazownia ma zarabiać
Cała infrastruktura obiektu była bowiem dostosowana do potrzeb danej miejscowości. Radzono się więc fachowców. Proszono o pisemną ocenę na przykład dyrektorów wrocławskich gazowni, jaki projekt ich zdaniem warto było zbudować w danym mieście. Bo gazownie miały być rentowne, a przynajmniej nie przynosić strat.
Początkowo, kiedy gazownie były jeszcze kosztowną nowinką technologiczną, a ich budowę traktowano także jako podnoszenie prestiżu miasta, samorządy rzadko decydowały się na finansowanie takich inwestycji. Najczęściej podpisywały umowy z prywatnymi przedsiębiorcami. Miasto zastrzegało sobie możliwość wykupienia zakładu po pewnym czasie. I albo przedłużało licencję prywatnej firmie, albo wykupywało gazownię. Z reguły samorząd decydował się na wykup. W późniejszym czasie, kiedy ta technologia nie była już taka kosztowna, miasta decydowały się zwykle na budowę gazowni z własnych środków. Najczęściej zaciągały na ten cel kredyt, ponieważ inwestycja taka nie należała do najtańszych.
Na przełomie XIX i XX w Wałbrzychu zaczęły się rozwijać koksownie, które szybko stały się konkurencją dla „klasycznych” gazowni. Gaz koksowniczy zaczął robić zawrotną karierę po I wojnie światowej. Okazało się bowiem, że wiele gazowni miejskich jest nadmiernie wyeksploatowanych i przestarzałych. Zamiast modernizować lub budować nowe obiekty bardziej opłacało się podłączenie do gazociągów dalekosiężnych, które tłoczyły gaz koksowniczy z Wałbrzycha. Początkowo gazociąg połączył Wałbrzych, Boguszów, Świdnicę, Legnicę, a później okręg jeleniogórski z Jelenią Górą, Lubawką, Kamienną Górą i okoliczne miejscowości.

W ośrodkach, które przeszły na gaz koksowniczy, klasyczne gazownie były wykorzystywane jako stacje przesyłowe. A więc gaz z Wałbrzycha tłoczono najpierw do ogromnych zbiorników, a potem siecią komunalną był rozprowadzany do odbiorców.
Powstawały specjalne spółki, które zajmowały się sprzedażą gazu i nadzorowaniem gazociągów. Do jednej z nich – Dolnośląskiej Centrali Gazowej – należało miasto Wałbrzych Dlaczego do Wrocławia tak późno dotarł gaz koksowniczy? W dwudziestoleciu międzywojennymi kilkakrotnie wpływały propozycje dostaw gazu koksowniczego i pociągnięcia gazociągu z Wałbrzycha w kierunku Wrocławia. Jednak, jak wynikało z kalkulacji, które przeprowadzały władze miasta, było to nieopłacalne rozwiązanie. Stolica Dolnego Śląska miała przecież jedną z najnowocześniejszych w Niemczech gazowni (wybudowaną w roku 1906 na Tarnogaju) i gaz przez nią dostarczany był tani. Z czystej kalkulacji ekonomicznej wychodziło, że gaz miejski był tańszy niż koksowniczy.
Sytuacja zmieniła się w czasie wojny. Wrocławskie zakłady, przestawiane zresztą na produkcję zbrojeniową, cierpiały na niedobór energii, który uzupełniano gazem koksowniczym. We Wrocławiu, tak jak i w innych miastach Rzeszy, prowadzono szeroką kampanię na rzecz oszczędzania gazu i wszelkich paliw produkowanych na bazie węgla. Rozdawano ulotki mieszkańcom z apelem, żeby oszczędzać gaz. Podejmowano różne akcje, które miały do tej oszczędności zachęcić. Na przykład do drzwi mieszkań pukały doradczynie gazowe. Ich zadaniem było doradzać paniom domu, jak oszczędnie korzystać z gazu. Ale przy tej okazji prawdopodobnie kontrolowały również, jakie jest zużycie gazu, czy w gospodarstwie domowym przestrzegane były zalecenia władz. Kontrola zużycia gazu była więc powszechna.
Trzeba pamiętać, że przy okazji produkcji gazu węglowego powstawały produkty uboczne – smoła pogazowa, benzol i amoniak. Początkowo nie znano za bardzo sposobów wykorzystania owych produktów ubocznych. Podczas II wojny światowej okazało się, że dla wojska są to cenne surowce strategiczne. Podkreślano ich ogromne znaczenie dla przemysłu chemicznego i maszynowego.

W 1945 roku, kiedy Dolny Śląsk przejęła polska administracja, okazało się, że był to najlepiej zgazyfikowany region naszego kraju. Bo z jednej strony w każdym większym (powiatowym) mieście naszego województwa stała klasyczna gazownia produkująca gaz tradycyjną metodą, a drugiej strony gaz do wielu mniejszych miejscowości docierał dzięki podłączeniu ich do gazociągów z gazem koksowniczym. Okazało się, że na Dolnym Śląsku zgazyfikowanych jest blisko 150 miejscowości, a to w ówczesnej Polsce był prawdziwy ewenement.

Żelazko na gaz? Czemu nie?
Klasyczne gazownie działały w Polsce jeszcze przez wiele lat. Produkcję gazu zakończono na Tarnogaju w roku 1990, natomiast ostatnią pracującą gazownią na Dolnym Śląsku był zakład w Międzylesiu, który pracował do roku 1998. Gaz węglowy wyparł jego konkurent – gaz ziemny. Ten dualizm wynikał między innymi z faktu, że władze polskie nie mogły się zdecydować, w jakim kierunku rozwijać gazownictwo: czy rozbudowywać sieć tłoczącą gaz ziemny, czy też infrastrukturę do produkcji gazu z węgla.

Szala na korzyść gazu ziemnego przechyliła się dopiero w latach 60. ubiegłego wieku. Z tego względu, że jest to gaz naturalny, nie jest tak szkodliwy, jak węglowy, no i jego produkcja jest czystsza. Jednym z argumentów, które przeważyły szalę, było zapewne to, iż gaz produkowany z węgla był bardzo trujący. Trudno powiedzieć, na ile ta wiedza była powszechna w XIX wieku i na początku XX. Zachowały się do dzisiaj ulotki i foldery reklamowe różnych urządzeń, na przykład kuchenek gazowych. Producenci przekonywali potencjalnych nabywców, że sprzęt gazowy jest bezpieczny, funkcjonalny, praktyczny... Wszystko to prawda, ale pod warunkiem, że był on szczelny, czysty, nie było ubytków...
Reklamy z czasem stały się zresztą coraz bardziej zachęcające. Bo choć gaz był tani i powszechnie dostępny, wyrósł mu konkurent – energia elektryczna.

W XX w. latarnie gazowe zaczęły systematycznie ustępować miejsca latarniom elektrycznym. Jednak producenci gazu łatwo się nie poddawali. Zaczęli się prześcigać w pomysłach na jego wykorzystanie. Oprócz tradycyjnych zastosowań w celach oświetleniowych gaz zaczęto wykorzystywać jako źródło ciepła i energii mechanicznej w gospodarstwach domowych oraz rzemiośle i przemyśle.

W dwudziestoleciu międzywojennym można było kupić przeróżne urządzenia gospodarstwa domowego na gaz. Obok kuchenek, były także lodówki zasilane gazem, a nawet żelazka i ekspresy do kawy na gaz.
Aby zachęcić gospodynie domowe, organizowano specjalne pokazy, podczas których nie tylko prezentowano przepisy na różne dania (na przykład na świąteczny obiad), ale uczono także panie, jak obsługiwać kuchenki i piekarniki gazowe. Coraz powszechnie używano gazu do ogrzewania mieszkań. I już w dwudziestym wieku po wrocławskich ulicach jeździły samochody z silnikami na gaz... Wykorzystywano je w transporcie komunalnym do napędzania samochodów ciężarowych.
Można więc powiedzieć, że zatoczyliśmy koło. Bo i dzisiaj korzystamy z ogrzewania gazowego, jeździmy samochodami napędzanymi gazem i gotujemy na kuchenkach gazowych.
Hanna Wieczorek

Tekst powstał na podstawie relacji dr Grażyny Trzaskowskiej, autorki książki „Latarnie gazowe i nie tylko. Gazownictwo na Dolnym Śląsku”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska