Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Zanim nadeszli Rosjanie... [ROZMOWA]

Hanna Wieczorek
Dopiero w latach pięćdziesiątych dokończono powojenną odbudowę wrocławskiego Rynku
Dopiero w latach pięćdziesiątych dokończono powojenną odbudowę wrocławskiego Rynku fot. archiwum Gazety Wrocławskiej
Działacze Komitetu Wolne Niemcy mieli swoje pomysły na wykorzystanie Dolnego Śląska, władze radzieckie swoje. Obie strony się kiwały, jak w piłce nożnej – mówi historyk Joanna Hytrek-Hryciuk

W księgarniach nie ma już ani jednego egzemplarza Pani książki „Rosjanie nadchodzą”.
Ale już niedługo pojawi się na nowo w sprzedaży. Właśnie kończą się przygotowania do drugiego wydania mojej książki. Choć będzie ona się różniła od tej wydanej trzy lata temu.

Postanowiła Pani poprawić pierwsze wydanie? Przecież książka jest świetna, została doceniona. Została Pani za nią uhonorowana nagrodą im. prof. Tomasza Strzembosza.
W drugim wydaniu pojawia się nowy rozdział, który powstał dzięki dokumentom z Rosyjskiego Federacyjnego Archiwum Społeczno-Politycznego Historii (poprawnie: Rossijskij Gosudarstwiennyj Archiw Socyalno – Politiczeskoj Istorii (Rosyjskie Państwowe Archiwum Historii Polityczno-Społecznej). Udało mi się otrzymać kopie dokumentów dotyczących Dolnego Śląska, a dokładniej planów, jakie mieli w stosunku do naszego regionu członkowie działającego podczas wojny w ZSRR Nationalkomitee Freies Deutschland (nazywanego w skrócie NKFD), czyli Komitetu Narodowego Wolne Niemcy.

Cały rozdział? Musiała Pan dotrzeć do naprawdę interesujących faktów.
Zachował się między innymi list tow. Dymitrowa do członków Komitetu i Związku Niemieckich Oficerów. Część niemieckich oficerów wziętych do niewoli na terenie Związku Radzieckiego zdaniem władz radzieckich dobrze rokowała. Uznano, że trzeba wobec nich prowadzić bardzo intensywną pracę polityczną. Byli oni szkoleni i przekonywani o tym, jak wspaniała będzie przyszłość Niemiec, kiedy zwiążą się ze Związkiem Radzieckim. To ci oficerowie mieli stać się zaczątkiem ruchu, który poprowadzi Niemców do wolności przeciw nazistom. W Związku Niemieckich Oficerów były prawdziwe gwiazdy, takie jak generał Walther Kurt von Seydlitz-Kurzbach czy Generał Paulus. Poza tym do ZSRR uciekła część niemieckich komunistów, którzy zaangażowali się w tworzenie Narodowego Komitetu Wolne Niemcy. W 1943 roku z tej radzieckiej kuźni kadr wychodziły naprawdę wielkie nazwiska: Wilhelm Pieck czy późniejszy szef Stasi – Marcus Wolf.

Cóż takiego ci Niemcy planowali dla Dolnego Śląska?
W 1943 r. narodził się pomysł, żeby Dolny Śląsk był niemiecką kuźnią aktywistów w walce z nazizmem. To był pomysł działaczy skupionych w Komitecie i pojawił się w szkole politycznej prowadzonej w obozie jenieckim nr 27 w Krasnogorsku. Zakładano, że Dolny Śląsk zostanie szybko zajęty przez Armię Czerwoną. Wtedy do Wrocławia miała zostać przerzucona grupa osób poszukująca ludzi, którzy przed wojną działali w partii komunistycznej lub które w czasie wojny „wykazywały” się antyfaszystowską postawą. Zakładano, że zostaną oni wyszkoleni i będą wysyłani w dalsze rejony Niemiec, by krzewić wolność, rozumianą, jako wolność związaną ze Związkiem Radzieckim.

Trudno uwierzyć, by w ZSRR można było snuć plany bez zgody Rosjan.
Komitet miał być „szerokim” frontem ludowym skierowanym przeciwko nazistom. Idee komunistyczne były akcentowane mniej, co jak się wydaje, było na rękę władzom radzieckim. Jednak wszystko odbywało się w porozumieniu z Dymitrowem i za wiedzą władz radzieckich, a więc w żadnym wypadku nie można mówić o samowolnej inicjatywie Niemców. Nad wszystkim czuwali towarzysze partyjni. Pieck chciał pozbyć się piętna organizacji stworzonej przez Rosjan i zbudować legendę autentycznej niemieckiej opozycji. W liście z 24 stycznia 1945 r. proponował, żeby to właśnie we Wrocławiu skoncentrować antynazistowskie działania polityczne. Planował m.in. powołanie Komitetu Narodowego oraz uruchomienie na tyłach 1 FU radiostacji, która jako „rozgłośnia Komitetu Narodowego we Wrocławiu” dawałaby mieszkańcom twierdzy konkretne wskazówki „do prowadzenia walki z nazistami”. Z planów Komitetu nic nie wyszło. Z dokumentów wynika, że obie strony trochę się „kiwały”. Jak w piłce nożnej. Z jednej strony Niemcy chcieli uzyskać jak najwięcej, z drugiej zaś Rosjanie zbywali ich milczeniem. Widać było, że mają własny pomysł na zagospodarowanie tych ziem i nie będą się specjalnie oglądać na dążenia swoich „braci” – niemieckich komunistów.

I to wszystko jest w dokumentach?
Taki wniosek można wysnuć z lektury tych dokumentów, chociaż nigdzie nie jest to wprost sformułowane.
Kiedy przeglądała Pani książkę przygotowując ją do drugiego wydania, co zrobiło na Pani największe wrażenie?
Chyba początkowe rozdziały o przemocy wobec ludności niemieckiej. Bo choć ta tematyka robi się coraz bardziej popularna, coraz więcej rzeczy, okazuje się, wiemy na ten temat, to paradoksalnie robi ona na mnie jeszcze większe wrażenie. Do naszej świadomości zaczyna docierać, że historia Dolnego Śląska pod koniec II wojny światowej nie odbiega od tego, co się działo w innych regionach Niemiec, takich jak: Pomorze Zachodnie, Górny Śląsk czy Prusy Wschodnie. Niewątpliwie do drugiej połowy 1944 roku mamy tutaj prowincję Niemiec, także prowincję w sensie prowadzenia wojny. Z punktu widzenia działań wojennych we Wrocławiu i okolicach dzieje się niewiele. Natomiast, kiedy front dociera do Dolnego Śląska, brutalność radzieckich „wyzwolicieli” wobec Niemców nie odbiega od tego, co działo się gdzie indziej. Ponadto moją uwagę skupia historia gospodarcza ziem zachodnich. W mojej książce jest ona potraktowana dość marginalnie, ponieważ na rozwinięcie tych zagadnień nie było już miejsca.

Historia gospodarcza? A konkretnie?
Chodzi mi o skalę demontażu przemysłu na Dolnym Śląsku. Od lat panuje mit, że na ziemiach zachodnich nie dość, że „każda strzecha mówiła po polsku”, to jeszcze osadnicy trafili na raj pod względem gospodarczym i ekonomicznym. Ten mit bardzo odbiega od rzeczywistości. Aby to dostrzec, wystarczy przyjrzeć się rozkazom Państwowego Komitetu Obrony, które mówiły, co trzeba wywieźć z Dolnego Śląska w ramach rekompensaty za straty wojenne, jakie poniosło ZSRR. Nie można też bagatelizować kwestii rekwizycji czy rabunków prowadzonych przez żołnierzy na własną rękę. Przecież jeśli zastajemy stolicę regionu całkowicie ogołoconą np. z centrali telefonicznych, to nie jest to dobry start ani dobry punkt wyjścia do budowy powojennego życia społecznego i gospodarczego. Znamy opowieści osadników z województwa tarnopolskiego, którzy jechali na ziemie zachodnie i tu zostali skierowani do Głogowa, do miasta, które w 90 procentach było zburzone. Jak tu budować nowe życie? Zresztą na trudności w aklimatyzacji nakładało się wiele czynników, choćby przekonanie rolników, że na Zachodzie ziemia nie będzie rodzić, bo jest „podszyta wiatrem”, nieznajomość technik uprawy tej ziemi, brak infrastruktury, maszyn rolniczych, zwierząt.

Niedługo ukaże się również Pani druga książka, uzupełniająca tą pierwszą.
Książka „Rosjanie nadchodzą” rozpoczyna się opowieścią o zimie 1945 roku, dramatem cywilnej ludności niemieckiej, która ucieka z Dolnego Śląska przed Armią Czerwoną. Jednak cały czas dręczyło mnie pytanie, co było wcześniej? Przygotowując się do pisania pierwszej książki, przeczytałam wiele prac, które opisywały Dolny Śląsk jako spichlerz III Rzeszy, miejsce spokoju, do którego ewakuowano mieszkańców innych regionów Rzeszy, ponieważ tu nie było bombardowań. I zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy to oznacza, że w tym mieście nie było wojny? To jest trochę absurdalna teza. Fakt, Wrocław był miastem trochę prowincjonalnym, leżącym gdzieś tam na obrzeżach Niemiec, nie znaczył wiele. Jego znaczenie było większe na początku, we wrześniu 1939 roku, ponieważ tu znajdował się VIII korpus Armijny Wehrmachtu, który brał udział w kampanii polskiej. Ale co było dalej? Wojna tu nie dotarła? Przecież młodzi ludzie z całych Niemiec służyli w wojsku. Prawie każda rodzina miała kogoś na froncie, byli ranni, rodziny traciły bliskich. Systematycznie pogarszała się sytuacja ekonomiczna, wprowadzono kartki na żywność, „bezmięsne dni”. Poza tym z miasta „zniknęła” cała ludność żydowska… Schemat, który się utarł, jest nie do końca prawdziwy. Mam nadzieję, że uda mi się powalczyć trochę z mitem i stereotypem, który mówi, że we Wrocławiu do stycznia 1945 roku nic się nie działo. Bo działo się bardzo wiele. Tak zawsze jest, kiedy panuje cisza przed burzą. A jeśli przypatrzymy się życiu zwyczajnych mieszkańców wojennego Wrocławia, to zobaczymy, że tej ciszy w ogóle nie było.
Rozmawiała Hanna Wieczorek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Historia. Zanim nadeszli Rosjanie... [ROZMOWA] - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska