Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Linda, co ty (...) wiesz o Wrocławiu? [ROZMOWA Z BOGUSŁAWEM LINDĄ]

Robert Migdał
Bogusław Linda został dyrektorem artystycznym Festiwalu Aktorstwa Filmowego
Bogusław Linda został dyrektorem artystycznym Festiwalu Aktorstwa Filmowego Polskapresse
Z Bogusławem Lindą, aktorem, reżyserem, dyrektorem artystycznym wrocławskiego Festiwalu Aktorstwa Filmowego rozmawiamy o jego związkach z Wrocławiem.

Ciągle coś Pana ciągnie do Wrocławia.
Cały czas. I do Wrocławia, i na Dolny Śląsk. Ostatnio zorientowałem się, że wszystkie swoje filmy, które reżyserowałem, powstawały tutaj: we Wrocławiu i w okolicach. "Jasne błękitne okna", "Sezon na leszcza", "Seszele"...

We Wrocławiu rozkwitła Pana teatralna kariera, ale i tutaj skończył Pan swoją sceniczną przygodę.

To prawda. Pracowałem w Teatrze Polskim na swoim ostatnim teatralnym etacie. Później "poszedłem w film". Wrocław to kawałek mojego życia. Mieszkałem tu cztery lata. To była moja młodość, przełom lat 70. i 80. Przepięknie wspominam ten czas. To miasto żyło, było wspaniałe.

Tych czterech lat nie można nazwać epizodem. To kawał czasu. Wsiąkł Pan w miasto? W jego klimat?

W 1977 roku dostałem etat w Polskim i mieszkanie. W słynnym trzonolinowcu na Kościuszki. Straszono mnie, opowiadając legendy, że kiedy przejeżdża tramwaj, to w tym wieżowcu szklanki spadają ze stołów, a gdy powieje silniejszy wiatr, to ściany się chwieją. Na szczęście tak nie było. Widocznie, zanim się wprowadziłem, coś zrobiono, poprawiono. Mam jedno niezbyt miłe wspomnienie z trzonolinowca - nabawiłem się w nim bólu korzonków. Ogrzewanie było podłogowe, a mnie z biedy nie było stać na łóżko, więc spałem na materacu, na podłodze i grzało mnie w plecy.

Eee. Na ból korzonków wygrzewanie się jest przecież dobre.
Tak, ale ja się kręciłem, co nagrzałem te plecy, to się kładłem na boku i mnie zimno przewiewało. Potem się dowiedziałem, że za czasów niemieckich okres pracy w Breslau był ograniczony do dwóch lat - ze względu na mikroklimat. Reumatyczny. Tu przecież sama woda, bagna dookoła. Ja się o tym dowiedziałem dopiero, kiedy poszedłem do lekarza z tymi moimi korzonkami. A poszedłem, bo mnie zgięło na scenie.

W trakcie spektaklu?
Niestety. Grałem w jakiejś śpiewogrze. I nagle, w trakcie tańca, zgiąłem się i w takiej pozycji pozostałem - z bólu nie mogłem się już wyprostować. W trakcie sztuki wyprowadzono mnie, prawie wyniesiono, za kulisy.

Publiczność biła brawo?

Chyba do końca nie zauważyła, że to moje zgięcie w pół to jakiś defekt, że coś mi się stało. Myśleli, że tak ma być, że tak jest napisane w sztuce.

Jak Pan wspomina ten czas spędzony w Teatrze Polskim?

Wspaniale. Bo pracowali wtedy i Jerzy Grzegorzewski, i Tadeusz Minc, i Piotr Paradowski - to były nazwiska, które coś znaczyły w Polsce. Ten teatr wtedy, a nawet jakiś czas potem, kiedy przyszedł Jerzy Jarocki, istniał na teatralnej mapie Polski. Dzięki teatrowi zaistniałem. Wszedłem do filmu dzięki spektaklom, dzięki "Ameryce" Jerzego Grzegorzewskiego, dzięki "Koczowisku" Tadeusza Minca - bo dostałem za nie, na dwóch festiwalach, nagrody aktorskie. Andrzej Wajda mnie wtedy zauważył, choć gdy byłem u niego, w Teatrze Starym w Krakowie, pod nosem, to mnie nie widział. Po zdobytych nagrodach Wajda powiedział do mnie: "Panie Bogusiu, gdzie pan się chował przez ten czas?". Wtedy mu odpowiedziałem: "Pod pana bokiem, panie Andrzeju". Odrzekł: "Niemożliwe...".

Dzięki graniu na wrocławskich deskach...

...miałem szanse zagrać najważniejsze, podstawowe role teatralne. To było coś nowego, ciekawego po dwóch latach w krakowskim teatrze, gdzie trzymałem halabardę.

Dlaczego w Krakowie nie dano Panu szansy, żeby zaistnieć?

Zostałem zaangażowany przez Konrada Swinarskiego, który zginął w katastrofie lotniczej, kiedy miałem zacząć grać. I wszystko to, co było planowane ze mną w głównych rolach - poszło w niepamięć. Dlatego miesiącami trzymałem halabardę. Co też mnie czegoś nauczyło.

Pokory?
Tak, i dystansu do tego zawodu.

Czyli we Wrocławiu rozwinął Pan aktorskie skrzydła.
Można tak powiedzieć. We Wrocławiu nauczyłem się zawodu.

Kto był Pana mistrzem?

Grzegorzewski i Minc. Tych dwóch panów. Tak różnych od siebie artystycznie. Oni mnie nauczyli wszystkiego.

Praca pracą, a po pracy życie rozrywkowe kwitło.
Wrocław nie był szarym, nudnym miastem. Był bardzo "zabawowy".

Bardzo dobrze się Pan bawił?
Oj tak, tak (śmiech). Aż wstyd wspominać.

Gdzie można było spotkać Bogusława Lindę?

W Klubie Dziennikarza na Kościuszki i w "Związkach twórczych" w Rynku. I w klubie Rura, i w Pałacyku.

Przyjaźnie, znajomości z tamtych wrocławskich lat, przetrwały do dzisiaj?
Niespecjalnie się przyjaźnię z ludźmi z tak zwanego "środowiska". Moje przyjaźnie są w górach, na morzu. Nie z ludźmi filmu.

Pracował Pan całe lata we Wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Kultowe miejsce. I chyba jedno z najpiękniejszych we Wrocławiu. Przesiąknięte historią kina. I Cybulski, i słynny "Koniu" - rekwizytor legenda, Chęciński, Lenartowicz, Has, Kolski, jego siostra i tato - montażyści. W Wytwórni pracowali znakomici scenografowie, operatorzy. Teraz z tej książki została tylko okładka - wszystkie kartki zostały wyrwane. No i zagrałem w halach przy ul. Wystawowej w wielu spośród 120 swoich filmów: w jakich, nie będę wyliczać, bo bym zanudził. Masa ich była.

Ciąg dalszy na następnej stronie
Dawny czar Wytwórni prysł.
Kiedy podjęto decyzję o likwidacji Wytwórni Filmów Fabularnych, Wrocław stracił swoje miejsce na filmowej mapie Polski bezpowrotnie. Czasy świetności nie wrócą. Ten błąd, który zrobiły władze, tak we Wrocławiu, jak i w Łodzi, jest nie do naprawienia. Straciliśmy coś, co było legendą miasta. Gdyby dano szansę Wytwórni, to dzisiaj byłaby największym centrum filmowym w Europie Wschodniej. Bo była do tego gotowa: to tu mieliśmy na przykład jedyny w Europie potężny basen, w którym można było, dla potrzeb filmu, zrobić burzę na morzu. I to z dwumetrowymi falami. I co? Nic! Nie zostało to wykorzystane. Takie rzeczy robi się teraz tylko w Stanach. Poza tym to było miejsce piękne: z olbrzymimi halami, z legendą. A przez jakichś głupich "politycznych wałków" na górze - tak się nie stało.

Ostatnio Wytwórnia stara się jednak podnieść, utworzone zostało Centrum Technologii Audiowizualnych pod wodzą laureata Oscara - Zbigniewa Rybczyńskiego. Mają tu być znów kręcone filmy w najnowszych technologiach.
Wytwórnia to nie tylko budynek i sprzęt. To są setki ludzi, którzy byli związani z tym miejscem latami pracy: oświetlacze, rekwizytorzy, montażyści, dźwiękowcy, krawcy, charakteryzatorzy, scenografowie. Tych wszystkich ludzi, po 20 latach, już tutaj nie ma. Ba, nie ma też ich następców, uczniów, którym mogliby przekazać swoje doświadczenie. To kiedyś było całe miasteczko filmowe - prężnie działające - które jednym pociągnięciem długopisu zostało zlikwidowane. I ci wszyscy fachowcy przenieśli się tam, gdzie się robi filmy - głównie do Warszawy.

Wróćmy do Pana. Oprócz grania w teatrze, w filmach - we Wrocławiu Pan też uczył.

W pierwszych latach szkoły aktorskiej. Moimi studentami byli świętej pamięci Tadziu Szymków, którego imieniem nazwany jest wrocławski Festiwal Aktorstwa Filmowego, Cezary Harasimowicz, Gosia Dobrowolska - australijska gwiazda filmu. To były początki szkoły aktorskiej - mam nadzieję, że trochę dzięki mnie zaistnieli w świecie filmu. Bezwzględnością, a i ciężką pracą, udało mi się zrobić z nich osobowości.

Historia trochę zatacza koło. Uczył Pan Tadeusza Szymkowa, teraz jest Pan dyrektorem artystycznym Festiwalu jego imienia.
To, że znałem Tadzia, było motywacją, żeby podjąć się tego ciężkiego zadania, jakim jest artystyczne szefowanie Festiwalowi. Bo robię to dla Tadzia.

Na czym polega ta trudność?

Kiedy jest się dyrektorem znanego festiwalu, który przyznaje znane nagrody, to jest to proste. Ale kiedy tworzy się festiwal od podstaw, na nowo, to trzeba liczyć na to, że ludzi, których się na niego zaprasza - zaufają, że to ma sens. A jak na razie, odpukać, zaufali nam najwięksi aktorzy w Polsce. Te wielkie nazwiska przyjeżdżają do nas, do Wrocławia. A ja swoim nazwiskiem "Linda" firmuję nagrody, które dajemy. I dlatego nie chcę robić głupot. Nie chcę, żeby to były jakieś populistyczne, koniunkturalne rzeczy. Chcę, żeby aktorzy byli oceniani przez swoich kolegów aktorów, co jest ewenementem w skali światowej. W naszym jury są tylko aktorzy. I dlatego nie ma tutaj możliwości pomyłki - oceniają zawistni koledzy i zawistne koleżanki. Ta ocena jest więc prawdziwa. (śmiech) Dlatego to jest cenna nagroda.

Zaprasza Pan, razem ze Stanisławem Dzierniejką, szefem i pomysłodawcą Festiwalu, wielkie gwiazdy.
Ciężko jest je zebrać na te kilka dni w jednym miejscu: bo mają występy w teatrze, filmie, plany seriali. Ale się udaje - przyjeżdżają, dostosowują swój kalendarz do nas. W tym roku, jesienią, będzie dopiero druga odsłona, ale jak dalej tak nam dobrze pójdzie, to będzie to jeden z największych festiwalów w Polsce.

W tym roku zjeżdżają same znakomitości.

Krystyna Janda, Daniel Olbrychski, którzy odbiorą nagrody za wybitne osiągnięcia aktorskie, za aktorską osobowość. Będą Jan Nowicki, Sonia Bohosiewicz czy Arek Jakubik, którzy zasiądą w jury.

Wasza nagroda - "szczeniak" - jest nawiązaniem do legendy Wrocławskiej Wytwórni Filmów.

Bo "szczeniak" to jest mały reflektor, którym się doświetla twarz, oczy aktora - zwierciadło jego duszy. A kiedyś w Wytwórni była taka tradycja, że jak aktor zagrał główną rolę w filmie, to oświetlacze chrzcili jego imieniem reflektor - odbywało się to z masą alkoholu, ale ten reflektor już na stałe miał imię, np. "Boguś".

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska