Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O szechicie głośno, o Wołyniu i "Naszych matkach" ciszej, czyli zabawa pokrętłami

Arkadiusz Franas
- A czy wyobraża sobie Pan, by o zbrodni wołyńskiej z 1943 roku powstał taki film, jak "Pokłosie"? - zapytała mnie Czytelniczka, która przedstawiła się jako warszawianka z przedwojenną maturą. I dodała: - Żeby pan sobie nie myślał, że wtedy żyli tylko sami antysemici, to dodam, iż moją największą przyjaciółką był Żydówka. I siedziałam z nią w jednej ławce do samej matury. Ona sama przez wiele lat potem się śmiała, że miała najprzyjemniejsze getto ławkowe...

I nie wiem, czy historia owej Czytelniczki jest prawdziwa, ale dlaczego miałbym tej Pani nie wierzyć. Ale gdy próbuję sobie odpowiedzieć na postawione przez tą Panią pytanie, to mam pewien problem.

Może tylko jedno wyjaśnienie, bo nie wszyscy chodzą do kina. Mówiąc najkrócej, "Pokłosie" to film Władysława Pasikowskiego, opowiadający historię nawiązującą do pogromu Żydów w Jedwabnem, który po raz kolejny wzniecił gorącą dyskusję o polskim (domniemanym?) antysemityzmie. Ci wszyscy, którzy myślą tak, jak "należy myśleć", klaskali z zachwytu. Ci, którzy nie lubią biało-czarnej rzeczywistości, mieli wątpliwości.

Wróćmy do pytania. W Polsce na szczęście można mówić, i to głośno, o wszystkim. I teoretycznie taki obraz o Wołyniu mógłby powstać. Ale nie jestem pewien, czy ci, którzy myślą, jak "należy myśleć", nie zjedliby go na surowo, połykając bez gryzienia. Skąd to domniemanie? Proszę tylko spojrzeć na rozłożenie akcentów w ostatnich dniach. Sprawę zdominował na przykład szechita, czyli kwestia uboju rytualnego. Moim zdaniem kwestia religijna, dotycząca niewielkiej grupy Polaków żyjących między Bugiem a Odrą. A tu angażuje się premier, nasz ambasador jest wzywany przez izraelski MSZ. Jak słucham, to mam wrażenie, że jeszcze ciut, a grozi nam konflikt zbrojny. Tylko dlatego, że polski Sejm podjął pewną suwerenną decyzję, idąc tropem postępu niegodzącego się na okrucieństwo wobec zwierząt. Najbardziej mnie rozbrajają ci, którzy jeszcze niedawno protestowali, jakże słusznie, przeciwko trzymaniu psów na łańcuchach, a teraz twierdzą, że zarzynanie zwierzęcia bez ogłuszania to nie jest taka jednoznaczna kwestia! Widzieli, jak to wygląda?

I dyskusja na ten temat trwa do teraz, a o zbrodni wołyńskiej bardzo szybko zrobiło się cicho. Kilka dni temu obchodziliśmy 70. rocznicę tego tragicznego wydarzenia. Posłowie spierali się, czy wymordowanie przez Ukraińców kilkudziesięciu tysięcy Polaków można nazywać ludobójstwem. I gdy doszli do wniosku, że nie, to nasz szef MSZ się cieszył: "Użycie terminu »ludobójstwo« w uchwale Sejmu upamiętniającej ofiary zbrodni wołyńskiej mogłoby doprowadzić do awantury w ukraińskim parlamencie, który teraz pracuje nadwypełnieniem warunków umowy z UE".

A czy zastanowił się nad tym, jak w tym momencie czują się ludzie, którzy tę zbrodnię przeżyli? Ludzie, których już wcześniej inne takie decyzje politycznie skazały na przesiedlenie i często zmusiły do zamieszkania tuż obok swoich niedawnych oprawców. Takich historii, gdzie polskie rodziny za płotem widziały ludzi, którzy kilka lat wcześniej wymordowali ich najbliższych, na Dolnym Śląsku zdarzyło się wiele. I oczywiście z czasem kolejne pokolenia dały już sobie z tym radę, ale, panie ministrze, zbyt łatwo na ołtarzach polityki globalnej składamy w ofierze zwykłe ludzkie nieszczęścia.
Jak czują się ci ludzie, gdy jeszcze niedawno za ludobójstwo część polityków uznała akcję wypędzenia w latach 40. ubiegłego wieku z ziem zachodnich mieszkających tu od stuleci Niemców. Ale dla tych ludzi tu przesiedlanych owi Niemcy to byli ich oprawcy, przez których wybuchła owa wojna. Przez których sami stracili swoje domostwa na Wschodzie.

Jak czują się ci ludzie, którzy, gdy oglądają niemiecki serial "Nasze matki, nasi ojcowie" i mówią, że nie podoba im się, iż nagle okazuje się, że to Polacy mordowali Żydów, to uznaje ich się za dziwaków i ludzi mało nowoczesnych. Ale przecież ci ludzie pamiętają, co wydarzyło się podczas tej okrutnej wojny. I z ich opowieści znają to ich dzieci i wnukowie.
Panie ministrze, ludziom chodzi o to, by przedstawiciel polskiego rządu czasami bardziej zatroszczył się o swoich obywateli niż o sytuację i samopoczucie rządów w innych krajach. I dlatego nie mogą się nadziwić, że o jednych sprawach mówi się głośniej, a przy innych dyplomatycznie ścisza głos. Że o jednych debatuje się latami, o innych tylko chwilę, bo "po co rozdrapywać rany". Wygląda to tak, jakby politycy chcieliby być naszymi rodzicami i ściszać muzykę, która im się nie podoba. Taka zabawa pokrętłami jest niebezpieczna. Dla każdego jego rana jest najbardziej bolesna. Tylko tyle.

I nie chodzi, by się licytować, która zbrodnia była tragiczniejsza: Jedwabne, Wołyń, przesiedlenie Niemców z Dolnego Śląska. Każda sytuacja, w której z rąk jednego człowieka ginie drugi, jest godna potępienia. Pierwszy artykuł Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, której zresztą, gdy w 1948 roku powstała, Polska nie podpisała, brzmi: "Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi pod względem swej godności i swych praw. Są oni obdarzeni rozumem i sumieniem i powinni postępować wobec innych w duchu braterstwa".
Tak, panie ministrze, ludzie mają swą godność i rozum. Uszanujmy to.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: O szechicie głośno, o Wołyniu i "Naszych matkach" ciszej, czyli zabawa pokrętłami - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska