18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Rusko: Jestem rentierem, ale wyzwanie może mnie jeszcze porwać (WYWIAD, ZDJĘCIA)

Wojciech Koerber
Wojciech Barczyński
Z Andrzejem Rusko, honorowym prezesem Wrocławskiego Towarzystwa Sportowego, byłym szefem piłkarskiej ekstraklasy, o żużlu, futbolu i o życiu rozmawia Wojciech Koerber.

W jaki sposób rozpoczął się Pański kontakt ze speedwayem? Pamiętam, że zaczynał Pan od sponsorowania Zbigniewa Lecha, do którego i ja miałem słabość, z uwagi na odważne ataki pod płotem.

Pierwszy kontakt z żużlem to ja miałem w wieku pięciu, sześciu lat. Z wypiekami na twarzy oglądałem popisy Pociejkowicza, pamiętam te czarne skóry, brudne twarze, okulary motocyklowe i chusty na ustach. Bo tak to wtedy wyglądało. A obserwowałem tych herosów toru z twarzą przyciśniętą do siatki odgradzającej park maszyn.

A później rozpoczęła się współpraca z tymi herosami.

To mecenas Andrzej Malicki próbował namówić grupę przedsiębiorców na sponsoring i my jako przedsiębiorstwo zagraniczne Elivs dawaliśmy drobne pieniądze na wrocławski żużel. Pamiętam, że żużlowcy jeździli z naklejkami Elivs na plastronach, a że drużyna była wówczas w II lidze, to liczyła się każda, nawet najmniejsza pomoc. Zresztą jak przychodziłem na Stadion Olimpijski – a przychodziłem zawsze – to było nas wszystkich na trybunie głównej 200, może 250 osób. I tylko tę trybunę się otwierało, tak niewielkie było zapotrzebowanie. No i później łatwo mi się rozmawiało z tymi najbardziej zagorzałymi kibicami, ponieważ wszyscy się w zasadzie znaliśmy. Byliśmy wtedy czerwoną latarnią II ligi.

Pamiętam. Sam jako małolat wrzucałem kieszonkowe do skarbonki, z którą chodził ktoś po trybunach, a która miała ratować wrocławski żużel.
I był ratowany dzięki takim zapaleńcom jak Malicki, jak Lucjan Korszek czy Stanisław Deptuch, którzy parę złotych próbowali znaleźć gdziekolwiek, by kupić tłok czy pierścienie. Później się troszkę polepszyło, przyszło ASPRO, a nieco wcześniej rozpoczął się wspomniany sponsoring Lecha. Wziąłem młodego zawodnika, bo doszedłem do wniosku, że w młodości właśnie trzeba szukać. I Zbyszek jako wyróżniający się zawodnik młodego pokolenia został objęty opieką przez przedsiębiorstwo zagraniczne Solpol. Dostał sprzęt, środek transportu do jego przewożenia, a z toru podnosił pieniądze dla siebie. Kiedy ASPRO przejęło klub, pozostałem w jego zarządzie i z boku obserwowałem sytuację, współpracę biznesmenów z działaczami społecznymi. Była to dla mnie duża nauka, być może dzięki niej potrafiłem ustrzec się w przyszłości pewnych błędów. Być może dlatego przyszły później sukcesy.

One przyszły bardzo szybko.

Tak, po odejściu ASPRO wydawało się, że to koniec wrocławskiego żużla. Przy mocnym wsparciu mec. Birki udało mi się jednak stworzyć podwaliny pod profesjonalny klub. Zakładaliśmy, że na zdobycie tytułu drużynowego mistrza Polski mamy trzy lata, a to złoto przyszło z marszu. I w ciągu trzech lat mieliśmy nie jeden tytuł, lecz trzy.

Mimo że tę drużynę zimą 1993 roku kleciliście naprędce i na ostatnią chwilę.

Wszystko odbywało się wtedy na wariata. Z jednej strony były kosmiczne żądania włodarzy ASPRO za rozwiązanie prywatnych kontraktów z zawodnikami i zwrot poniesionych nakładów. Z drugiej strony pojawił się opór ze strony Zarządu Okręgowego PZMot.-u, który też chciał mieć swój udział, skoro pojawiły się pieniądze. Trzecią stroną my byliśmy, nie mając pewności, czy ze względu na piętrzące się trudności jest sens wchodzenia w temat. Ale szanowałem tych wszystkich kibiców, również tych nowych, którzy się pojawili. Szkoda było marnować taki potencjał. Zresztą żużel to moja pasja, dlatego walczyliśmy o to przy wsparciu – powtórzę – mec. Birki, który wskazał sposób na rozwiązywanie problemów, osiągnięcie konsensusu ze wszystkimi stronami i w końcu przystąpienie do rozgrywek. A długo się wahaliśmy – damy radę, czy nie.

I jak to się stało, że nazwiska, które nie jechały w 1992 roku, zaczęły jechać rok później? Stał też za tym mechanik Otto Weiss?

Przede wszystkim zdjęliśmy presję na wynik. Jeśli jakakolwiek była, to nakładana przez samych zawodników. Myśmy od początku mówili, że dajemy sobie trzy lata na uporządkowanie wszystkich spraw. Myślę, że ten wynik był pomysłem, który jakiś czas nosiłem w głowie, i który podpowiadałem wcześniej ASPRO. Jego szefowie poszli jednak w innych kierunku. Po mechanika do Anglii. Ja wybrałem Niemca Otto Weissa, u którego zamówiliśmy silniki dla wszystkich zawodników jeszcze w styczniu. Weissa wzięliśmy na wyłączność, był u nas w klubie i uczył abecadła obchodzenia się z wyczynowym sprzętem. To było clou programu. Pamiętam, że początkowo – choć jestem twardy – byłem załamany liczbą zacierających się silników. Właściwie co chwilę jakiś się zacierał, ale Weiss był na miejscu i zaczął uczyć żużlowców. Bo te wszystkie zacięcia i defekty wynikały po prostu z braku kultury technicznej ze strony zawodników. Zapominało się o zakręcaniu kraników, a kapiący do oleju metanol nie był dla nich problemem. Za to dla profesjonalnie i wysoce tuningowanego sprzętu wyczynowego problem był to jak najbardziej, bo olej zmieniał parametry i silnik szybko się zacierał. Takich przypadków było wiele i najlepszy silnik nic nie poradził, jeśli zawodnik miał np. niewłaściwe tarczki sprzęgła, czy jeśli zacinała się linka gazu itd. Musieliśmy sobie z tym wszystkim radzić, wprowadziliśmy obowiązkowe przeglądy motocykli, które przed zawodami robił Weiss i nasi miejscowi mechanicy. Oni też musieli przejść szkolenie u Weissa i zrozumieć, że sukces zależy od mnóstwa detali. A poza tym działała otoczka. Przyjeżdżał Weiss z całą swoją bazą i przeciwnik już był zdenerwowany. Zaczynał wątpić w swoje siły w momencie, gdy cały ten cyrk uruchamiał się na jego stadionie. Trener szybko znalazł też sposób na eliminację drużyn przyjezdnych, przygotowując słynną kopę Nieścieruka. Pozbawiał ich wiary, że można we Wrocławiu wygrać.

Jakimi środkami udało się zdobyć absolutną wyłączność Weissa na Polskę?

Tym, co wymyślili Fenicjanie – pieniędzmi. Pojechaliśmy z Nieścierukiem do Monachium, rozmawialiśmy z kilka godzin. Otto szybko zrozumiał, że dla niego to również szansa, bo mu to uzmysłowiliśmy. Że tymi pojedynczymi zawodnikami, których ma, nie osiągnie marki globalnej. Że musi zaangażować się w drużynę, a jeśli ta drużyna pojedzie, to będą się ustawiały do niego kolejki.

I tak się stało.

No właśnie. To były lata Weissa i my zawdzięczamy jemu nasze tytuły, a on nam zawdzięcza okres swojego prosperity.

Kto był Pana największym pupilkiem wśród zawodników?

Ja starałem się nigdy nie pokazywać zawodnikom, że na jednym zależy mi bardziej lub że jeden ma większy potencjał od drugiego. Starałem się ich nie wyróżniać, bo uważałem, że w drużynie nie można tego robić. Choć taka jest prawda, że w jednym się ten potencjał widziało, a w drugim tylko rzemieślnika, który pojedzie raz lepiej, raz gorzej i wyżej nie podskoczy. Najpierw marzeniem było złoto DMP, a później już ten tytuł nie wystarczał, chciał człowiek czegoś więcej. Pojawiały się pomysły na najlepsze turnieje, na stworzenie czegoś na kształt Ligi Mistrzów, ale chciałem też mieć mistrza świata. Zrozumiałem, że łatwiej będzie to osiągnąć wśród młodzieżowców i zaczęło się poszukiwanie takiego zawodnika. Stąd przyjście Protasiewicza. A były to lata, gdy szybko udawało mi się realizować zamiary. Piotrek w zasadzie rok po przyjściu do naszej drużyny tym mistrzem świata został, a dużą pomocą służył nam Tommy Knudsen. Okazało się bowiem, że akurat Piotrowi pasuje taki sam sprzęt, na jakim jeździ Knudsen. Niepotrzebna była zatem wielka filozofia, należało tylko porozmawiać z Nischlerem (Anton Nischler, niemiecki mechanik – WoK). Knudsen mówił Antonowi, co trzeba przygotować, a Piotrek siadał i jechał. Był turniej w Olching, euforia i kolejne marzenie zrealizowane. Właściwie to taki grzech pychy, bo już się człowiekowi wydawało, że może wszystko. Stąd i próba z Tomkiem Gollobem. Bo ja wiedziałem, że Tomek potrafi wszystko, a brakuje mu tylko dobrego sprzętu.

Kiedy zaczęły się te rozmowy z Gollobem?

W 1997 roku chciałem stworzyć team Tomek Gollob – Anton Nischler, bo twierdziłem, że najlepszym sprzętem w tamtym czasie dysponował Tommy Knudsen. A nie wszyscy też wiedzą, że do pewnego momentu Tommy sam sobie przygotowywał sprzęt. Później zrozumiał, że nie jest już w stanie sam tego robić i zaczął współpracę z Nischlerem. Powiedzmy sobie szczerze, że o ile Tommy był bardzo poukładanym zawodnikiem, to po swoich przejściach musiał zmienić styl jazdy. Dzięki doskonałemu sprzętowi puszczał sprzęgło i uciekał do przodu. Spójrzmy, że w polskiej lidze chyba tylko raz czy dwa razy zszedł poniżej 12 punktów. To był zawodnik, na którego można było liczyć, że zawsze przywiezie 12 punktów albo więcej. Jeśli było mniej, to on przepraszał, a myśmy byli na niego źli. Teraz można tylko pomarzyć o takich zawodnikach. Wracając jednak do Tomka – ten projekt się nie powiódł. Anton długo rozmawiał z Tomkiem, ale tam nie zagrała chemia. Anton przyszedł do mnie i powiedział – szkoda twoich pieniędzy. Układ miał być podobny jak z Lechem – ja miałem sfinansować przygotowanie sprzętu, a Tomek miał zdobywać laury.

Czyli ta współpraca zakończyła się na etapie rozmów. Do testów na torze już nie doszło.

Nie doszło. Panowie długo rozmawiali, ale Nischler uznał, że nie jest pewny, iż ta współpraca wyjdzie.

Obecnie Nischler, tuner m.in. Nielsa K. Iversena, ma problemy ze zdrowiem, przebywa w szpitalu.

Tak, ale na dniach ma opuścić szpital.

Mówił Pan o „projekcie Protasiewicz”, z którym to zawodnikiem wiąże się też niespodziewany spadek drużyny do niższej ligi. Zimą 1997 roku Protasiewicz odszedł do Bydgoszczy. Co tu nie zagrało?

To są bardzo skomplikowane rzeczy. To są momenty, w których człowiek po prostu płaci za swoje przekonania. Osoba, która chciała przekazać żużel do Wizji TV, doszła do wniosku, że póki Wrocław jest mocny, to nie uda się tego zrealizować. A proszono mnie o pomoc w przekazaniu speedwaya Wizji TV. Ja się temu sprzeciwiłem. Powiedziałem, że dopóki nie wiem, jaka będzie oglądalność, gdzie to będzie pokazywane i w jakich godzinach, to nie pozwolę zamknąć dyscypliny w jakiejś niszowej telewizji. Bo ten sport potrzebuje dużej promocji i lepiej aby pokazywać go w telewizji otwartej lub na platformie cyfrowej o dużej dostępności. Nie osiągnęliśmy porozumienia i ktoś doszedł do wniosku, że dopóki Wrocław ma mocną pozycję, dopóty nie uda się tego zrealizować. Więc trzeba było nas osłabić. Nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że tak mocno w nas to uderzy, w każdym razie Piotra podkupiono. Zaproponowano Protasiewiczowi superkontrakt, który utajniono i dopiero dzień przed zamknięciem okna transferowego dowiedzieliśmy się, że Piotrek podpisał umowę z Bydgoszczą. Wcześniej byliśmy przekonani, że u nas zostanie, tym bardziej, że mieliśmy nowy kontrakt przedyskutowany. Druga sprawa to kontuzja Piotra Barona, który w końcówce 1996 roku złamał w Bydgoszczy kość uda. I choć wszystko wyglądało dobrze, to ta kontuzja się jednak odnowiła. Okazało się, że nie była zaleczona. Zabrakło nam Protasiewicza, zabrakło Barona i skończyło się spadkiem.

Jedynym, jak na razie, w historii WTS-u.

Tak, ale była to również dla nas nauczka. Zdałem sobie sprawę, że jeśli mamy wrócić i to szybko, to drużynę należy nie tyle utrzymać, co wzmocnić. Stąd sprowadzenie Grega Hancocka, wtedy aktualnego mistrza świata i utrzymanie składu ekstraligowego. Zbudowaliśmy zespół, wydawało się, że nie będzie problemu, ale przegraliśmy w Tarnowie i ten awans stanął pod dużym znakiem zapytania. O wszystkim decydował mecz w Częstochowie, który musieliśmy wygrać. Był to mecz bardzo dramatyczny, bo już w trzecim biegu doszło do kolizji. Na torze leżało trzech zawodników: nasi Hancock i Węgrzyk oraz Ułamek z Włókniarza. Gdy Greg wrócił do parkingu, byłem przerażony. Widać było, że uderzył mocno i oberwał bardzo ostro. Węgrzyk też się mocno poobijał, a Ułamek? Ułamek został zabrany do szpitala, co niewątpliwie zwiększało nasze szanse. Zdecydowała twardość Hancocka i Węgrzyka. Wygraliśmy to spotkanie.

Kibice w Częstochowie mieli do Ułamka pretensje. Kilka dni później już startował.

Są zawodnicy twardzi i mniej twardzi. W tamtym momencie Hancock okazał się prawdziwym twardzielem. Wsiadał na motocykl i jechał nieźle.

Kilka lat później i Ułamek trafił do Wrocławia.

Ten światek żużlowy jest mały i zamknięty. Oczywiście, są rzeczy, których się nie wybacza i nie ma jakichś powrotów, ale ja nie jestem pamiętliwy w stosunku do zawodników. To jest tak mały światek, że nie można sobie na to pozwolić. Gdybym chciał się kierować emocjami, to tak naprawdę nie miałby kto jeździć. Każdy zawodnik jest wolnym człowiekiem, może sobie wybrać klub, a decyduje kasa. Myśmy zawsze we Wrocławiu płacili swoimi pieniędzmi, w związku z czym liczyliśmy te pieniądze i staraliśmy się płacić może nie najlepiej, ale zawsze akuratnie i na czas. To była nasza siła. Żużlowcy wiedzieli, że obiecane we Wrocławiu to dotrzymane i dostane. W wielu innych klubach tak nie było. Obiecywano bajońskie sumy, a w połowie sezonu siadało się i renegocjowało kontrakty, mówiąc – nie wystartujesz, nie dostaniesz nic, więc musisz się zgodzić na obniżkę. Myśmy się temu sprzeciwiali, bo uważaliśmy, że musimy się szanować jako prezesi. Że jeśli już na etapie negocjacji coś mówimy, to dotrzymujmy słowa, a nie oszukujmy. A oszukiwani byli nie tylko zawodnicy, lecz również inni prezesi. Takie działanie było nie fair wobec innych klubów, bo również nam podbijało stawki. Zawodnik mówił „no tak, ale tam dają mi więcej” i my – chcąc nie chcąc – musieliśmy trochę podwyższyć. A tamci proponowali wirtualne pieniądze.

Żeby daleko nie szukać. Przed sezonem mówiło się o wielkich pieniądzach w Gnieźnie dla Tomasza Jędrzejaka. Dziś się mówi w Gnieźnie o próbach renegocjacji umów i pustej kasie.

Wielu obiecywało złote góry. Były okresy, że próbowaliśmy z tym walczyć i wprowadzić jakiś porządek. Stąd próba przejęcia i obrony niektórych zawodników. Próbowaliśmy np. pomóc w odzyskaniu pieniędzy z Piły Drabikowi. PZMot. wziął niestety w obronę nie zawodników, a kluby. Ja do dziś mam pismo federacji, że nabycie wierzytelności i spłata nią zobowiązań transferowych są zgodne z prawem, ale niezgodne z duchem sportu. I wciąż tego nie rozumiem. To znaczy, że oszukiwanie zawodnika przez klub jest z duchem sportu, a przeciwstawianie się temu nie jest? Nie wiem, czemu PZMot tak wówczas postąpił, ale jest to decyzja, której powinien się dziś wstydzić.

A w tym roku utrzymają się spartanie?

Dziś jest inna historia. Mnie nie ma już w klubie od siedmiu lat.

Jak to nie ma? Jest Pan honorowym prezesem tego klubu.

No tak, ale nie uczestniczę w tych wszystkich decyzjach. W ogóle jestem pełen podziwu, bo nawet ostatnio rozmawialiśmy w szerszym gronie, jak to jest, że od kilku lat udaje się utrzymywać Wrocław w ekstralidze. Bo przecież dysponujemy, generalnie rzecz ujmując, nie najlepszą bazą i niskim budżetem. A jakoś się udaje i mam nadzieję, że w tym roku też się uda, choć jest to niezwykle trudne. Wiemy, że żużel jest sportem urazowym. Kontuzja Taia pokazała, jak wielką rolę ten zawodnik odgrywa w Sparcie.

Straciliśmy dwa punkty w meczu ze Stalą Gorzów. A więc de facto – cztery.

Straciliśmy to, czego nie powinniśmy stracić. Te punkty są na wagę złota, ale jest jeszcze kilka meczów do końca. Trzeba mieść szczęście, by uniknąć kontuzji i walczyć. Ja w tę drużynę wierzę, bo jest mocna i myślę, że spełnia oczekiwania kibiców. Ci chłopcy zostawiają serce na torze, a że nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli? Nigdy w życiu tak nie ma.

W klubie Pana nie ma, ale wciąż Pan pomaga.

Przychodzę i patrzę przede wszystkim na młodzież, bo to jest dziś nasza pięta achillesowa. Patrzę, czy jestem w stanie podpowiedzieć w jakiś sposób i znaleźć lekarstwo, aby jechała lepiej. Jest szansa na to, żeby Wrocław znów miał dobrych młodzieżowców.

Mike Trzensiok jeszcze kilka tygodni temu przyjechał w Czechach za plecami dziewczyny. W środę na Olimpijskim prezentował się całkiem nieźle.

Mike jeździ coraz lepiej, Dolny również robi postępy. W ostatnim meczu w Zielonej Górze zrobił trzy punkty, z tego jeden na seniorze.

Nabrał ofensywnego stylu jazdy.

Tak, też to widzę. Szkoda, że nie udało się pozyskać zimą Strzelca, bo został już zaklepany przez Częstochowę.

Pięknie jechał w ostatnim meczu z Unibaksem. Był szybszy od Golloba.

Nie miałem, niestety, czasu, by ten mecz obejrzeć.

Ale wciąż Pan wspomaga klub finansowo.

Tak, wiele jest na barkach naszej rodziny, choć mam też wiele szacunku dla Krystyny, że w momencie, gdy skończyła się współpraca z Atlasem, potrafiła znaleźć państwa Dziechcińskich i Betard pojawił się w nazwie. Atlas to był w zasadzie pierwszy poważny sponsoring dużej firmy, która weszła ze sporymi pieniędzmi na wiele lat. A teraz wielki szacunek dla państwa Dziechcińskich, którzy całą rodziną dopingują zespół. Myślę, że gdyby znalazła się jeszcze jedna lub dwie rodziny takich pasjonatów, to Wrocław naprawdę miałby żużel na wysokim poziomie. Bo Wrocław na taki żużel zasługuje.

Wiem, że były ostatnio prowadzone pewne rozmowy.

Były, ale brakuje deklaracji końcowych. Nikt tu nie chce tych rozmów ciągnąć na siłę, poza tym jest pewne oczekiwanie na to, co się wydarzy, czy się drużyna utrzyma. To też jest trochę przykre, bo uważam, że trzeba wchodzić właśnie wtedy, kiedy jest źle. To by mogło bardzo pomóc i klubowi, i zawodnikom. Można tylko pozazdrościć piłkarzom, że mają tak mocne finansowe wsparcie ze strony miasta.

A powinny mieć kluby aż tak mocne wsparcie miasta?

Ja uważam, że sport trzeba wspierać, bo jest to świetna promocja dla miasta. I są to igrzyska dla ludzi. Powinno to być jednak proporcjonalnie rozłożone pośród wszystkie dyscypliny. Można różne klucze tworzyć, np. według liczby kibiców. Miasto powinno wspierać kluby, ale jednak główny ciężar muszą dźwigać osoby prywatne. To musi być oparte na zdrowych zasadach, bo nie zadaniem miasta jest utrzymywanie całego sportu. Ale wspieranie tak, jak najbardziej. Mam tu głównie na myśli bazę, ona jest bardzo ważna. Nie może być tak, że są dzieci chciane i niechciane. Jeśli mieszkańcy chcą jakiejś dyscypliny, a pokazuje to liczba widzów na trybunach, to trzeba uszanować ich wolę.

Piłka nożna to już w Pańskim przypadku zamknięty etap?

Ja w ogóle jestem pasjonatem sportu, chodzę i na futbol, i na koszykówkę, i na żużel oczywiście. Żużel na pewno jest mi najbliższy. Jestem człowiekiem sportu, kończyłem sportową uczelnię i zawsze będę ze sportem powiązany. W telewizji nie oglądam filmów, tylko sport.

A kierowanie speedwayem z przedniego fotela wchodzi jeszcze w grę?

Nie mówię nie. Jestem jednak po siedmiu latach spędzonych w Warszawie i potrzebuję odreagowania, resetu, nabrania dystansu do wielu rzeczy. Krótko mówiąc – okres odpoczynku jest mi potrzebny. Znając siebie jestem też jednak przekonany, że długo tak nie wytrwam i w jakąś inicjatywę się zaangażuję. Być może będzie to żużel, może piłka, tego nie wiadomo.

Niekiedy ludzie mnie pytają – a co teraz robi Andrzej Rusko?

Mam te swoje projekty biznesowe, które realizuję. Troszkę developerki, troszkę innych rzeczy. Te projekty i tak by sobie szły do przodu, ja je tylko nadzoruję. Jeśli miałbym siebie dziś określić, to chyba najbardziej jestem rentierem.

I dziadkiem.

No tak, jest już czworo wnucząt. Dziewczynka i trzech chłopaków. Mam nadzieję, że również przejmą pewne pasje. Na razie pływają z nami, spędzamy dość aktywnie czas. A ja sam staram się też grać dwa, trzy razy w tygodniu w tenisa. Dla siebie, dla utrzymania kondycji fizycznej. A w zimie oczywiście narty.

Czyli nie powiedział Pan jeszcze ostatniego słowa w sporcie.

Myślę, że nie. Jeszcze czuję się na tyle dobrze fizycznie i psychicznie, że myślę, iż jest to tylko kwestia wyzwania. Bo tak naprawdę najważniejsze jest wyzwanie. Po warszawskich przygodach chciałem się uspokoić, ale przyszło wyzwanie z piłkarskiej ekstraklasy i się zerwałem. Życie w którymś momencie da sygnał i się człowiek nie będzie oglądał. Potrzeba tu jednak dużych wyzwań, trudno przejść z kierowania całą ligą do kierowania klubem, choć doświadczenie na pewno się przydaje.

A teraz co Panu najbardziej chodzi po głowie?

Teraz nic. Powiem szczerze, że ciągle się jeszcze wzbraniam. Propozycje jakieś były, ale jeszcze nie jestem gotowy. Mnie to musi porwać, a przyjść po to, żeby walczyć i bronić? Jestem człowiekiem, który woli wyzwania, te ośmiotysięczniki i pójście na górę, a nie trwanie. Wszystko zaczyna się od budowania budżetu. W latach 90. czy na początku XXI wieku ten nasz budżet był porównywalny z innymi. Pamiętam, że mistrzostwo Polski z 2006 roku osiągnięte zostało na budżecie zamkniętym w kwocie 4 mln złotych.

Dziś to utrzymania nie daje.

Dokładnie tak. A wtedy można było zdobyć mistrzostwo Polski. Zresztą tych mistrzostw trochę nam uciekło. To jest kara za pychę. Kiedy w 1995 roku po raz trzeci zdobyliśmy złoto, powiedziałem, że mistrzostwo Polski w zasadzie mnie już nie interesuje. Wyzwaniem miało być mistrzostwo świata, Europy, bo to krajowe szło w zasadzie seryjnie. I później się zacięło. W 2004 roku też ten tytuł można było mieć, a straciliśmy go w dziwnych okolicznościach. Był też sezon, kiedy o tytule decydowała kontuzja Crumpa. Wtedy Cook powiedział mi – nie martwcie się, pojadę za siebie i za niego. I ten Cook rzeczywiście pojechał wyśmienicie, z Crumpem wygralibyśmy w cuglach. Pamiętam również wyprawę z Jarkiem Hampelem do Kumli po mistrzostwo świata juniorów (A. Rusko był wtedy menedżerem reprezentacji – WoK). Byliśmy świetnie przygotowani, jechaliśmy po swoje, ale jechać po swoje, a dostać swoje to dwie różne rzeczy.

Rozmawiał Wojciech Koerber

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska