Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maciej Stuhr: Chuck Norris to przy mnie mięczak

Marcin Mindykowski
Mikołaj Nowacki
O tym, kiedy powstają jego najlepsze felietony, co dała mu medialna burza, jaka rozpętała się wokół "Pokłosia", czym różni się granie spektaklu na Open'erze i w teatrze, czy warto zaprzęgać kino do walki ideologicznej i jakie są dziś jego zawodowe priorytety - mówi Maciej Stuhr w rozmowie z Marcinem Mindykowskim.

Jako autor niedawno wydanej książki "W krzywym zwierciadle", zbierającej Pana teksty publikowane od kilku lat w magazynie "Zwierciadło", pewnie wie Pan, co jest potrzebne, żeby napisać dobry felieton...
Tak naprawdę nie ma recept, oprócz tego, że musi się zgadzać liczba znaków. W zasadzie trzeba mieć coś, co górnolotnie nazwałbym chwilą natchnienia. Niektóre felietony są "wychodzone" przez parę tygodni - i kiedy siadam, wiem, o czym chcę napisać. Ale czasami siada się z pustą głową, dzień przed terminem. Tyle że doświadczenie mnie nauczyło, że często właśnie felietony pisane na ostatnią chwilę okazują się potem najfajniejsze.

O czym najchętniej Pan pisze?
O tym, co mnie śmieszy, denerwuje. Spisuję wspomnienia, anegdoty. Ale nawet jeśli piszę o poważnych sprawach i rzeczach, które drażnią - jak np. wygwizdanie prof. Bartoszewskiego - staram się znaleźć na to może nie rozrywkową, ale lekką dla czytelnika formę.

Przydaje się zmysł obserwacji, talent do wychwytywania absurdów codzienności, obyczajowych przemian i językowych niuansów, wyrobiony przez Stuhra-aktora?
Nasz zawód polega na tym, że musimy się bacznie przyglądać ludziom, bo z tego czerpiemy, to buduje później nasz warsztat. Ktoś, kto nie ma refleksji nad rzeczywistością, faktycznie nie ma się więc co brać za pisanie. A potem dla tej refleksji trzeba jeszcze znaleźć odpowiednią formę. Ja lubię się tym bawić - tym bardziej, że język polski jest pod tym względem wyjątkowy i daje mnóstwo wspaniałych możliwości. Staram się pisać w miarę prosto i przejrzyście, ale nie prostacko.

Z Pańskich felietonów przebija rozczarowanie płytką popkulturą i wzorcami osobowościowo-estetycznymi lansowanymi przez media.
Uważam, że przed tym nie uciekniemy i już tego nie zmienimy. Za daleko to zaszło, a prawa rynku i mediów są okrutne. Jedyne, co możemy zrobić, to być tego świadomi. I dlatego o tym piszę - żeby wiedzieć, że oprócz tej medialnej oferty są też inne rzeczy, żeby szukać prawdziwych wartości. Cały czas musimy walczyć, uświadamiając sobie i innym płytkość i miałkość tego, co nas otacza. Chociaż wydaje mi się, że ta świadomość to już kroczek w dobrą stronę.

Swoim mottem życiowym uczynił Pan felieton z listopada 2011 roku, w którym pisze Pan o swojej wierze, że dobroć, miłość, inteligencja spokój, kompromis i uśmiech pokonają krzyk, siłę i nienawiść. Nadal Pan w to wierzy?
Przed wydaniem książki, po ponownym przeczytaniu wszystkich felietonów, uznałem, że ten akapit mogę nazwać moim credo. To się w moim życiu nie zmienia od bardzo wielu lat. I nie sądzę, żeby się zmieniło. Zawsze będę uważał, że dobroć jest ważniejsza od mądrości, a spokój zwycięży krzyk.

I nie zmieniła Pańskich poglądów niemal równo rok późniejsza burza wokół filmu "Pokłosie", w centrum której się Pan znalazł i w której chyba więcej było jednak krzyku niż spokoju? Z perspektywy paru miesięcy ocenia Pan, że tamto zawirowanie coś Panu jako aktorowi dało?
Przede wszystkim zmienił się mój wizerunek: z tego grzecznego chłopca - do którego przyzwyczaiłem moich widzów przez kilkanaście lat - na kogoś, kto ośmiela się powiedzieć coś publicznie własnym głosem, w opinii niektórych - kontrowersyjnie. I mimo że nie były to dla mnie łatwe chwile i zebrałem trochę cięgów, teraz, kiedy opadają emocje, widzę raczej plusy tej sytuacji. Myślę, że stałem się nie tylko bardziej dojrzałym artystą, ale też obywatelem. Może niektórych rozczarowałem i zniechęciłem do siebie, ale też zyskałem nowe oblicze wśród moich zwolenników - i to sobie bardzo cenię. Oprócz przykrych słów dostałem też od ludzi mnóstwo wsparcia. I w zasadzie mogę powiedzieć, że oprócz głupiej wpadki z Cedynią [Maciej Stuhr w jednym z wywiadów podczas promocji "Pokłosia" pomylił bitwę pod Cedynią z oblężeniem Głogowa, sugerując też, że to sami Polacy przywiązywali swoje dzieci do tarcz; aktor stał się po tym obiektem internetowych drwin i ataków - przyp. red.], powtórzyłbym każde słowo z tego, co wtedy mówiłem.

W rozpalonej od emocji dyskusji wokół "Pokłosia" padły też pytania o rolę aktora - o to, czy jest tylko narzędziem do grania, czy jednak powinien zabierać głos w kwestiach dotyczących wspólnoty narodowej, zajmować stanowisko w sprawie trudnej historii. Pana ówczesne zaangażowanie wsparł m.in. Związek Artystów Scen Polskich.
Jestem zawsze bardzo ostrożny przy przypisywaniu aktorom zbyt dużej roli. Uważam, że i tak zamieszanie wokół nich jest większe, niż na to zasługują. Jestem najeżony, kiedy słyszę, że należy ten zawód traktować wyłącznie jako misję. Ale czasem zdarza się, że to, co robimy, to, w jakim repertuarze gramy, powoduje, że wznieca się trochę większa dyskusja i to wszystko nabiera bardziej globalnego sensu. I wtedy uważam za wymarzoną dla aktora sytuację, w której może też wyjść z roli i coś skomentować - oczywiście jeśli czuje się na siłach i jeśli są ludzie, którzy chcą go posłuchać. To, co się stało przy "Pokłosiu", było wyjątkowe - w skali ostatnich 20 lat żaden film tak nie rozgrzał dyskusji. Jestem więc dumny i szczęśliwy, że spotkało to mnie i że mogłem stanąć po stronie, po której uważałem, że należy stanąć.

W roli medialnego, frontowego adwokata "Pokłosia" został Pan obsadzony z powodu nieobecności w debacie publicznej reżysera filmu, Władysława Pasikowskiego. Po całym zamieszaniu podziękował Panu za to, że tak ofiarnie bronił Pan filmu i wystawiał się na ataki?
Jak najbardziej. Władek jest moim przyjacielem. Wypowiada się głównie poprzez swoje filmy - taką ma od zawsze zasadę i nie widział powodu, żeby nagle ją zmieniać. Ale cały czas wiedziałem, że - wbrew wizerunkowi medialnemu - nie jestem w tej walce sam. Cała grupa ludzi, która stworzyła ten film, uważała, że to był nasz obowiązek. Ktoś musiał jednak wziąć na barki ciężar promocyjny. I trochę niechcący tak się złożyło, że wziąłem go ja.

Ale czy to dobrze, że kino staje się orężem walki ideologicznej, ramieniem zbrojnym polityki historycznej, które próbują zinstrumentalizować zwalczające się w Polsce obozy?
Z ideologią stojącą za filmem byłbym ostrożny. Krzysztof Kieślowski mówił, że kino jest sztuką opowiadania historii. Przy "Pokłosiu" ideologia oczywiście wyszła na pierwszy plan, wyciągnięta przez tych, którzy poczuli się wymową tego filmu zagrożeni lub dotknięci. Przede wszystkim "Pokłosie" jest jednak filmem interesującym, jest ciekawie opowiedzianą, wstrząsającą historią. Tym zachwycił mnie ten scenariusz - oprócz tego, co niesie ze sobą kontekst historyczny, tam jest doskonale opowiedziana historia dwóch braci. To jest film o nich, a nie o Żydach. A zaczynanie pracy po to, żeby się opowiedzieć politycznie, jest chyba dla artysty zabójcze. Myślę, że zawsze na pierwszym miejscu powinna stać historia. Bo, mówiąc brzydko, spieprzyć można każdy temat. Sam temat, sam kontekst nie załatwi filmu. Film musi mieć swoją strukturę, musi mieć akcję, musi przytrzymać widza w fotelu.

Ale sam Pan mówił, że wchodząc w ten projekt, miał Pan świadomość, że nie jest to zwykły film i jednak opowiada się Pan po jednej ze stron, a nie tylko odgrywa rolę.
Od początku wiedzieliśmy, że poruszając ten temat, wywołamy burzę, bo nie wszyscy są gotowi do rozpoczęcia tej dyskusji, do zmierzenia się z tą prawdą. Ba - że jest nawet całkiem spora grupa ludzi, która nie uznaje tej prawdy, ma swoją. Było więc dla nas oczywiste, że opowiadając naszą historię, uwikłamy się w spory ideologiczne. Ale nie to było naszym celem. Naszym celem było opowiedzenie tej historii.

Może za emocjami rozpalonymi wtedy po obu stronach konfliktu stoi przekonanie, że to kino, a nie literatura, jest dzisiaj głównym nośnikiem wiedzy historycznej, jej interpretacji, emocji narodowych? I wszystkim zależy, by filmy utrwalały "ich" wizję dziejów?
To już Lenin przeczuwał (śmiech). Kino z pewnością ma większą siłę rażenia. Jak mantrę powtórzę jednak to, że przede wszystkim powinniśmy się bić o to, żeby dobrze opowiadać ciekawe historie. Daj Boże, żeby szła za tym dobra, wartościowa myśl, żeby ona nas rozpaliła do dyskusji. Ale pamiętam np. film o łódzkiej aferze łowców skór. Wstrząsający temat. Teoretycznie wydawało się, że nic, tylko postawić kamerę i nakręcić tę historię. Niestety, film się kompletnie nie udał. Był po prostu zły, nie miał dobrego scenariusza, nic w tym filmie nie zagrało tak, jak powinno. Temat został zmarnowany. Musimy więc mieć odrobinę talentu, technicznych umiejętności, żeby wiedzieć, jak to zrobić, by widza przez dwie godziny bawić, wzruszać, denerwować - żeby on te dwie godziny przeżywał. Oczywiście, fantastycznie jest, kiedy film ma tę siłę, że rozpala wyobraźnię. Ale my nie możemy tego zepsuć. Nie możemy ludzi zanudzać - to jest nasze podstawowe zadanie.

Mówi Pan, że nie zmieniłby nic ze swojej medialnej aktywności w czasie promocji filmu. A w samym filmie? Wiele osób uważało, że "Pokłosie", ubierając bolesny temat zbrodni w Jedwabnem i relacji polsko-żydowskich w gatunkową formę thrillera, wulgaryzuje, brutalizuje go. A nie pokazując całego kontekstu historycznego, ma służyć jedynie do obrzydzenia polskości, wywołania narodowego wstydu.
Może ma pan rację. Ale z drugiej strony, to jest, po pierwsze, film bardzo gatunkowy. To thriller, a nawet - jak kiedyś trafnie powiedział Władek - polski western. I on się rządzi bardzo konkretnymi zasadami. Western zawsze musi być trochę czarno-biały, bo inaczej nie będzie działał na emocje. I w tym filmie oczywiście jest sporo uproszczeń. Po drugie, to pierwszy film, który poruszył ten temat. Mam nadzieję, że kiedyś powstanie jeszcze jeden, może nawet kilka filmów o zbliżonej tematyce, które zaczną pogłębiać kontekst, rozpatrywać niuanse. Ale ponieważ my pierwsi weszliśmy w tę tematykę i wiedzieliśmy, jak trudna będzie dyskusja po tym filmie, w moim odczuciu to dobrze, że on jest takim uderzeniem siekierą, a nie francuskim nożykiem do deserów. To musiał być mocny, konkretny głos. I Władek nadawał się do tego idealnie.
Rozmawiałem z Anną Bikont, która sporą część swojego życia spędziła na dokumentowaniu podobnych historii i opisywaniu ich w swoich reportażach. Powiedziała, że szła na "Pokłosie" z duszą na ramieniu i nie bardzo sobie wyobrażała, jak można nakręcić film na ten temat, że jest to w zasadzie niemożliwe. Po filmie stwierdziła, że tylko tak - że właśnie ta konwencja spowodowała, że ona to przeżyła ponownie, mimo że tak dobrze zna temat. Rozumiem oczywiście tych, którzy chcieliby troszkę więcej subtelności, ale mam nadzieję, że przyjdzie na to czas w przyszłości.

Rozmawiamy na Open'erze. Obecne na festiwalu od roku spektakle teatralne, zwłaszcza te w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, także z Pana udziałem, cieszą się tu rekordową popularnością. Może więc dla tego masowego gustu jest jednak jakaś nadzieja?
To jest nieprawdopodobne. Wszystko tutaj wydaje się przeszkadzać - gramy w dzień, w niedającym się do końca wyciemnić namiocie. Podczas spektakli trwają próby zespołów, które zagłuszają nasze subtelne sceny. Kiedy pada deszcz, dudni, dzieciaki przybiegają w kaloszach z pól namiotowych... A mimo to ubiegłoroczne grane tutaj "Anioły w Ameryce" były przeżyciem teatralnym mojego życia. To jest tak inna widownia niż ta, która przychodzi na co dzień na nasze spektakle w Warszawie czy w innych miastach na świecie - tak żywa, tak ciekawa, tak bezpretensjonalna... W tej atmosferze rockowego festiwalu my sami młodniejemy, czujemy niesamowity kontakt z publicznością, bawimy się tym teatrem razem z nimi. Występ tutaj to bardzo ożywcze doświadczenie.

Mówi Pan, że to Warlikowski zrobił z Pana aktora, odsłaniając Pana mroczną, nie kabaretowo-komediową stronę.
Nie tyle mroczną, co po prostu inną. Ale Krzysztof to zdecydowanie najważniejsze spotkanie artystyczne w moim życiu. To on pierwszy dał mi szansę pokazać się w zupełnie innym repertuarze i poszukał we mnie głębiej czegoś, o istnieniu czego nawet ja sam nie wiedziałem. I to dzięki tym rolom reżyserzy filmowi zaczęli mi bardziej ufać w nie tylko komediowym repertuarze. Zasługa Warlikowskiego jest więc podwójna - po pierwsze, to, co gram w jego spektaklach, to dla mnie najwspanialsze spotkania i najlepsze role, jakie w życiu zagrałem. Po drugie, mój udział w tych przedsięwzięciach zmienił całą drogę mojej kariery.

Jej ukoronowaniem był ubiegłoroczny festiwal w Gdyni, na którym pokazano "Obławę" i "Pokłosie" - dwa filmy z Pana jednoznacznie dramatycznymi, trudnymi rolami?
Zacząłem od rozrywki, a rozrywka, jak wiadomo, jest masowa - kiedy pojawię się z monologiem kabaretowym w Opolu, to ma on kilkusetkrotnie większy zasięg niż moje przedstawienie u Warlikowskiego. Ostatnie 10 lat pracowałem więc nad tym, żeby to wahadło przeciągnąć na drugą stronę. Nie była to łatwa droga, zwłaszcza na poziomie podejmowania decyzji i odmawiania udziału w pewnych projektach, szukania innych. Byłem jednak bardzo uparty w tych wyborach - i dlatego dzisiaj rozmawiamy o tym, o czym rozmawiamy. Ale nie chcę też zaprzeczyć tamtej mojej drodze. Uwielbiam ludzi rozśmieszać, uwielbiam walczyć o w miarę godziwą rozrywkę, a czasami nawet o tę plebejską - bo lubię też, jak się ktoś umiejętnie poślizgnie na skórce od banana. Tyle że mnie bardzo zależało na tym, żeby robić i to, i to.

To wahadło może się jednak jeszcze z powrotem odchylić w kierunku rozrywki?
Moja przyszłość jest na pewno związana z teatrem. Mam nadzieję, że również z filmem - chociaż tutaj bardzo trudno cokolwiek zaplanować. Rzeczywiście po "Obławie" i "Pokłosiu", po tym niezwykłym roku filmowym, jaki miałem ostatnio, rodzi się pytanie, co dalej. I na razie nie znam na nie odpowiedzi. Kiedy dostaję teraz scenariusze, to widzę, że stałem się wybredny. Przestaje mi wystarczać, że coś jest po prostu przyzwoite czy dobre. Chciałbym, żeby było wyjątkowe - a to jest oczywiście potwornie trudne.

Ale może Pan przebierać i odrzucać role. Za ten komfort wielu aktorów dałoby się pewnie pokroić.
Sytuację mam rzeczywiście bardzo komfortową, bo nie muszę za wszelką cenę zarabiać na życie aktorstwem. Wolę zrobić reklamę telefonii komórkowej i odrzucić wszystkie propozycje, które mi się nie podobają. I poczekać na coś wyjątkowego. Teraz pomogło mi trochę życie, bo nagle dostałem propozycję z Rosji. Właśnie wróciłem po miesiącu kręcenia serialu rosyjskiego.

Co to za produkcja?
To 16-odcinkowy serial kryminalny, w którym gram jedną z głównych ról. Trudno powiedzieć, czy zaowocuje to czymś więcej. Co zabawne, gram rolę, której nigdy bym w Polsce nie dostał - bo polska widownia takiego by mnie chyba nie kupiła, umarłaby ze śmiechu. A Rosjanie przyjechali, zobaczyli moją twarz, spodobała im się - i już. Gram największego twardziela w historii rosyjskiego kina. Chodzę, rozwalam wszystkich ciosami karate i kung-fu. Strzelam wzrokiem i wszyscy się mnie boją. Chuck Norris to przy mnie betka. A moja postać z "Gliny" wydaje się teraz mięczakiem (śmiech).

Dzieli Pan swoją działalność na tę zarobkową - konferansjerkę, radio - i na tę, która gwarantuje Panu artystyczne spełnienie - teatr, film?
Nie, konferansjerka jest po prostu moim drugim zawodem. Wbrew temu, co się wydaje, z aktorstwem to nie ma nic wspólnego, niewielu aktorów potrafi to robić. Ja dzięki kabaretowi nauczyłem się innego kontaktu z widownią, posługiwania się swoim, a nie napisanym przez kogoś tekstem. I bardzo to zajęcie sobie cenię, daje mi dużą frajdę. Przy czym nie chcę robić tego za często, tylko kilka razy w roku, bo to kosztuje bardzo dużo nerwów. Oczywiście można na tym zarobić - i to też zapewnia mi komfort. A radio to jeszcze inna bajka - to już są zupełne wygłupy, coś, czego potrzebowałem, żeby odreagować te wszystkie olbrzymie dyskusje i poważne tematy. Nie można żyć samymi wielkimi rzeczami, więc o poranku chodzę teraz do radia, żeby pogadać z Kubą o głupotach.

Przy Pana dzisiejszym statusie w polskim kinie zdarza się już Panu udzielać wywiadów, w których nie padają pytania o ojca?
Na szczęście coraz częściej. Teraz raczej jestem pytany, jak się tato czuje. A to jest pytanie, na które z przyjemnością odpowiadam, bo czuje się świetnie.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Maciej Stuhr: Chuck Norris to przy mnie mięczak - Dziennik Bałtycki

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska