Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy Rajd Dakar można tak naprawdę pokochać? Korespondecja z Dakaru

Leszek Jaźwiecki
Jeszcze kilkadziesiąt godzin, kilkaset przejechanych kilometrów, kilka problemów do rozwiązania i kolejna edycja jednego z najbardziej, a może po prostu najtrudniejszego rajdu na świecie, przejdzie do historii. Mojej też.

Gdyby ktoś mnie dzisiaj zapytał, czy jeszcze raz pojechałbym na Dakar, odpowiedziałbym: nie wiem. To podobno normalne. Po takiej dawce adrenaliny, zmęczenia i stresu każdy reaguje podobnie. Jednak już wierzę w to, co kilka dni temu powiedział mi jeden z kolegów po fachu, dakarowy wyjadacz. Jeśli od razu nie odpowiedziałeś „nie”, to znaczy, że odpowiadasz „tak”. Bo Dakar ma niezwykłą siłę przyciągania i za kilka tygodni, gdy opadnie kurz, da ona o sobie znać. Na razie jednak jestem z Rajdem na etapie szorstkiej przyjaźni.

Szczególnie trudny był dla mnie pierwszy tydzień. Poczułem się jak stażysta na egzaminie, w dodatku mocno zdziwiony tym, co mnie otaczało. Bo Dakar to świat odrębny i niepowtarzalny. Doświadczenie nieporównywalne z niczym, co dotychczas mnie spotkało. W dodatku organizm też podejmuje walkę i trzeba go dopiero zmusić do uległości. Wyraźna zmiana czasu, pobudki przed świtem, zasypianie grubo po północy... Ale największym problemem były ciągłe zmiany miejsca, szalone czasem przeloty samolotami w deszczach i burzach, wciąż nowe warunki życia i pracy, czasem w namiotach, czasem w koszarach argentyńskiej armii. Nie można też zapomnieć o jedzeniu, a zwłaszcza regionalnych przysmakach, którymi każdy region na trasie Rajdu chciał się pochwalić. Grzeczność wymagała, by ich skosztować, ale niektóre były dla europejskiego podniebienia niemal niejadalne...

Szok stopniowo jednak mijał, a moment przesilenia nadszedł niezauważalnie. Powoli, z dnia na dzień, wpadałem w dakarowy rytm. Już nie dziwiło mnie, że rano muszę odstać kilkanaście minut w kolejce pod prysznic, z którego leciała tylko zimna woda. Było to zresztą nawet przyjemne, bo często z nieba od samego rana lał się żar. Przyzwyczaiłem się także do tego, że moje rzeczy podróżowały w ciężarówce, z której załogą spotykałem się co kilkadziesiąt godzin, a ja ze sobą miałem zaledwie namiot, śpiwór i karimatę oraz kilka koszulek na zmianę. Nie był więc niczym dziwnym widok prania suszącego się nade mną i innymi dziennikarzami siedzącymi przy laptopach.

Myślę, że prawdziwym dakarowcem stałem się po tygodniu. Wtedy już namiot rozkładałem z zamkniętymi oczami, potrafiłem błyskawicznie zasnąć, by złapać kilka godzin odpoczynku, jadłem to, co podawano, a lot wojskowym zdezelowanym samolotem nie budził wielkich emocji. Przede wszystkim poznałem mapę rajdowej karawany, wreszcie wiedziałem, w której części biwaku stoją polskie ekipy, zaprzyjaźniłem się z mechanikami i kierowcami. Poczułem się częścią tej historii. Gdy pewnego dnia Carlos Sainz na stołówce uśmiechnął się do mnie i pozdrowił, pomyślałem, że warto było znaleźć się w tym miejscu i w tym czasie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Czy Rajd Dakar można tak naprawdę pokochać? Korespondecja z Dakaru - Dziennik Zachodni

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska